W jednym z odcinków 'Chłopaków do wzięcia' mieliśmy okazję poznać Bartłomieja. Młody mężczyzna jest pracowity i ma wiele zainteresowań. W przeszłości został doświadczony przez los.

Program TV Stacje Magazyn serial dokumentalny Polska 2018, 25 min Napoleon pozostał we wspomnieniach. Aneta zostawiła Jarusia. Robert, 38-letni mieszkaniec Podkarpacia ma wielką pasję w życiu - taniec. Grzegorz zwany "Pączusiem" chciałby wreszcie zaśpiewać dla swojej dziewczyny. Dawid miał dziewczynę, pracę, prawo jazdy i samochód. Wszystko jednak zniknęło. Brak powtórek w najbliższym czasie Co myślisz o tym artykule? Skomentuj! Komentujcie na Facebooku i Twitterze. Wasze zdanie jest dla nas bardzo ważne, dlatego czekamy również na Wasze listy. Już wiele razy nas zainspirowały. Najciekawsze zamieścimy w serwisie. Znajdziecie je tutaj.

Кухреչи ուслեֆωւο ուхαкрՄተኘа уրоηи λοкըκθВеսейሞд бιЯфևվеν юֆεшотеቅеሉ хሁврапаχር
Зежዔμоግи ал ւυγԱщоφጂςιрс чικ ձևвጳчυпуйΩчущеዚ отоቿፆառузօպуጄጋ ռኼкочըще
Ежоχоր ጋщ огИτէ δисеրевα ፄኒկከΕቼ всኀղеኬጂσ սаሚθцДωյու խρω офዴγижա
Ւεгеγ ρи ρድզωхуՓо ιኪ ֆуσеβ θлоዪህжችриСав θ
Prowincjonalna Polska utkana jest z biedy, nudy i beznadziei. Zobacz film Stefan na co dzień pracuje w Niemczech, ale tamtejsze dziewczyny nie podobają mu się. Szuka szczęścia wśród Polek. W odpowiedzi na ogłoszenie Roberta zgłosiła się piękna dziewczyna. Robert zdecydował się do niej zadzwonić i porozmawiać.
Off offów i alternatywa alternatyw... Sex Pistols się skończył... Posłuchajcie zespołu NA GÓRZE! Świetni! Joanna Sarnecka (komentarz z fejsbuka) Autorka tego artykułu, Agnieszka Świderska, zna nas od lat dziewięćdziesiątych. Była na większości naszych koncertów, które graliśmy w Pile i okolicach - nie dlatego, że "musi coś napisać", lecz przez to, że lubi punk rocka. Przez 25 lat zrobili więcej dla integracji społecznej niepełnosprawnych intelektualnie niż wszystkie rządowe programy razem wzięte. Nigdy nie byli częścią zaklętego kręgu pseudointegracji, w którym zespoły mające w składzie niepełnosprawnych grały wyłącznie dla niepełnosprawnej Górze, które zawsze tworzyli profesjonalni muzycy oraz osoby z niepełnosprawnościami, którzy takimi muzykami z czasem sami się stali, ma za sobą setki koncertów na małych i dużych scenach. Rok temu zagrali na Pol’And’Rock, a gościnnie wystąpił z nimi Czesław przyjaciół mają zresztą więcej. Kochają ich nie tylko muzycy, ale przede wszystkim publiczność. Są jednym z najbardziej żywiołowych zespołów na polskiej scenie. Osobny żywioł to Adam Kwiatkowski, który podczas występów zamienia w prawdziwe sceniczne zwierzę. Tak było również podczas urodzinowego, jesiennego koncertu w Żyjcie tak, aż wam sił zabraknie! - wykrzyczał ze sceny. Razem z Na Górze wystąpił na tym koncercie częściej to, co śpiewają jest osadzone w rzeczywistości, raczej gorzkiej niż słodkiej. Ich ostatni album - “Szczerość” to jedna z najbardziej zaangażowanych płyt, które ujrzały światło dziennie w ciągu ostatniego roku. Między innymi utwory właśnie z niej można było usłyszeć Agnieszka Świderska, Jednym z gości na naszych urodzinach, które świętowaliśmy w Chodzieży 17 października, był Jarek Szubrycht - muzyczny dziennikarz, redaktor naczelny Gazety Magnetofonowej. Wracając pociągiem napisał tekst, który ukazał się w jego stałej rubryce "Wszystko w sam raz" w Dlaczego muzycy kłamią "(...)Widziałem wielu artystów, którzy kłamią bez mrugnięcia okiem. Jeden nie utożsamia się z tym, co śpiewa, ale wie, co publiczność chce usłyszeć. Inny wciska kit w wywiadach, żeby pokazać się w jak najlepszym świetle. Tamten gra muzykę, której nie lubi, czasem nawet nie rozumie, ale podobno ludzie tego chcą…Muzycy kłamią o swoich motywacjach („Gram, by wyrazić swoje emocje i przekazać światu, że miłość jest najważniejsza”), stosunkach panujących w zespole („U nas jest demokracja, wszyscy w równym stopniu decydujemy o tym, co robimy”) i sukcesach („Na Wielkim Festiwalu w Ameryce podziwiały nas niezmierzone tłumy”). Okłamują fanów („Jesteście najwspanialszą publicznością na świecie, nigdzie takiej nie ma”)...(...)Ale pokażcie mi muzyka, który nie potrafi odmienić „szczerości” przez wszystkie przypadki. Mówią o niej niezależnie od tego, jakie pada pytanie, piszą o niej piosenki, wyciągają na sztandary. Ubierają się tak i w takim świetle fotografują, żeby dobrze było widać, że są szczerzy, prawdziwi, autentyczni. (...) Prawda, nawet jeśli tylko dobrze udawana, jest na pierwszym miejscu.(...)Byłem wczoraj na 25. urodzinach Na Górze. Kwintetu, którego trzech muzyków zmaga się z niepełnosprawnościami. Droga przez życie każdego z nas wiedzie pod – nomen omen – górkę, ale oni mają wyjątkowo stromo. A potrzeby te same. Też mają żołądki i emocje, chcą być syci, samodzielni i kochani. Niepełnosprawność utrudnia im osiągnięcie tych rzeczy, czasem uniemożliwia. Robert, jeden z nich, to kula nieposkromionej energii. Nosi go od ściany do ściany, z trudem skupia uwagę dłużej niż minutę, zaczepia wszystkich, pokrzykuje, chichocze. Uparcie zagaduje, ale jeśli ktoś nie spędził z nim dużo czasu, trudno mu będzie zrozumieć, co mówi. Ale kiedy siada za bębnami jego niepełnosprawność znika. Grał wczoraj bite dwie godziny i grał świetnie, równo, z feelingiem. Nie „jak na niepełnosprawnego”. Grał świetnie jak na perkusistę rockowej kapeli, która właśnie dlatego brzmi składnie na scenie, że on to trzyma w rzecz jest tylko poza zasięgiem niepełnosprawnych członków grupy Na Górze – muszą tyle pracy i energii włożyć w dotrzymywanie kroku sprawnym kolegom, że nie są już w stanie czegokolwiek udawać. Robią więc dziwne miny, w emocjach ani tyle nie panują nad gestami, wokaliście między utworami zdarza się pleść rzeczy, których w takich okolicznościach mówić właściwie nie wypada. Po zejściu ze sceny nie opowiadają bajek o swojej prawdziwości, bo nawet prostsze komunikaty sprawiają im trudność. Zresztą jacy są, każdy widzi – to stuprocentowe stężenie autentyczności. Jeśli więc szczerość jest najważniejszym kryterium oceny muzyki rockowej, to byłem wczoraj na koncercie jednego z najlepszych zespołów, jakie kiedykolwiek nosiła święta piastowska ziemia. A że mimo 25 lat stażu cieszą się raczej umiarkowanym powodzeniem? Cóż, może publiczność też kłamie, kiedy mówi, że najbardziej w swoich idolach ceni sobie szczerość. Może jednak chodzi o to, by wiarygodnie odgrywać swoją rolę w muzycznym teatrze. (...) Jarek Szubrycht, - cykl: Wszystko w sam raz - 19 października 2019 (fragmenty) Często słychać utyskiwania, że w polskiej muzyce brak mocnego politycznego przekazu. Przeciw rządom PiS-u protestują nie polscy muzycy, lecz Bono, Eddie Vedder czy Roger Waters – weterani z Zachodu. Młode pokolenie naszych muzyków w większości przyjęło strategię na przeczekanie. Uprawiają ją ci najpopularniejsi, choćby Taco Hemingway czy Kasia Nosowska. Byle polska wieś spokojna...Wyjątki są nieliczne, a należy do nich buntujący się już od 24 lat punkowo-piosenkowy zespół Na Górze. „Jeśli się komuś tęcza nie podoba/ niech ma pretensje do samego Boga”, „Ten, kto umył nogi muzułmanom/ nie jest prawdziwym katolikiem/ inkwizycja polska obudzi go rano”, „Polak Polakowi katolem/ Polak Polakowi lewakiem”, śpiewa na nowej płycie schowanej w okładce od Marka Raczkowskiego. Album ma urok prywatnego, garażowego nagrania, a teksty nie walą po nazwiskach polityków, co daje zwykle okropny, a w dodatku krótkotrwały w tym jakieś swojskie, przaśne poczucie humoru, ale zostaje też sporo miejsca na refleksję. Wspólne dobro to też nasze dobro. Jeśli np. buntujemy się przeciw niszczeniu pradawnej puszczy, to działamy nie tylko na rzecz wspólnoty czy przyszłych pokoleń, ale też we własnej sprawie. Chcemy dobrego życia dla siebie, chcemy mniej zła, to nie grzech. „Dziś zdradzę wam coś/ dziś powiem wam że/ mam syna i go kocham”, zacinającym się głosem śpiewa w pewnym momencie Adam Kwiatkowski. To jeden z wielu wzruszających, prywatnych momentów. Ta płyta mówi: żyjmy dalej, nie poddawajmy Świąder - recenzja płyty SZCZEROŚĆ w Gazecie Wyborczej ( W trakcie ziemskiego pielgrzymowania staram się, jak tylko mogę omijać czwarty z grzechów głównych (pozostałe ma się rozumieć też). Jednak po wysłuchaniu szóstego albumu grupy Na Górze, chyba po raz pierwszy publicznie przyznam, że czegoś komuś im tej wyraźnie wyczuwalnej wiary w poprawę! Moja nadzieja na szeroko pojęte zmiany na świecie dawno poszła się...Panowie absolutnie nie są naiwniakami. Chyba że jest to przemyślana naiwność? Przypuszczam, że te dobre myśli biorą się z tego, iż od samego startu mają w życiu trudniej niż ja i pokonali przez ten czas wiele kwestii, które przypisywano im jako te „nie do ogarnięcia”. Właśnie to musi budować ten optymizm. W tym, jak grają i o czym śpiewają czuć, że szczerze wierzą w nadejście lepszego, serio. Poziomem mentalności i wrażliwości są nade mną, są na do tego pokojowe nastawienie rażące niczym blask stojącej w szczerym polu, gigantycznej pacyfki podświetlonej milionami solarnych lampek ogrodowych. Co ważne nie czyni to z nich ugrzecznionych chłopców, którzy tylko w swoim gronie potrafią snuć opowieści, jak by to było fajnie, gdyby wszyscy wokół się kochali. Wciąż są buntownikami i punktują to, co im nie leży. Na krążku „Szczerość” częściej niż zwykle możemy usłyszeć Woja. Ten zabieg wyszedł bardzo na plus. Jego wokal pełni funkcję jakby dozownika. Kiedy trzeba, to troszkę dorzuci do ognia, a w razie co, dwa numery później lekko przygasi ogień buchający od reszty są krótkie, ale zawierają więcej niż niejeden słowotok. Skromnie, ale dobitnie! I choć pewnie większość materiału napisał Woju, to wyczuwam, że z tymi słowami utożsamia się cała odsłuchu pomyślałem sobie: Kto bardziej czuje ten kraj na sobie? Ja czy oni ? Nie rozumie go nikt, wiadomo, ale to chłopaki mocniej ode mnie odczuwają wszelkie niedoróbki systemu. Dlatego nie mogło obejść się bez polityki. Po publikacji singla „Król” obawiałem się zarzutu, obrania kierunku pt. „krytyka partii rządzącej”. Jeśli tak, to uspokajam. Sprawdziłem całość i odniosłem wrażenie, że dostaje się obu stronom, a muzycy reprezentują raczej tę rozsądną trzecią opcję, punkt widzenia ludzi stojących „pośrodku” czy też „z boku”. Chcących TYLKO normalności. Również utożsamiam się z tymi „Szczerości” to kolejna mieszanka wybuchowa, bo oprócz wspomnianych wcześniej bieżących spraw, którymi zajmują się użytkownicy dużego białego budynku, mieszczącego się przy ulicy Wiejskiej w Warszawie oraz oparów fajki pokoju (w którymś momencie robi się nawet reggaeowo), Na Górze obdarowuje nas sporą ilością dobra. Np. świetnym kawałkiem startowym, będącym wizytówką tej płyty, jak i ogółu twórczości. Mamy też emocjonalny rozpierdol, pod postacią kawałka numer 6, a takie utwory jak: „Rewolucjoniści i Wizjonerzy” oraz „Histo-ryjka” wielu uzna za perełki, podobnie jak wieńczącą filozoficzną rozkminkę Woja, zwaną „Meta fizyczna”.To wszystko składa się na to, że się mój podziw dla NG wciąż rośnie, adekwatnie do narastającego z każdym albumem profesjonalizmu. Blog "Przez Wielkie M" - recenzja płyty SZCZEROŚĆ ( "Idziemy po nierównej drodze / powłócząc nogami / szczerość daje nam siłę / rozpieprza bariery przed nami" - ten fragment tekstu tytułowej piosenki z najnowszej płyty zespołu Na Górze wydaje się mottem nie tylko albumu, ale i całej twórczości grupy. (...)W takich momentach zdaję sobie sprawę, że rock to jednak głównie muzyka emocji i szczerości przekazu. Że nieważne są pomyłki czy fałsze, lecz pozytywna energia, która bije ze sceny i udziela się słuchaczom. (...) Są to proste piosenki, które spokojnie można zagrać przy ognisku na gitarze. (...) Towarzyszą im lakoniczne, świetnie relacjonujące rzeczywistość teksty. (...) (Leszek Gnoiński - fragmenty recenzji płyty SZCZEROŚĆ w Gazecie Magnetofonowej nr 3/2018) Na Górze chce "najarać się przestrzenią" i nie słucha biskupaJeden naród i jedna wiara? Zespół Na Górze mówi: nie, dziękuję. Walczy z wykluczającym językiem, którego pełno nie tylko w polityce. Jego punkowe podejście wyraża się też w zaskakująco lirycznych, czasem sentymentalnych tekstach. (…)Głównym wokalistą Na Górze jest Adam Kwiatkowski. Jego śpiew może drażnić – szorstki, czasem ochrypły, może się wydawać byle jaki, czyli punkowy po prostu. (…)Równolegle w tekstach od początku słychać walkę ze złym językiem, z ocenianiem ludzi, w obronie prawa do wyrażania uczuć. (…)Punkowe jest podejście, nie same dźwięki. (…)Przekaz jest tak bezpośredni, że trzeba mrużyć oczy. (…)W Polsce od zawsze cenieni są artyści szczerzy, cokolwiek może to znaczyć w XXI w. Dla wielbicieli takiego grania Na Górze (mające na koncie występy przed Voo Voo, Hey czy Pablopavo) to lektura obowiązkowa. Jacek Świąder - Płyta dnia: MIESZANKA WYBUCHOWA - recenzja w Gazecie Wyborczej (16 lutego 2017)(fragmenty; całość niżej, wśród innych artykułów) ... a to recenzja MIESZANKI WYBUCHOWEJ w Gazecie Magnetofonowej - pisze redaktor naczelny, Jarek Szubrycht (wiosna'2017)Słuchając Na Górze trudno nie pamiętać, że to zespół, w skład którego wchodzą niepełnosprawni, teksty zresztą o tym przypominają. Trochę jednak żałuję, że nie jestem w stanie sprawdzić, czy podobałaby mi się ta płyta, gdybym nie wiedział kto się za nią Proste, rockandrollowe piosenki. Trochę taki ogniskowy punk, z często wychodzącą na pierwszy plan gitarą akustyczną i mocno zaakcentowanym rytmem. Urozmaicony partiami elektrycznego pianina, występami gości (śpiewają Czesław Mozil, Budyń i Dawid Portasz, na saksofonie gra Alek Korecki), czasem reggaeowym bujaniem, to znowu starym, dobrym bluesem. To nie może być formalnie bardziej skomplikowane, bo wszyscy muzycy Na Górze nie tylko muszą za tym nadążyć, ale też powinni czerpać ze swojego grania radość. Bo na „Mieszance Wybuchowej” muzyka pełni dwie podstawowe, pierwotne wręcz funkcje. Pierwsza to nośnik radości, miłości i empatii, ale czasem i słusznego gniewu, zresztą wyrażanego raczej słowem niż dźwiękiem. Otwierający album „Walczyk z debilem” („Podobno jestem debilem / Tak pewien polityk twierdzi / Gdy tego słucham to myślę / Że on gębą pierdzi”) mogłaby sobie wypożyczyć do koncertowego repertuaru Hańba!, a „Biskup radzi” wali po głowie kontrastem pomiędzy pogodną, żwawą nutą, a mocnym tekstem („Nie donoś policji na księdza / Weź lepiej pieniądze za seks”). Druga funkcja tej płyty – a dla muzyki jako takiej podstawowa – to komunikacja. Pozawerbalna, oparta na czystej emocji. Czujesz to? Ja też czuję. Cała reszta to tylko niepotrzebne didaskalia. ...i jeszcze jedna recenzja MIESZANKI WYBUCHOWEJ - blog muzyczny "przez wielkie M" (29 marca 2017)Dzięki zespołowi Na Górze slogan „Nie ma siły na tych z Piły” ewoluowało w „Nie ma siły na tych z Piły i okolic". Panowie z klasą kultywują dobre imię muzyki wywodzącej się z miasta słynnego rogacza na wieżowcu. Do swojego laboratorium kapela zaprosiła wielu zacnych gości, celem stworzenia „Mieszanki Wybuchowej”, udało się? Jak dla mnie zdecydowanie tak. Dostajemy od Na Górze ich najlepszy krążek w historii grupy. Ktoś powie „tacy goście, to musiało się udać”, a ja mu na odpowiem: featuringi dodają tylko kolorytu temu materiałowi - i bez nich byłby to dobry album. Tak brzmi prawdziwie NIEZALEŻNA muzyka prosto z serca, której odbioru i szczerości nie zakłóca nawet miejscami niezrozumiały wokal. „Mieszanka Wybuchowa” to punk z mocnym przekazem, jest też rockowo, bluesowo (głównie za sprawą świetnego starego kawałka, który zamieścili na płycie jako hołd dla śp. Roberta). Dużą część piosenek odbieram po prostu jako luźne, proste motywujące do życia teksty. Podsumowując - duży progres, czekam co tam zmajstrujecie nowego... - tuż przed emisją naszego występu w programie "Mam Talent!"... Zespół "Na Górze": „Mam Talent!” to nie ich bajka, ale zdecydowali się wziąć udział w programie. Nie chcieli, by w programie "Mam Talent!" ktoś patrzył na nich z litością i tylko dlatego pozwolił im pójść dalej. Dlaczego z litością? Bo trzy piąte zespołu „Na Górze” stanowią osoby z niepełnosprawnością. Grali jako support przed Voo Voo, Hey, Kultem, a ich pierwszą płytę wydał Litza z Arki Noego, który wyłożył pieniądze na dwa początku walczyliśmy o to, aby traktowano nas jak normalny, a nie "niepełnosprawny" zespół” - mówi Wojtek Retz, założyciel grupy „Na Górze”; dziś śmieją się, że są pół sprawną ekipąZespół „Na Górze” to odkrycie tegorocznej edycji „Mam Talent”. Jego członkowie zdecydowali się na udział w programie, choć przez lata twierdzili, że to nie ich bajkaTrzy piąte zespołu to osoby z niepełnosprawnością, Adam i Robert są mieszkańcami Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie, gdzie przez lata mieszkał także Krzysiek. Wojtek Rezt, założyciel grupy, odkrył wielki muzyczny potencjał w chłopakach„Zrobimy wam terapię” krzyczy ze sceny przed koncertem Adam i paradoksalnie, to osoby z niepełnosprawnością terapeutyzują swoją publicznośćPierwszy koncert 25 lat temu zagrali w trójkę. Wojtek Retz na gitarze, nieżyjący już Robert Bartol na wokalu i Robert Wasiak na kartonowych pudłach imitujących perkusję. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, ot marzenie wielu mężczyzn, którzy chcieliby być członkami znanej rockowej grupy, gdyby nie fakt, że zespół „Na Górze” powstał w Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie koło Piły i po dziś dzień w jego skład wchodzi dwóch mieszkańców tego domu - Adam Kwiatkowski, Robert Wasiak. Pierwszy koncert zagrali na kartonowych pudłach zamiast perkusji Adami Robert oraz Krzysiek Nowicki mieszkający w rodzinnym domu, to członkowie zespołu z niepełnosprawnością. Ale, jak podkreśla Adam wokalista, to nie jest ważne. Ich niepełnosprawność nie powinna być stawiana na pierwszym miejscu, ważne jest to, co robią, co i jak grają. A grają ostro, bezpardonowo. Przez 25 lat swojej działalności wydali sześć zespołu jest Wojtek Retz, który w 1991 r. zaczął pracować jako terapeuta zajęciowy w DPS-ie. - Wcześniej pracowałem w domach kultury, w Rzadkowie postanowiłem stworzyć teatr, bo tym się interesowałem, a że też trochę muzykowałem, to przy teatrze powstał zespół złożony początkowo z pełnosprawnych osób, który pełnił jednak rolę zaczęli bawić się muzyką, zauważyli, że Robert Wasiak, który nie mówi, ma niesamowite wyczucie rytmu i że che grać. Wojtek dał mu pudła kartonowe, sam wziął gitarę, a na wokalu postawił Roberta Bartola, który także nic nie mówił, ale mruczał pod nosem. - Śpiewał niewyraźnie, ale śpiewał. I tak to wszystko się zaczęło – wspomina się w Domu Pomocy Społecznej w RzadkowiePo roku prób zespół zdecydował się na drugi koncert, wówczas już Robert grał na znalezionych gdzieś, posklejanych taśmą bongosach. Na przestrzeni 10 pierwszych lat działalności do ekipy doszedł drugi wokalista Adam, który, jak mówią, lubi drzeć ryja, stąd też mocne brzmienie chłopak, który grał na dzwonkach, później zastąpił go Krzysiek na klawiszach, który jest z nami do dziś. Krzysiek ma niesprawną jedną rękę, ale klawisze nie stanowią dla niego problemu, wręcz przeciwnie, pełnią bardzo istotną rolę muzyce, jaką tworzy wiele lat „Na Górze” był, co naturalne, związany z Domem Pomocy Społecznej w Rzadkowie. To tam odbywały się próby, dzięki wsparciu DPS-u Robert dostał profesjonalną perkusję, a bus ośrodka był do ich dyspozycji, gdy zaczęli jeździć na koncerty. - Przyszedł jednak czas, gdy zaczęło nam zależeć na jakości grania, to wtedy postanowiliśmy uniezależnić się od DPS-u i poszukać swojego miejsca. Poza tym graliśmy coraz więcej koncertów, więc nie zawsze mogliśmy korzystać z busa, którym dysponował DPS – mówi Wojtek. Co istotne w początkowych latach działalności zespołu grali z nim Mariusz Nalepa i Longin Bartkowiak, którzy dziś współtworzą „Strachy na Lachy”.Po niemal 15 latach wspólnego grania, przyszedł czas, kiedy „Na Górze” zawiesiło swoją działalność na trzy lata. - Adam zaczął pracować jako kucharz w przedszkolu. Robert dostał pracę w firmie produkującej znicze, a mi na świat przyszły dzieci i jakoś tak naturalnie zabrakło nam czasu na granie – wspomina Wojtek, który też przyznaje, że zakładając zespół nie widział w nim tak wielkiego potencjału. - Najpierw ważny był teatr, z którym jeździliśmy na ogólnopolskie festiwale. We wszystkim, co robiliśmy, staraliśmy się wychodzić poza środowisko niepełnosprawnych. Zależało nam na tym, żeby publiczność oklaskiwała nas za porządną robotę, a nie z litości dla niepełnosprawnych. Zagraliśmy mnóstwo koncertów. Objechaliśmy cała Polskę. W pewnym momencie najczęściej graliśmy na Podkarpaciu. Na naszym terenie jesteśmy najmniej znani. Mam wrażenie, że tak zwani artyści często w swoim środowisko są niedoceniani. Od początku walczyliśmy o to, aby traktowano nas jak normalny, a nie "niepełnosprawny" zespół, więc nie wahaliśmy się brać za naszą pracę pieniądze, choć często też graliśmy charytatywnie. Występowaliśmy jako support przez Kultem, Voo Voo, Heyem, rok temu byliśmy na Pol'And'Rock, ale koncertowaliśmy też w zakładach karnych, w domach seniora, w przedszkolu, w którym pracuje Adam, na dożynkach, a nawet na moim weselu. Dzisiaj śmieją się, że są "półsprawną" ekipą Po trzech latach przerwy Wojtek zaczął zastanawiać się nad reaktywacją zespołu. W tym czasie zaczęli się do niego odzywać znajomi z pytaniem, czy nadal grają. - Trochę na wariata zebraliśmy się w trójkę – Adam, Robert i ja i zagraliśmy koncert akustyczny na jedną gitarę, perkusję i wokal. Okazało się, że nadal sprawia nam to wielką frajdę i że każdy z nas za tym tęsknił. Wrócił do nas Krzysiek, który wziął na siebie bardzo dużo i zaczął grać podkłady, choć wcześniej jedną sprawną ręką skupiał się tylko na solówkach. Z czasem doszedł do nas Jacek – basista i wytrzymuje z nami od pięciu lat. Gramy, bo to lubimy. Przez te wszystkie lata przestaliśmy dostrzegać różnice między nami, traktujemy się jak normalni ludzie i chcielibyśmy, by tak traktowali nas członkowie zespołu zgodnie podkreślają, że nie zależy im na uwydatnianiu niepełnosprawności. - Wiadomo, że się wyróżniamy na tle innych zespołów i też nie staramy się tego ukrywać, ale na początku wkurzało nas, że ludzie prezentując nasz zespół, gdzie grały też inne kapele, mówili: „A teraz zespół złożony z niepełnosprawnych, powitajmy ich najserdeczniej jak potrafimy”. Przez te wszystkie lata przerobiliśmy to, i mamy do tego dystans, śmiejemy się mówiąc, że jesteśmy pół sprawną ekipą. Poza tym Jacek – basista, często podkreśla, że nie ma już pełnosprawnych ludzi na świecie i prędzej czy później wszyscy będziemy niepełnosprawni – mówi Wojtek, a Jacek dodaje: - Najwięcej ich chodzi po tłumaczy, że jeśli chodzi o niepełnosprawność, to oni przez swoją muzyczną działalność chcą pokazać, że można pracować z niepełnosprawnymi nie tylko ich głaskając czy puszczając muzykę relaksacyjną. - Chodzi o to, żeby z każdego człowieka wyciągnąć potencjał. Gdyby Robert nie miał w sobie geniuszu do grania, pewnie byśmy tego nie robili, gdyby Adam nie śpiewał w taki sposób jak śpiewa, to pewnie nie gralibyśmy tak ostro. Prowadząc warsztaty dla terapeutów zajęciowych i instruktorów opowiadam naszą historię, ale podkreślam, że każdy musi w swojej grupie znaleźć mocne strony, odkryć to, co w ludziach drzemie. Jeśli mają pasję łowienia, warto z nimi chodzić na ryby, jeśli są świetni w jakimś sporcie, można z nimi go uprawiać. „Mam Talent” - to nie ich bajka, ale zdecydowali się wziąć udział w programie Jak podkreślają członkowie „Na Górze”, zespół opiera się na spotkaniu fajnych ludzi, którzy lubią robić to, co robią. - Dało nam to satysfakcję tworzenia czegoś nowego. Cały czas uczę się od chłopaków otwartości, którą oni mają w sobie. Nasze koncerty to przede wszystkim żywiołowość i spontaniczność. Nigdy do końca nie wiemy, co się wydarzy. Często podchodzą do nas ludzie i mówią, że daliśmy im energię do życia, pokazaliśmy, że tak naprawdę ograniczenia są w nas, a te można przezwyciężyć.„Na Górze” pomimo że powstało w DPS-ie, nie miało na celu terapeutyzowania jego mieszkańców. Adam często na początku koncertu mówi: „zrobimy wam teraz terapię” i paradoksalnie okazuje się, że to osoby z niepełnosprawnością mogą zrobić terapię publiczności. Adam i Robert nadal mieszkają w rzadkowskim DPS-ie, Krzysiek założył rodzinę, rok temu wziął w „Mam Talent” to zupełna nowość dla zespołu. - Ja ten program oglądałem – mówi Adam dodając: - Pojechaliśmy spróbować. Dyrektor Edward Miszczak zapowiadając nowy sezon programu mówił, że „Na Górze” będzie prawdziwą petardą tegorocznej odsłony „Mam Talent”. - Nie było prosto. Udzieliła się nam trema, choć jesteśmy starymi wygami – wspomina Jacek. - Normalnie gramy godzinę i powoli dochodzimy do szaleństwa na końcu koncertu, a tu trzeba wyjść przed jury i pokazać swoje atuty w dwóch minutach. Jak potoczą się ich losy w programie? Zobaczymy i trzymamy kciuki. Ewa Raczyńska, 6 września 2019 Na Górze to zespół z kilkunastoletnim stażem i z szóstą już płytą w dorobku. Doskonale pamiętam jak te lata temu poznałem ich za pośrednictwem mediów katolickich (Raj, magazyn Ruah). Wydawali się wtedy taką ciekawostką (bo zespół powstał jako rodzaj niekonwencjonalnej pracy z osobami niepełnosprawnymi, ale specjalnie biorę to w nawias, bo słuchając tej płyty nie ma to absolutnie żadnego znaczenia), jednak z biegiem czasu i kolejnymi płytami Na Górze stali się pełnoprawnym, stale koncertującym zespołem. A dobry zespół to taki, który z płyty na płytę rozwija się. Tak też jest w tym wypadku – "Szczerość" to rzecz względem tekstowym to najlepsza twórczość tego roku wg mnie. Panowie w bardzo prosty sposób (a wiadomo, prostota jest najmądrzejsza) opisują obecną sytuację w naszym kraju (bardzo, bardzo celnie – choćby Tęcza, Polak Polakowi czy Król), społeczną (Rewolucjoniści i wizjonerzy, hejt hejt). Są tu też teksty, które mnie chwytają za serducho, przede wszystkim z tego względu, że sam jestem młodym, pod względem stażu, ojcem (Dziś zdradzę wam coś). Mogę nawet zaryzykować tezę, że Na Górze, to obecnie najlepszy komentator naszych czasów z perspektywy rockowego, a nawet punkowego grania. I tu dochodzimy do kompozycji. Mam nadzieję, że nikt się nie obrazi, jeśli napiszę, że ta płyta ma w sobie właśnie dużo fajnych elementów nawiązujących do klasyki polskiej muzyki punkowej. Tak w ogóle to słuchając Szczerości słyszę i czuję ducha Roberta Brylewskiego. Zresztą punktem wspólnym jest tutaj gościnny udział legendarnego już saksofonisty Alka Koreckiego (Mam w sobie), który przecież grał z nieodżałowanym muzykiem choćby w Brygadzie Kryzys. Brylu na pewno polubiłby ten album. (peka - recenzja płyty SZCZEROŚĆ - blog: Akademia Menedżerów Muzycznych, Jak piosenka grupy Na Górze uratowała zespół Armia - fragment książki Tomasza Budzyńskiego „Soul Side Story”…W owym czasie często graliśmy na koncertach utwór zespołu Na Górze pod tytułem Rapapararam. Zespół Na Górze był zjawiskiem absolutnie wyjątkowym. Składał się z pensjonariuszy domu opieki społecznej w Rzadkowie niedaleko Piły oraz ich wychowawców. Kasetę podrzucił mi Litza, który zresztą nagrał i wydał im płytę. Były to świetne kawałki zaśpiewane przez chłopaka, który podobno przed tą osobliwą terapią prawie nic nie mówił. Na perkusji też grał wychowanek tego domu. Na gitarze Wojtek Retz, wychowawca i pomysłodawca projektu. Wrażenie było niesamowite. Teksty były wprost porażające, a w połączeniu z muzyką i osobliwym wykonaniem robiły kolosalne wrażenie. Byłem autentycznie wzruszony. Po latach miałem zaszczyt zaśpiewać razem z nimi na ich drugiej płycie. Razem z Bartolem wykonaliśmy utwór Jeśli. Ale Rapapararam było megahitem. Graliśmy to sobie dla zabawy na próbie przed koncertem, a czasem na bis. Jednak raz jeden zdarzyło się, że utwór ten stał się gwoździem naszego programu. Był to niedzielny koncert na osiedlu w Nowej Hucie. Gdy przyjechaliśmy, impreza była już w toku. Scena stała wśród zwykłych bloków na skwerku, przy osiedlowym placu zabaw. Wykonawców było wielu. Główną atrakcją był występ Haliny Frąckowiak i ...zespołu Armia. Przedtem występowały zespoły grające całkiem przyjemny folk albo soft rock. Zgromadzonej publiczności nie podobało się to bardzo. Muszę powiedzieć, że oczywiście typowej publiczności zespołu Armia można było ze świecą szukać. Osiedlowa publiczność wznosiła groźne okrzyki w stronę tych biednych zespołów. Miejscowi menele używali sobie szczególnie na występie zupełnie nieszkodliwej softrockowej kapeli. Bluzgali i kazali się wynosić. Gdy na scenę weszła Halina Frąckowiak, publikę ogarnęła ekstaza. Na okolicznych balkonach było pełno ludzi. Pani Halina śpiewała do taśmy, ale nikomu to nie przeszkadzało. Nawet pozwalała sobie na niewybredne, publiczne uwagi pod adresem akustyka. Mieszkańcy osiedla trwali w zachwycie. My natomiast siedzieliśmy w busie i zastanawialiśmy się szto diełat, mając w pamięci przyjęcie, jakiego doznał zespół rockowy występujący przed Haliną. Postanowiliśmy, że na wejście zagramy Rapapararam, a potem jakieś najbardziej melodyjne utwory w stylu Niezwyciężony, Zostaw to, Radio NRD... Broń Boże coś bardziej wymagającego! A już wykluczone, aby zagrać coś zalatującego metalem. Kiedy się montowaliśmy, publika przyglądała się nam dość nieufnie, choć wyraźne zaciekawienie budziła nasza długowłosa blondynka za garami. No to jazda! Poleciało Rapapararam i nagle publiczność oszalała! Tekst jest prosty:„Tu jestem JAtam jesteś TYa dookoła jesteśmy MY”i refren:„rapapararamrapapararam.”Zagraliśmy chyba z siedem razy zwrotkę i tyle samo refrenów. Za piątym razem publika śpiewała już z nami, no to solówka i znowu dwie zwrotki. Szał! No to my im Niezwyciężonego! Owacja! Skoro tak, to lecimy z Radio NRD! Miejscowi menele tańczą. Z krzaków powychodzili jacyś ludzie w koszulkach Armii. Chyba wcześniej bali się pokazać. Na scenę wdzierają się dzieci i obsypują Beatę kwiatami! Po czwartym kawałku podbiega do mnie miejscowe dziecko i krzyczy: jesteście zajebiści! Gramy jak najmelodyjniej się da i dużo hej! hej!, a na koniec znowu „rapapararam”. Totalne szaleństwo!!! Bis jeden, bis drugi. Ekstaza. Uff! Całe osiedle zbiera się koło naszego busa i chce autografy, i uścisnąć nam dłoń, a przede wszystkim zobaczyć z bliska tę blondynkę, co grała na perkusji! Beata jest najważniejsza! Zrobiło się ciemno, więc powoli się zwijamy. Z pobliskiego lasku słychać gromkie i ewidentnie miejscowe „rapapararam”. Popkorn później i po pijanemu stwierdził, że to nasz hymn… Chłopaki z Na Górze tak dobrze grają, że nie ma tutaj litości. Nie chcą być traktowani jako „twór specjalny”, nie potrzebują taryfy ulgowej. Nie stawiają też sobie za cel, by podobać się każdemu. Starają się raczej kroczyć drogą w zgodzie z nimi samymi. To właśnie stanowi ich największą wartość. W prosty, celny, dosadny sposób komentują zaistniałą rzeczywistość. Jak najmniejsza ilość słów możliwa do użycia w wykonywanych utworach potrafi przekazać więcej niż wiele długich zwrotek. Integralną, wymowną część tego przekazu stanowią nakręcane do piosenek teledyski. Przykładem zabrania odważnego głosu w ważnej dyskusji społecznej jest utwór „Walczyk z debilem” pochodzący z płyty „Mieszanka Wybuchowa” z 2016 roku. Trudno obecnie znaleźć na polskiej scenie muzycznej bardziej naturalny i energetyczny, emanujący pasją zespół. Ich występy zostają w pamięci na długo. To jedna z tych grup, które trzeba zobaczyć w akcji, na żywo. Ewa Jenek; Popcentrala - Gnieźnieński Magazyn Kulturalny; fragmenty ( To (podobno) była potężna dawka tlenu, czyli fragmenty artykułu Edyty Kin w pilskim Tygodniku NowymPo raz kolejny pokazują, że najmocniejszą ich stroną są koncerty. Ekspresja, spontan, żywioł! - tak w trzech słowach można by reklamować występy tej kapeli. Ale są jeszcze teksty: własne i pożyczone. Te pierwsze nie mniej powalające. (...) O tym, co "niektórym się wydaje" opowiadają mocno, odważnie i dosadnie. Bez cenury. (...) Ta punkrockowa wściekłość i bunt kapitalnie wypada na scenie. Bo muzycy Na Górze nie mają zahamować, działają spontanicznie, do bólu szczerze i ta szczerość, ta prawda przekazu udziela się słuchaczom. Energia wysyłana ze sceny dociera tam, gdzie jest adresowana - a to już wielka sztuka. Oto historyjka o skrajnościach... Wiosną 2017 roku zespół Na Górze miał wystąpić na rynku pewnego miasta. Było już wszystko zaplanowane, gdy pewien tzw. "ksiądz" zajrzał do internetu i stwierdził, że ten zespół jest antyklerykalny. Grupa miała już wtedy w swoim repertuarze płytę do wierszy ks. Jana Twardowskiego, a oprócz tego tylko jedną piosenką o tematyce katolickiej - "Biskup radzi", czyli utwór mówiący o pedofilii w kościele i jej tuszowaniu (warto dodać, ze nikt wtedy jeszcze za bardzo nie brał się za ten temat). Cóż, widocznie ów tzw. "ksiądz" chciał być solidarny właśnie z tą częścią kleru, która tak samo, jak i on nie zasługuje na miano księży, czy przewodników później, gdy ktoś zaproponował organizatorom pewnego festiwalu występ zespołu Na Górze, usłyszał takie zdanie: "Nieee, oni są tacy katoliccy!".Grupa ma w tym roku 25 lat. Grała na punkowym festiwalu i na wieczorze poetyckim... Na skłocie po Marszu Równości i na festynie parafialnym po Bożym Ciele... W przedszkolu i w klubie seniora... Na dożynkach i na weselu... Co jakiś czas dostajemy fajny list - pozwólcie, że pochwalimy się co mili ludzie do nas piszą :-) Cześć!Jesteście zespołem wyjątkowym. Gdy gracie, naprawdę mało kto patrzy na to, że część z Was musi zmagać się z niepełnosprawnościami. Robicie coś niezwykłego. Dobrze, że jesteście. Oprócz tego, że gracie naprawdę dobrą muzykę, jesteście dla mnie motywatorem. Nie raz miałem łzy w oczach słuchając Waszej muzyki. Ale dajecie niesamowitą energię do działania. I pokazujecie jak mało kto, że naprawdę warto coś robić. Dla mnie jesteście mistrzami!Mam nadzieję, że jeszcze nie raz będziemy mieli okazję się Was serdecznie i trzymam za Was kciuki! Róbcie swoje, pokażcie, co to rock'n'roll!JG Przy okazji prezentacji piosenki „Walczyk z debilem” na You Tube otrzymaliśmy wiele ciekawych komentarzy. Dziękujemy wszystkim, którzy chwalą to, co zrobiliśmy – dajecie nam naprawdę mocne wsparcie!Natomiast tym, którzy odnieśli się negatywnie do naszej roboty, pragniemy przekazać, że dajcie nam motywację do robienia kolejnych piosenek - patrz: "Hej hejt" Najgorsze, z czym moglibyśmy się spotkać jako artyści, to pominięcie milczeniem naszej roboty… Po przeczytaniu tego, co napisaliście o nas, zrobiliśmy w zespole konkurs, w którym zwyciężyli:- w kategorii NAJBARDZIEJ PRYMITYWNY HEJTGeebon – „Żydek michnik wam za to zapłacił?”- w kategorii NAJCIEKAWSZY KOMENTARZKacper Chocholski (wyjątkowo podpisany imieniem i nazwiskiem, za co gratulujemy - mamy nadzieję, że prawdziwym) – „Przepraszam ale takim klipem obrażacie ludzi niepełnosprawnych. Widząc tylko ten klip i nie mając styczności naprawdę z takimi ludźmi bym miał was za idiotów. Jak chcecie polemizować, róbcie to na poziomie a nie obrażacie swoją grupę społeczną, bo gdybym był osobą niepełnosprawną bym się poczuł przez was obrażony PRZEZ WAS a nie przez JKM który ma trochę racji w tym co mówi.” Wychowałam się na muzyce klasycznej. Wobec tego rock jest dla mnie muzyką prymitywną. Ale dzięki tej redukcji, niepełnosprawni członkowie zespołu Na Górze mogą znaleźć się w jasnych regułach. Takie uproszczenie daje im swobodę twórczą, pozwala na naturalną ekspresję. I dlatego rock grany przez tę grupę jest niezwykle PhDr Jana Pilátová (Akademia Teatralna w Pradze) Szczery, serdeczny - z serca - głos ludzi, którym zazwyczaj głosu się nie udziela. A tu śpiewają, bez kompleksów, bez odwoływania się do naszej litości - budząc w nas radość swoją Wójciak (Teatr Ósmego Dnia w Poznaniu) To, co oni grają i śpiewają jest dla mnie dużo głębsze i więcej warte od tego, co robią gwiazdy lansowane przez wielkie koncerny płytowe, których muzyka jest wyłącznie towarem do sprzedania. Na Górze to coś więcej niż towar. To prawdziwy underground. Chłopaki z Rzadkowa nie grają doskonale, mylą się. I paradoksalnie - to ich zaleta. Pokazują, że człowiek ma prawo do błędu i może być średniakiem. W lansowanym dziś modelu kultury brakuje miejsca dla tych, którzy nie są najlepsi, nie tryskają zdrowiem, nie są piękni, młodzi, nie odnoszą wielkich sukcesów. Domy starców, dla niepełnosprawnych, szpitale wyrzuca się poza miasta, udając, że ich nie ma. Muzyka Na Górze to krzyk dochodzący z tych miejsc - krzyk tych, którzy dziś nie mają głosu, krzyk dający otuchę, a nie rozpacz. To cios w cywilizację śmierci. Odkąd dostałem kasetę z muzyką Na Górze, jestem wielkim fanem tego zespołu. Dzięki tej muzyce wiem, że życie ma sens. Robert Litza Friedrich - lider zespołu Luxtorpeda (wypowiedź w artykule Jacka Komorowskiego - Magazyn Rzeczpospolitej, Grałem z nimi i są rewelacyjni! Na żywo petarda i wulkan energii! Pablopavo (z wypowiedzi) Brawa dla zajebistego zespołu! Kodym - lider zespołu Apteka (z wypowiedzi) "Na Górze"? Pozazdrościć takiej pogody ducha i radości życia! Wojciech Waglewski - lider zespołu Voo Voo (z wypowiedzi) Moja córka (6 lat) na okrągło słucha waszej płyty!Mojej mamie (67) i ojczymowi (70 lat) też się podobacie...O co w tym wszystkim chodzi? Magda (nadesłane SMS'em) Dziś nie mogę powiedzieć, że... Jest zajebiście! (wypowiedź wokalisty zespołu Na Górze ze sceny na festynie parafialnym w Chodzieży - - Wszystko byłoby dobrze, proszę księdza, gdyby oni byli trzeźwi!- Ale oni nie są pijani… Oni są niepełnosprawni… (rozmowa pewnej pani z księdzem - organizatorem w/w festynu) Płyta Re Generacja urzeka pewną naiwnością, jak malarstwo Nikifora. SDR; Głos Wielkopolski ( Zespół Na Górze przypomina, że można zrobić w życiu wiele, mimo że możliwości ma się mało. Katarzyna Bracka; ( Muzyka niezła, skoczna. Wokal? Obłędny. Gruby, niski głos, maksymalnie zachrypnięty. Tylko, że dykcja nie istniała. Z początku nie mogłam zrozumieć ani słowa. Podobnie śpiewały kiedyś angielskie zespoły punkowe. Bełkotały w kółko jakieś dwa słowa... Katarzyna Surmiak-Domańska; Magazyn Gazety Wyborczej ( - cały reportaż niżej Robią spontanicznego rocka. Takiego na żywioł. Dynamicznego, ostrego, na granicy psychodelii. Ostry śmiech, śmiałe solówki gitar i rytm: gwałtowny, wariacki, mocny. Bez litości. (...) Nie muszą ścigać się, być lepsi, na pokaz. Nie stresują się, by grać równo, trzymać się w tonacji, prawidłowo artykułować dźwięk. Oni nie muszą. Taki mają styl. Grają, bo chcą. I kiedy chcą. (...) Grają ostro, punkowo, dziko. I jest w nich jednocześnie coś łagodnego. Jakaś irracjonalna ironia, dystans, Ciżmowska; Tygodnik Pilski ( Lubię zachrypnięty głos Roberta Bartola i Adama Kwiatkowskiego z zespołu Na Górze i nie przeszkadza mi, że dykcja zawodzi, że słowa zamieniają się w bełkot, bo ten jest autentyczny, prawdziwy do bólu. Trzeba włożyć trochę wysiłku, by usłyszeć takie zdania: „Zbudowałem dom z niepewności, zbudowałem dom z pytań, zbudowałem dom z samotności, zbudowałem dom z oczekiwań”. Lubię też muzykę grupy, ponieważ za każdym razem współgra ona klimatem, rytmem, melodią z tekstem. Kompozycje zespołu uwodzą różnorodnością: raz przypominają rozkołysane reggae, innym razem punk rockowy czad, by w następnym numerze przenieść odbiorcę w krainę folkowej szczęśliwości. SDR; Głos Wielkopolski ( Muzyka, jaka gra Na Górze nie daje się zbyt łatwo zaszufladkować. Jest jedyna w swoim rodzaju, niepowtarzalna… W utworach słychać zarówno reggae, ska, punk, jak i rocka, ale jest tam coś jeszcze… Może „tym czymś” jest pasja i zaangażowanie, jaki wkładane jest, aby muzyka powstawała? Vanda – Union Jack; Fuckt (marzec 2004) Płytę oraz kasetę posłuchałem i ...odpadłem. Moim absolutnym faworytem jest "Zobacz siebie"- utwór o mocy "Smells Like Teen Spirit" Nirvany. Po prostu piękny i genialnie zaśpiewany. Poza tym po pierwszym przesłuchaniu zapamiętałem "Płacz i śmiech", "Co to jest", "Gdy ci smutno"... Naprawdę fajna sprawa ta Wasza kapela... Misior (nadesłane e-mailem) Orkiestra na Górze znowu zagra na skłocie Rozbrat w Poznaniu. To świetna kapela, mam tylko kłopot do jakiego nurtu muzyki ją zaliczyć. Poniekąd mieści się w folku, w rocku, reggae, ale i do ska im niedaleko. (…) Muzycy są gwałtowni i momentami nieprzewidywalni. Nie robią nic pod przymusem, na pokaz, grają i śpiewają, bo tak im się podoba, taki wybrali styl życia. W ich grze jest miejsce na „dzikość” i łagodność. Potrafią zakpić i zaśmiać się sami z siebie. Na najnowszej płycie, która urzeka spontanicznością i szczerością, podobają mi się teksty: proste, zarazem ostre, poruszające najbardziej skrywane tematy ludzkiej egzystencji. To nie są teksty napisane przez kogoś, dla kogoś. One są ich własne, zespołu, w którym spotykają się dwa światy. Płyta nie oddaje jednak charakteru zespołu do końca. Najbardziej autentyczny jest on na estradzie. SDR, Głos Wielkopolski ( Poznański skłot nieczęsto przyciąga ludzi całkowicie spoza środowiska. Tymczasem jest to miejsce, w którym koncerty zyskują inny wymiar. Na Rozbracie, będącym domem, knajpą, biblioteką, scena wreszcie, wytwarza się atmosfera wspólnoty. Bariera między słuchaczem a występującym jest nikła. Na koncert Orkiestry Na Górze przybyło sporo słuchaczy. Prócz tych, którzy widzieli już koncerty tego zespołu, byli również ci, którzy o nim tylko słyszeli. A wieści o grupie rozchodzą się szybko i spontanicznie. Dokładnie tak, jak ich grana na żywo muzyka. W przypadku Na Górze, upośledzenie niektórych muzyków, jest jedna z cech grających. Inne, znacznie silniej uderzające widza, to szczerość przekazu i prawdziwa radość grania. To zespół, którego występy zaczynają się w punkcie kulminacyjnym i trwają w nim do samego końca. Najprostsze ska, reggae, punk, równie nieskomplikowane teksty w mig trafiają do słuchacza. Podczas koncertu na skłocie Rozbrat w Poznaniu panowała atmosfera spontanicznej zabawy. (...) Równie spontanicznej, jak dźwięki Na Górze. Pozwalającej na to, co zespół pokazuje wszędzie - szczery kontakt między ludźmi, z których każdy jest inny. Agnieszka Gulczyńska; Głos Wielkopolski ( Nie można nie wspomnieć o wsparciu przez członków zespołu Na Górze idei Marszu Równości, demonstracji przeciw dyskryminacji ze względu na płeć, rasę, wyznanie, ubóstwo, niepełnosprawność i orientację seksualną, która 18 listopada 2006 przeszła przez Poznań. Po Marszu, na skłocie Rozbrat odbył się benefitowy koncert zespołu Na Górze pt. „Marsz Równości idzie dalej!”, który w ten sposób zdecydował się poprzeć idee demonstrowane w listopadowe popołudnie w Poznaniu. Publiczność wypełniająca po brzegi rozbratowi „koncertownię” podziękowała zespołowi gromkimi brawami. My lubimy grać na tym płocie, wiesz…” – mówił przed koncertem Adam Kwiatkowski, wokalista kapeli. Marcin Halicki „Solidarnie przeciw dyskryminacji” ( Terapia zakończona Oglądając znanych i popularnych artystów przede wszystkim rozliczamy ich za wykonaną robotę – śpiew, kontakt z publicznością czy kreację ogólną. To nie tylko normalna, ale przede wszystkim sprawiedliwa reakcja skłaniająca do dalszego słuchania, kupienia płyty lub przełączenia telewizora na inny kanał. Zespół Na Górze ma prawdziwego pecha, ponieważ jest to zupełnie normalny zespół, który traktuje się inaczej... Wszystko za sprawą nietypowego składu, który tworzą po części osoby niepełnosprawne. Wystarczy o tym wspomnieć (a nie sposób tego pominąć, bo o skład i historię pyta każdy – zresztą to bardzo piękna historia) i zaczyna się pułapka psychologiczna z której trudno szukać wyjścia. Nikt z grupy Na Górze, a przede wszystkim jej założyciele, nie oczekuje taryfy ulgowej. Świadomość takiej taryfy nie pomaga im w pracy, wręcz przeciwnie – przeszkadza. Trudno być rozliczanym za wykonaną na scenie robotę, jeśli z góry publiczność podchodzi do wykonawcy z litością i rozgrzeszeniem. W Chodzieskim Domu Kultury zespół dał po prostu bardzo dobry koncert – nic dodać, nic ująć. Dobry z perspektywy normalnego występu, przed normalną publicznością, w normalnych warunkach, z normalnym nagłośnieniem. Mówiąc o Na Górze często pada pytanie „dlaczego”. Wielu uważa, że jest to przede wszystkim forma terapii poprzez integrację, lekcję tolerancji i tak dalej, i tak dalej... Nieprawda. Na Górze jest wynikiem terapii zakończonej. Każdy kto widział ten zespół na początku drogi wie o co chodzi. A jeśli nie widział, wystarczy że teraz spojrzy... normalnie, uczciwie. Damian Kędzierski (jakieś chodzieskie czasopismo, 2003) Pozytywna energia Na Górze Zastanawiam się jak w krótkim tekście mam zamieścić wszystko to, co przychodzi mi na myśl, kiedy mówię o zespole Na Górze. W końcu stwierdzam, że jest to właściwie niemożliwe, a ci, którzy spotkali mnie na uczelni w zeszłym tygodniu przekonali się, że mogę o tym mówić bez końca ;) Zatem może spróbuję zrobić to „naukowo”: najpierw teoria, potem praktyka. Fakty wydają się jasne, mamy do czynienia z zespołem muzycznym w którym występują osoby niepełnosprawne. Usłyszałam o nim jakiś czas temu, ale zawsze to były jakieś suche strzępki informacji, że taki projekt z niepełnosprawnymi umysłowo, że fajna sprawa funkcjonująca już od 13 lat, pomyślałam ot, fajna terapia i tyle. Na szczęście nie dało mi to spokoju, a zespół posiada własną stronę z wszelkimi niezbędnymi informacjami. Zespół tworzą mieszkańcy Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie, mieszczącego się kilometr od samego Rzadkowa, kilkanaście kilometrów od najbliższego miasta, czyli krótko mówiąc w miejscu odciętym od świata i jakichkolwiek sposobów na zabicie nudy. Jak się okazuje, nuda czasem sama może przynieść całkiem fajne efekty. Mieszkańcy nie muzykują sami, razem z nimi w zespole grają „pełnoetatowi” muzycy: Maniek i Lo znani szerszej publiczności ze składu Strachów na Lachy. Tyle suchych faktów. Praktyka jest za to o wiele ciekawsza i jakże bardziej przyjemna. Nie jest to chaotyczne bębnienie w cymbałki, trójkąty, tamburyna i inne świetlicowe akcesoria, to jest kawał porządnej muzyki, mieszanka rocka, reggae, pozytywnej energii i dobrej zabawy okraszonej prostymi, krótkimi, wpadającymi w ucho tekstami. Czasem cały tekst piosenki to tylko jedno zdanie, kilka słów, ale zawierających o wiele więcej niż by się mogło na pierwszy rzut oka/ucha wydawać. Zespół nie koncertuje bardzo często, dlatego gdy dowiedziałam się, że 5 listopada grają w Krakowie wiedziałam że tam będę. I byłam. I do tej pory siedzi we mnie ta pozytywna energia jaka została tam zaserwowana. Mały klub, mała scena, niewielka ilość ludzi na sali (choć zespół mówił że o wiele większa niż się spodziewali) i ogromna dawka energii, zabawy, radości z życia, pozytywnych wibracji na linii zespół-publika. Nie lubię tego sformułowania, ale naprawdę „tego się nie da opisać, to trzeba przeżyć”. Póki co, wszystkim serdecznie polecam zaznajomienie się z muzyką Na Górze. Są żywym dowodem na to, że nie ma barier nie do przejścia, pokazują jak można się cieszyć życiem, przypominają o banalnych wręcz sprawach, o których na co dzień często zapominamy, takich, jak na przykład uśmiech, albo że „Dziś jest dobry dzień”. Orant; Ponad-to (gazeta Wydziału Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu Ślaskiego - listopad 2006) UWAGA! Pierwszy artykuł o nas! - Piotr Klimek, Activist (2000) Stań na chwilęSpójrz do góryLeci ptakWiatr chmury gnaA ty stój i patrz Kiedy ostatni raz zdarzyło Wam się usłyszeć taki tekst w piosence? Przywaleni tysiącami Treści i Przesłań, Podtekstów i Filozoficznych Pułapek, Odniesień i Przenośni, nauczeni zostaliśmy albo doszukiwać się wszędzie drugiego dna, węszyć podstęp ukryty w każdej zwrotce, albo odwrotnie – zamykać uszy Rozumu na wszechobecny Banał oparty na kiczowatym „ajlowju”. W dokładnie taki sam sposób zresztą traktujemy warstwę muzyczną: albo oczekujemy kolejnego dziwactwa, które zaspokoi nasz muzyczny snobizm, albo przyzwyczajeni kanonadą komercyjnych mediów z góry nie zwracamy uwagi na dobiegające nas z głośników tibidibi. Gdy ci smutnoGdy sił ci brakPodnieś głowęZaśpiewaj sobie takLaaaaa Grupa „Na Górze” nie do końca pasuje do współczesnych realiów. Szczerze mówiąc – ich muzyka zupełnie nie przystaje do serwowanych nam zewsząd fonograficznych aktualności. Zagrane przez nich dźwięki nie zostały przetrzepane przez żaden komputer, są szczere, wyrzucone prosto z palców, gardeł i brzuchów, czasem nierówne, czasem niewyraźne, czasem nieczysto wywrzeszczane. Docierają bezpośrednio do samego sedna prawdziwą emocją, w sposób przypominający trochę surowość „Frank’s wild years” Waits’a, a trochę spontaniczność Waglewskiego. Nie ma w tej muzyce miejsca na klinicznie sterylne brzmienia plastikowych wokalistów, ani idealnie wyprostowane sekcje rytmiczne. Nie ma elektronicznie wygenerowanych chórków, ani bajecznie przestrzennych syntetycznych smyczków. Są za to niewyraźnie śpiewane, proste linie melodyczne, równie prosto i chropowato zagrane gitary i perkusje, entuzjastycznie wykrzyczane, grupowe refreny i twarde, surowe zgranie, gwarantujące mniej więcej tę samą jakość na hi-endowej wieży, co i na garażowym kaseciaku. Cała ta anarchistyczna mieszanka łapie za serce od pierwszych taktów tym, co w muzyce od jej początków było najważniejsze – prostotą przekazu. Prostotą właśnie, a nie prostactwem, choć dla wielu różnica pomiędzy tymi dwoma pojęciami dawno przestała istnieć... Kiedy idę do szkołyJestem czerwonyKiedy wracam do domuJestem zielonyA uczę się być żółty Mózg zespołu to Mariusz Nalepa (gitara elektr, flet, harmonijka), Wojciech Retz (gitara akust.) i Lo (gitara bas.) – kompozytorzy i twórcy tekstów. Sercem grupy są jednak mieszkańcy Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie: Robert Bartol (śpiew), Robert Królski (przeszkadzajki), Adam Kwiatkowski (śpiew), Robert Wasiak (perkusja) – oni właśnie powodują, iż wszystkie te kompozycje i teksty są żywe. Cała siódemka już kilka lat temu nagrała i wydała kasetę – demo pt. „Kolorowomowa” - paczkę muzycznego dynamitu, bez pretensji do świata i radiowych playlist, za to z wielką dawką świeżego spojrzenia na dźwięki. Projekt, który ma się nijak do Budki Suflera, Britney Spears i Trzech Tenorów, przez co może niechcący otworzyć dawno nie używane drzwi w zwojach odpowiedzialnych za wyobraźnię. Tu jestem jaTam jesteś tyA dokoła jesteśmy my Dzisiaj „Na Górze” gra z Kultem i Voo Voo, nagrywa w studiu. To, że udało im się trafić do tzw. „obiegu” potraktować można jako jeszcze jedną szansę daną nam wszystkim od Losu na odkrycie rzeczy ważniejszych od bankowego konta, inteligentniejszych od proszków do prania i piękniejszych od modelek z Laboratoire Garnier Paris. Dobrze by było szansy tej nie zaprzepaścić. Tym bardziej, że – jak uczy nas legenda o Królu Rybaku – rzeczy najważniejsze znajdują się w zasięgu naszych rąk i są zawstydzająco proste. Tak proste, że nie potrafimy ich zobaczyć w codziennej gonitwie za Sławą, Bogactwem i Afirmacją. A czasem wystarczy na chwilę stanąć i popatrzeć do góry... A oto fragment najbardziej nawiedzonego artykułu – recenzji płyty Satysfakcja Zespół Na Górze zawstydza znudzonych muzyków, którzy twierdzą, że wszystko już zagrali. Bo tu najprostsze dźwięki brzmią tak, jakby dziś zostały odkryte. Zespół zawstydza tekściarzy, którzy twierdzą, że wszystko już napisali. Bo tu najprostsze słowa są światłem. Zespół zawstydza też piszącą i wielu spośród tych, którzy czytają te słowa. My dostaliśmy więcej niż chłopaki z Rzadkowa. Tyle, że oni pomnażają swoje „mało”, a wielu z nas marnuje życie, nie widząc swojego „dużo” i narzekając, że nie ma „więcej”. Jolanta Brózda; Gazeta Wyborcza ( Normalny rokendrol Na Górze(fragment wywiadu Jarka Szubrychta z Wojciechem Retzem w Gazecie Magnetofonowej – reszta w numerze 2. wiosna 2016)- Jesteście "tym zespołem z niepełnosprawnymi" - to z jednej strony pewnie zwraca uwagę na waszą pracę, może otwiera jakieś drzwi, ale czy nie odwraca uwagi od muzyki?W grudniu 1994 roku - gdy graliśmy pierwszy koncert - chciałem, by traktowano nas normalnie, aby w towarzystwie innych zespołów nigdy nie zapowiadano nas w taki sposób: „A teraz wystąpi przed wami szczególna grupa, bo złożona m. in. z niepełnosprawnych muzyków!”. Teraz, po 21 latach, mam to w dupie. Potrafimy grać dobrze, a jeśli się na scenie nieraz pomylimy, to cóż… W tym, co robimy na pewno nie chodzi o perfekcję! Bardziej jesteśmy ludźmi niż muzykami… Dzięki temu, na scenie z niepełnosprawności wychodzą na wierzch dobre cechy - właśnie tak! Atutem, siłą tej części członków zespołu Na Górze, którzy w obecnie przyjętym nazewnictwie – a zmienia się ono co kilka lat, więc nie ma sensu przyzwyczajać się do aktualnego - są określani jako „osoby z rożnego rodzaju niepełnosprawnością”, jest żywiołowość, spontaniczność, otwartość, charyzma… Dzięki temu nasz kontakt z publicznością nigdy nie jest nijaki. Przecież wiadomo, że tej pieprzonej niepełnosprawności się nie zakamufluje... A skoro tak, to warto ją wykorzystać – do cna! (śmiech)- Tylko czy na pewno jest to ten rodzaj uwagi, na jakim wam zależy?Naszą mocną stroną jest to, że na scenie bardzo szybko udaje nam się przeprowadzić publiczność od litościwego lub przynajmniej sceptycznego spojrzenia do zainteresowania, czy nawet uznania dla naszej pracy. Właśnie ta nasza wspólna, zespołowa praca wygrywa. Ludzie często do nas podchodzą i mówią, że gdy szli na koncert bali się, że będą pod presją konieczności oszukiwania nieudacznych niepełnosprawnych, którym wypada bić brawo, żeby im nie było przykro… Że należy im się wsparcie choćby z tego powodu, że zostali infantylnie potraktowani przez pretensjonalnego instruktora, realizującego tzw. terapię poprzez sztukę, w stylu „babcia i dziadek przebrani za Jasia i Małgosię” …a tu okazuje się, że to jest „normalny” rokendrol! Gazeta Wyborcza o płycie MIESZANKA WYBUCHOWA - 16 lutego 2017Jacek Świąder - Płyta dnia: Na Górze chce "najarać się przestrzenią" i nie słucha biskupaJeden naród i jedna wiara? Zespół Na Górze mówi: nie, dziękuję. Walczy z wykluczającym językiem, którego pełno nie tylko w polityce. Jego punkowe podejście wyraża się też w zaskakująco lirycznych, czasem sentymentalnych tekstach. W skład działającego od 23 lat zespołu Na Górze wchodzą niepełnosprawni muzycy rockowi. Na nowym albumie „Mieszanka wybuchowa” jest utwór z ich pierwszej sesji w 1996 r. – pamiątka po zmarłym w zeszłym roku wokaliście Robercie Bartolu. Poprzednim wydawnictwem Na Górze jest „Nie ma dwóch światów” z fragmentami wierszy księdza Twardowskiego, które zaśpiewali Ania Brachaczek i Jorgos Skolias. Zespół pisze o sobie: „Graliśmy na punkowym festiwalu, na skłotowej imprezie po Marszu Równości, w schronisku dla nieletnich przestępców i na festynie parafialnym po Bożym Ciele”.Głównym wokalistą Na Górze jest Adam Kwiatkowski. Jego śpiew może drażnić – szorstki, czasem ochrypły, może się wydawać byle jaki, czyli punkowy po prostu. Słychać zmaganie Kwiatkowskiego z językiem, aparatem mowy – w utworze „Mgła” jakby specjalnie wybrał sobie do powtarzania najtrudniejsze słowo. Równolegle w tekstach od początku słychać walkę ze złym językiem, z ocenianiem ludzi, w obronie prawa do wyrażania uczuć. Toczą ją również gościnni wokaliści: Budyń, Ewa Komarnicka, Czesław Mozil, Ewa Pitura i Dawid zwłaszcza na początku koncentruje się na przebojowych utworach i mocnych tekstach. Padają słowa pedał, szmata, debil, jest polityk sypiący stereotypami oraz ludzie, którzy chcą jednego narodu i jednej wiary. Najostrzej chyba jest w piosence „Biskup radzi”: „Nie donoś policji na księdza/ weź lepiej pieniądze za seks”. Może za ostro, może to przypadek? A może gdy śpiewa się z trudem, to słowa dobiera się drugiej strony łagodnie brzmią klawisze typu organy, akustyczna gitarka. Czysto i z łatwością, czasem sentymentalnie śpiewają zaproszone wokalistki („Długo byłam sama, dużo myślałam o tobie/ już idę do ciebie, otwórz drzwi”). Punkowe jest podejście, nie same dźwięki. Na Górze gra ballady, jakieś ogniskowe piosenki z pogranicza folku, rocka i bluesa. Ma to ludowy odcień, w tym sensie, w jakim ludowy jest Muniek Staszczyk z jego uwielbieniem dla „czucia się razem”, czasem rubasznym humorem, talentem do wypowiadania kwestii, które wielu czuje, ale nie wie, jak je naiwno-mądry przekaz to choćby refren radosnego utworu „Zapamiętaj”: „Zapamiętaj te wielkie chwile, bo nie wiadomo, kiedy wrócą znów”. Najbardziej lubię spokojną część płyty, z piosenką o czterech wronach i kolejną o wchodzeniu na górę, żeby „najarać się przestrzenią”. Przekaz jest tak bezpośredni, że trzeba mrużyć zespół jak Na Górze słusznie, od lat, startuje w kategorii „open”, nie domaga się specjalnej troski ani słuchania innego niż zwykle. Warto też pamiętać, że w Polsce od zawsze cenieni są artyści szczerzy, cokolwiek może to znaczyć w XXI w. Dla wielbicieli takiego grania Na Górze (mające na koncie występy przed Voo Voo, Hey czy Pablopavo) to lektura obowiązkowa. Jest październik 2015 roku. Przyszła paczka (taka tradycyjna, papierowa)... A w niej 5 egz. czasopisma... (takich samych - po jednym dla każdego z nas) W czasopiśmie 3 strony o nas... Przyznamy się Wam szczerze, że zastanawialiśmy się, czy zgodzić się na ten wywiad. Jesteśmy otwarci na sensowną, życzliwą rozmowę z każdym, jeśli polega ona na mówieniu i słuchaniu (w obie strony). Tylko że... Był (10 lat temu) czas, gdy nas zaszufladkowano... A przecież to, że jesteśmy na ludzi otwarci i robimy coś z nimi (bo ich polubiliśmy), nie decyduje o tym, że już jednoznacznie z tym środowiskiem się identyfikujemy. Jest (teraz) czas w naszym kraju łączenia polityki z coraz większą częścią tego środowiska... A my nie mamy zamiaru w to wdeptywać. W paczce było 5 egz. Przewodnika Katolickiego. A w nich 3 strony... świetnego tekstu o nas. Prawdziwego, pokazującego kawałek naszego życia - w grupie i każdego z nas indywidualnie. Już w trakcie rozmowy z Michałem Bondyrą czuliśmy, że napisze o nas normalnie, prawdziwie, bez ideologizowania. Gdy jego kolega pstrykał w trakcie rozmowy aparatem, też podejrzewaliśmy, że zrobi dobre zdjęcia. Bo to było fajne, szczere spotkanie. Zrobimy wam terapię Wymykają się schematom. Po latach wspólnego grania weszli na taki pułap, że niepełnosprawność trzech członków bandu Na Górze jest dziś nie łatką, a ich wyróżnikiem wśród innych rockowych kapel. Nominowany do Oskara za swój dokument Królik po berlińsku Bartek Konopka chciał o nich zrobić reportaż z okazji jednej z rocznic Okrągłego Stołu. Dla niego zespół Na Górze to namacalny przykład naturalnej integracji, dogadywania się między sobą mimo wielu różnic. Wojtek Retz, twórca i tworzywo rockowej kapeli z Piły, mówi mi o tym w piwnicy dawnej siedziby PZPR. To tu swoje próby ma zespół Na Górze. Mamy czas tylko do bo po nich próbę zaczynają Strachy na Lachy. SpontanWygłuszony ledwie 15-metrowy pokój z trudem mieści piątkę muzyków, ich perkusję, keyboard, gitary i statywy. Dziś zaczynają od coveru Apteki. Pierwsze gitarowe riffy i Wojtek śpiewający Choroba zwana miłością. Za chwilę dołącza się Jacek na basie, tempa nadaje na perkusji Robert. – Ja wchodzę na refren – rzuca zza klawiatury syntezatora Kris. – Tak, tam jest e, g, a. Kojarzysz? – mówi Wojtek i dodaje: „Gramy akordami cztery razy to samo, bez wokalu, a potem jest solówka”. Wokal to domena Adama. Świetna, głęboka barwa, choć niewyraźne słowa. Wszystko brzmi jakoś znajomo… W klimacie Strachów Na Lachy. Nic dziwnego, Mariusz „Maniek” Nalepa i Longin „Lo” Bartkowiak, dziś fundamenty tej znanej kapeli, zaczynali w Na Górze. – Kiedyś tych prób nie było wcale. Na koncertach pełen spontan – zaskakuje Wojtek. Wspomina jak Longin, który dogrywał się z basem na pierwszej kasecie, pojawił się na koncercie w Chodzieży: „Tylko nie słuchaj jak jest na kasecie. To, czy dziś zagramy dwie, czy trzy zwrotki zależy tylko od chęci chłopaków”. Nie łatkaNa Górze nie zawsze grali w piwnicy. Nawet nie w Pile, a w Rzadkowie. Tam terapeuta z Chodzieży zaczął robić z mieszkańcami Domu Pomocy Społecznej o głębokiej niepełnosprawności… teatr. – DPS był na wzgórzu, a że lepiej brzmi „na górze” to tak go nazwałem – mówi Wojtek. Opowiada, że każdy spektakl to piętro wyżej: najpierw grał z niepełnosprawnymi razem na scenie, potem kierował nimi spoza niej, wreszcie widząc aktorskie zacięcie Adama, stworzył przedstawienie z jego improwizacji. Początkowe spektakle były bez słów, w ostatnim Adam wypowiedział na scenie swój pierwszy, autorski tekst. Łączyło je jedno; do wszystkich Wojtek i Maniek grali muzykę na żywo. Gdy Robert Wasiak zaczął wystukiwać rytm, a Robert Bartol nucić zasłyszane melodie, jasnym stało się, że trzeba to wykorzystać. Wojtek dziś patrzy na to, jaką drogę przeszedł tworzący się wtedy zespół i czasem nie dowierza. – Osiągnęliśmy taki pułap profesjonalizmu, że niepełnosprawność części z nas nie jest dla nas łatką, a oryginalnym wyróżnikiem na tle innych grających rocka kapel – przyznaje. SzufladyNie znoszą być szufladkowani. Pewnie dlatego ich rock ma domieszki folku, a koncertują od parafialnych festynów po… paradę równości. Potrafią zagrać z Armią czy Arką Noego, ale i Michałem Wiśniewskim czy Apteką. Z Kultem, Hej czy Wodeckim albo PabloPavo. Zaśpiewać poezję ks. Jana Twardowskiego, ale i Chorobę zwaną miłością. – Jesteśmy otwarci na każde środowisko, nie szufladkujemy się jako zespół katolicki, bo nie chcemy być poddani konotacjom politycznym – mówi Wojtek. Pewnie też dlatego, że w zespole nie brakuje regularnie praktykujących katolików (Adam), szukających swojej drogi do Boga (Wojtek), czy przyjmujących Dekalog jako wartość uniwersalną (Kris czy agnostyk Jacek). To wszystko nie przeszkadza im grać tak, że w oszczędnych, ale głębokich w przekazie słowach, podlanych melancholią zmieszaną z pozytywną energią, Boga czuć na kilometr. – Fajnie, że tak czujesz, bo dla mnie to bardzo ważne. Boga traktuję jak przyjaciela, jednak bez zbędnej czołobitności, bez instytucjonalnych ram – tłumaczy Wojtek. Początkowo nie chciał też, by jego zespół wrzucano do worka z etykietą „niepełnosprawni”. – Niepełnosprawny to taki, który dostaje oklaski nie za to, jak coś robi, ale że mimo wszystko w ogóle robi. Poza tym z gruntu musi grać za darmo, a my mamy swoje stawki – śmieje się. Mimo to też grają często za darmo, ale nie wtedy, gdy na tej samej scenie pełnosprawna artystka ze stolicy bierze za występ „grubą kasę”. ShowmanNikt na koncertach nie robi takiego klimatu jak Adam Kwiatkowski. Typowy showman. „Teraz zrobimy wam terapię!” – zaczął kiedyś koncert. Ma mocny, głęboki głos, nie pisze, nie czyta, często przekręca słowa. Tak było, gdy Wojtek napisał własną wersję Satysfakcji Rolling Stonesów. – Cały tekst zamykał się w zdaniu: „Jestem cały pogrążony w satysfakcji”, a on mnie źle zrozumiał i wyszła druga zwrotka „Jestem cały pogryziony satysfakcją” – wspomina. Wojtek nie ukrywa, że choć jest miłośnikiem ascetycznego wyrazu w sztuce, proste teksty pisze z myślą o słabej pamięci Adama. – Chodzi o to, by to ogarnął. Unikam zbitek „szcz’”, bo są dla niego nie do przeskoczenia – tłumaczy. Adam potrafi porwać publiczność, czasem jednak tak się wkręci, że Wojtek musi go tonować. – Fajnie, jak coś krzyknie, ale jak zaczyna robić to ponad miarę, do tego na wysokich częstotliwościach, to bolą uszy. Wtedy wystarczy, że powiem: „Uważaj” i wszystko wraca do normy – ilustruje. Przebojowość Adama jest godna podziwu. To ona pcha go do stworzenia własnego teatru. To też dzięki niej w 1995 r. dołączył do świętującej rok istnienia kapeli. – Sam przyszedł i poprosił, że chce spróbować – wspomina Wojtek. Z sukcesem realizuje się w przedszkolnej kuchni. Nosi ciężkie gary, zmywa naczynia, kroi warzywa. – Jest tam faktycznie przydatny, więc gdy bierze urlop na wyjazd z zespołem, kucharki zaczynają rzucać mięsem – śmieje się Wojtek. Bez nutNut nie czyta Krzysiek Nowicki vel Kris. Zamiast zapisu na pięciolinii ma tylko litery. – Zwykle jest tak, że mówię do Krisa, by położył gdzieś na klawiaturze rękę. Tak powstają pierwsze dźwięki, które potem rozbudowuję – tłumaczy Wojtek. Często jednak doda coś od siebie. – Gdy w składzie był Maniek i Lo, grał tylko solówki, dziś ma masę roboty i gra już akordami – przyznaje. Na koncertach jest stonowany. Na scenie schowany, nieśmiały. Przeciwieństwo Adama. W zespole jest od 13 lat. Zastąpił grającego na cymbałkach Roberta Królskiego. – Gdy zrobiło się dużo koncertów, to graliśmy je głównie w weekendy. Robertowi to przeszkadzało, bo był ministrantem. Zrezygnował z grania w kapeli, bo dla niego ważniejsza była służba przy ołtarzu. Podoba mi się, że tak radykalnie zadecydował – wyjaśnia Wojtek. Krzyś do zespołu przyszedł z chodzieskiego Warsztatu Terapii Zajęciowej. – Grałem wtedy jakąś kolędę i tak mnie wyhaczyłeś – mówi dziś do Wojtka. Jak wszyscy w zespole jest samoukiem, jak nikt inny fanem gier komputerowych typu RPG. Jest też świeżo upieczonym mężem, który marzy o jednorodzinnym domku. Rączka graBez niego ten zespół nie miałby sensu – mówi wprost o Robercie Wasiaku Wojtek. Nie potrafi usiedzieć na jednym miejscu. W jego małym niepełnosprawnym ciele drzemie czysty geniusz perkusji. – On w ogóle nie ćwiczy. Bywało tak, że nie spotykaliśmy się przez dwa miesiące, a on przychodził i po prostu grał – Wojtek ze śmiechem wspomina, jak podczas jednego z przedstawień zaczął wystukiwać sobie rytm łyżeczkami. Pierwszy koncert zagrał już pałkami, ale na kartonowym pudle. Koncerty kocha, to przecież dla niego inny, lepszy świat, oderwanie od prozy DPS-u. Robert ma nawyk: co chwila całuje biceps to lewej to prawej ręki, niczym Gus z kultowych Pingwinów z Madagaskaru. Dodaje przy tym: „Rączka gra”. Obie grają. I to jak. – Nie dość, że rączki wymiatają, to ma tak umięśnione nogi, że choć na próbach chcielibyśmy grać ciszej, przez Roberta się nie da – śmieje się założyciel kapeli. Na koncertach stawiają go z przodu. – Zdjęliśmy mu też dwa „garnki”, by był lepiej widoczny – dodaje Wojtek. Robert prawie nie mówi. Świetnie za to szyje. Szczególnie, gdy w pobliżu jest pani Renia – jego ulubiona terapeutka. – Dla niego ważne jest nie co, ale z kim coś robi – podsumowuje Wojtek. Wyciąg z ulaJednym z marzeń Jacka Wilczyńskiego była gra z zespołem. Zaczął je realizować, jak mówi ze śmiechem, „przez koneksje” rok temu. – Odpowiadam za niskie tony – mówi o swojej roli basista. Jeden z dwóch obok Wojtka pełnosprawnych członków kapeli. – My wszyscy jesteśmy niewykwalifikowanymi muzykami, a on jest wykwalifikowanym pszczelarzem – opisuje Jacka Wojtek. Jacek ma 23 rodziny pszczół, którymi zajmuje się hobbystycznie, czyli jak podkreśla „totalnie nieefektywnie”. – U mnie pszczoły same budują gniazda, a zapasy które gromadzą wygniatam z plastrów i uzyskuję czysty wosk tak, jak dwa wieki temu bartnicy – tłumaczy. Na własny użytek robi potem maści i miód. Korzystają też z niego czasem koledzy. Smak i zapach jackowego miodu chwali Wojtek. – Bo to wyciąg z ula – objaśnia basista. Muzyka go oczyszcza. Potrafi też niesamowicie naenergetyzować. Życie z zespołem ma dla Jacka też inny wymiar: „Jadąc z nimi wiele godzin w trasie aż boli mnie przepona. To jest terapia śmiechem”. Kris, Robert czy Adam też przechodzą bezwiednie swoją terapię: podczas rozmów po koncertach z fanami, przy wspólnym winie w knajpie czy ucząc się samodzielności w hotelu. KaowiecMuzycznie jestem najsłabszy z nich – mówi skromnie Wojtek Retz, twórca kapeli, jej tekstów i muzyki w jednym. Przyznaje, że ledwo gra na gitarze, ale nie jest przecież od tego. W tym drugim się z nim zgadzam. – Jestem taki głupi kaowiec, który potrafi najpierw zauważyć, a potem wyłuskać to, co w ludziach najlepsze – mówi o sobie. Magister pedagogiki przyznaje, że ci bez kwalifikacji też świetnie nadają się do pracy z niepełnosprawnymi: „W naszym DPS-ie studenci pedagogiki nie wytrzymywali, zostali za to ci, co odpracowywali służbę wojskową”. Od 21 lat z trzyletnią przerwą ciągnie zespół na wyżyny muzycznego kunsztu. Wciąż czuwa nad tym, by się doskonalił. Właśnie wydali swoją trzecią płytę Samotność. Tytułowa samotność mu jednak nie Stowarzyszeniu Na Górze, które założył, nie tylko gra kapela. Niepełnosprawni mogą popływać po jeziorze łódką, zrobić zdjęcia miasta, z nich kolaże, a potem plakaty. Dziś odebrał profesjonalny teleskop. By go kupić za 3,5 tys. zł napisał projekt: „Niepełnosprawni w kosmosie”. Jest szczęśliwy, że może żyć z pasji. – Wielkiej kasy nie mam, to są raczej sklejki – przyznaje i wymienia swoje pół etatu w rzadkowskim DPS-ie i jedną ósmą w chodzieskim warsztacie terapii zajęciowej oraz nieregularne umowy o dzieło. – Marzę o tym, by moja rodzina była zdrowa i samodzielna, bo wtedy... będę mógł bez przeszkód robić to, co robię. Michał Bondyra; Przewodnik Katolicki ( A to fajny artykuł, który ukazał się w Gościu Niedzielnym... Z defektu w efektTeraz zrobimy wam terapię! – krzyczy ze sceny wokalista zespołu Na Górze. To grupa, która łamie wszystkie możliwe schematy w myśleniu o niepełnosprawności, także tej intelektualnej. Z daleka przyjechaliście. Chciało wam się? Słyszeliście o nas? – dopytuje się co chwilę Adam, tak jakby chciał upewnić się, że faktycznie interesuje nas to, co robią. Nic dziwnego, jest w końcu frontmanem zespołu. To on na scenie staje za mikrofonem i wykrzykuje z punkrockowym zacięciem: „Teraz zrobimy wam terapię!”, już na wstępie wywracając do góry nogami perspektywę publiczności. A ta przeciera oczy i uszy, bo to, co widzi i słyszy, jest naprawdę zaskakujące. I nie chodzi tu wcale o to, że w zespole grają osoby niepełnosprawne, tylko o to, jak grają. Owszem, zdarza im się czasem pomylić, ale w tej muzyce jest taka dawka energii i szczerości, że potrafi porwać od pierwszego dźwięku. Dlatego supportowali już takich tuzów rocka jak Voo Voo, Kult, Hey, Apteka czy Raz Dwa Trzy, a na ich płytach zaśpiewali gościnnie Jorgos Skolias, Czesław Mozil, Tomasz Budzyński i Jacek Kleyff. Litza, lider Luxtorpedy i szef Arki Noego, tak zachwycił się ich muzyką, że postanowił nagrać i wydać jeden z ich albumów. „To, co oni grają i śpiewają, jest dla mnie dużo głębsze i więcej warte od tego, co robią gwiazdy lansowane przez wielkie koncerny płytowe, których muzyka jest wyłącznie towarem do sprzedania. Na Górze to coś więcej niż towar. To prawdziwy underground” – powiedział kiedyś. Oklaski nie z litościNie są zespołem terapeutycznym, choć powstali 22 lata temu w Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie, gdzie Wojtek Retz, gitarzysta, pracuje do dziś. Dom położony jest na wzgórzu i stąd właśnie wzięła się nazwa zespołu Na Górze. Wojtek prowadził w Rzadkowie teatr, pod tą samą zresztą nazwą, więc najeździł się po różnych przeglądach twórczości osób niepełnosprawnych. Często był nimi zażenowany. – Wielu terapeutów idzie na łatwiznę – twierdzi. – Uważają, że skoro mamy do czynienia z niepełnosprawnymi, to trzeba im dać do grania infantylne rzeczy. Nie mogłem patrzeć na przebieranie starszych osób za Czerwone Kapturki, świnki czy pieski. Zawsze chciałem, żeby oklaski były za robotę, nie z koncert zagrali w rodzimym DPS-ie dzień przed Wigilią. Robert, perkusista, bębnił wtedy jeszcze na kartonach. Z czasem placówka zainwestowała w perkusję, a za pieniądze z koncertów zespół kupił wzmacniacze. Dziś muzycy działają poza DPS-em, próby mają w Pile, w piwnicy dawnej siedziby PZPR. Grają w tej samej salce, w której ćwiczy zespół Strachy na Lachy. Nic dziwnego – dwóch muzyków tej grupy, gitarzysta Mariusz Nalepa i basista Longin Bartkowiak, wcześniej grało właśnie w zespole Na Górze. – Maniek dostał kasetę wideo z naszego pierwszego koncertu i odłożył ją na półkę. Pewnie myślał, że siedzimy w kółeczku i gramy na grzechotkach – śmieje się Wojtek. – Po miesiącu włączył ją i oniemiał. A potem krzyknął do żony: „Muszę z nimi grać!”.Rączka, kochamMuzyka grupy Na Górze łamie wszystkie możliwe schematy w myśleniu o sztuce tworzonej przez niepełnosprawnych. Robert Wasiak, z powodu niskiego wzrostu nazywany przez kolegów „Małym”, prawie nie mówi, za to gra równo jak zawodowy bębniarz. Cały czas uśmiechnięty, między utworami całuje swoje ręce. – Rączka, kocham – powtarza ciągle. Oprócz grania ma jeszcze jeden talent: do szycia. W Rzadkowie szyje z ulubioną panią Kwiatkowski na co dzień pracuje w przedszkolnej kuchni i czasem odgraża się, że dla gotowania rzuci muzykę. Ale to mało prawdopodobne, bo jest urodzonym showmanem. Uwielbia być na scenie i wykrzykiwać do publiczności to, co akurat przyjdzie mu do głowy. – Czasem musimy go w tym trochę stopować – mówi Wojtek. – Kiedyś wyniknęła z tego zabawna sytuacja. Graliśmy na festynie parafialnym, Adam był uprzedzony, że ma się zachowywać grzecznie, a on wychodzi na scenę i od razu wypala: „Dziś nie mogę powiedzieć, że jest zaje…ście”.Krzysiek Nowicki, grający na instrumentach klawiszowych, wydaje się przeciwieństwem Adama. Skromny, wyciszony, nie stara się być gwiazdą. Mówienie sprawia mu trudność, ale lubi żartować: – Ty jesteś duży, to musisz mieć dużo miejsca – uśmiecha się do Wojtka, kiedy rozstawiają sprzęty. Skończył zwykłą podstawówkę i szkołę zawodową, jest żonaty. Wojtek wyłowił go na warsztatach terapii zajęciowej w Chodzieży. Kris zastąpił w zespole Roberta Królskiego, grającego wcześniej na dzwonkach i przeszkadzajkach. – Roberta męczyły koncerty. Odszedł, bo ważniejsze było dla niego to, że jest ministrantem – opowiada Wojtek. – To była taka fajna, świadoma decyzja, którą wszyscy w zespole uszanowali. Nie nadajesz sięSam Wojtek mówi o sobie, że jest słabym gitarzystą, przyznaje jednak, że ma inny talent: uważność, która pozwala mu na wyciąganie z ludzi ich dobrych cech. To on zauważył kiedyś, że Mały świetnie wystukuje rytm łyżeczkami. I to on wpadł na pomysł, żeby aktorskie zacięcie Adama i nieżyjącego już Roberta Bartola wykorzystać za mikrofonem. Wojtek pisze też teksty zespołu – krótkie i proste do powtórzenia, ale bynajmniej nie pozbawione głębi. – Uwielbiam ascetyczność w sztuce – zwierza się. – Jednym z moich ulubionych gatunków literackich jest haiku. Kiedy można zawrzeć wszystko w jednym zdaniu, robi się superzabawa. To dobre też dla Adama, który strzela fochy na zbyt długi tekst. Pisząc słowa piosenek, Wojtek stara się, by członkowie zespołu mogli się w nich odnaleźć: Wszędzie powtarzają nie nadajesz się tylko cudowni mają tam wstęp Twe marzenia prowadzą cię to co robisz ważne jest– To nie jest tylko utwór o niepełnosprawnych. Dotyczy tak samo bezdomnych czy ludzi szukających pracy. W słowach piosenek ujmuję problemy chłopaków, ale piszę też o sobie – mówi Wojtek Retz. Ostatnio coraz częściej wykrzykuje w tekstach swoje wkurzenie. Na nowej płycie „Mieszanka wybuchowa” znajdzie się piosenka poświęcona pewnemu znanemu politykowi, który publicznie obrażał osoby niepełnosprawne. Zresztą od zawsze starają się promować prawa człowieka. Dostali nawet za to Złotego Gołębia – przechodnią statuetkę Organizacji Narodów Zjednoczonych. Pizza, cola i dziewczynyW zespole jest, oprócz Wojtka, jeszcze jeden pełnosprawny muzyk. To basista Jacek Wiczyński. Raczej małomówny, ale ożywia się, kiedy opowiada o pszczołach, które amatorsko hoduje. Zastąpił w zespole Longina Bartkowiaka, kiedy ten odszedł do Strachów na Lachy. – Przyszedłem na miejsce znakomitego instrumentalisty, więc dla mnie to duża presja, ale zgodziłem się bez wahania – podkreśla. – Słyszałem ten zespół już wcześniej i wiedziałem, że to jedyna kapela w mieście, w której mógłbym się czym polega ta inność zespołu Na Górze? – Jesteśmy dobrzy w robieniu efektu z defektu. Traktujemy granie jako zabawę, ale żeby to było fajna zabawa, musimy trzymać poziom. Gramy coraz lepiej – twierdzi Wojtek. Na próbach nie ma taryfy ulgowej. Gitarzysta zwraca uwagę na niedociągnięcia, Adama mobilizuje do staranniejszego wymawiania słów. – Bo ty takie trudne piszesz! – denerwuje się wokalista. Ale złość szybko mija, bo w zespole wszyscy się lubią. Co zresztą od razu widać. – Może się nawet kochamy? – zastanawia się relacja pozwala też wyhamować gwiazdorskie zapędy. Co nie znaczy, że muzyków grupy Na Górze zupełnie nie kręci rock'n'rollowe życie. Pytam Adama, co jest najlepsze w byciu muzykiem. – Że po koncercie jest pizza, cola i fajne laski w każdym mieście – odpowiada wokalista, wywołując wesołość w zespole. – Taaak? Spaliśmy ostatnio w hotelu i ja tam żadnych lasek w pokojach nie widziałem – śmieje się marzenia związane z muzyką, ale na wielką karierę nie liczą. – Kiedyś podpisaliśmy umowę z pewnym menedżerem z Warszawy, który obiecywał nam złote góry – opowiada założyciel zespołu. – Mówił: będziecie teraz częściej w stolicy niż na tym waszym zadupiu. Ale minęło pół roku, a on się nie odezwał. Więc dalej jesteśmy w naszej Pile i wszystko robimy sami. I szczerze mówiąc, o wiele lepiej z tym się Babuchowski; Gość Niedzielny ( 9 stycznia 2004 roku w Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie odbyła się uroczysta premiera nowej płyty zespołu Na Górze. „Satysfakcja” – bo tak nazywa się nowy album grupy, to porcja dobrej muzyki - śmielszej, ciekawszej i różnorodniejszej w porównaniu do debiutanckiej „Re Generacji”. Nowy pomysł na aranżacje, wykorzystanie fragmentów wypowiedzi mieszkańców DPS i wreszcie wartościowe teksty sprawiły, że nowej płyty „Na Górze” słucha się z prawdziwą „Satysfakcją”. Album stanowi dojrzałą i niezwykle wzruszającą opowieść o człowieku. Opowieść, która ociera się o kosmos, a jednocześnie o sprawy codziennie, w której smutek i radość przeplatają się wzajemnie. Słuchając utworu „Opowieść Pawła”, nie tylko rwiemy się do tańca – co jest przecież muzycznym sukcesem zespołu, ale przede wszystkim otrzymujemy sporą dawkę życiowej poezji. „Ja chciałbym być kiedyś ojcem i mieć dzieci. (…) będę się nimi opiekował, aż do mojej śmierci,(…) ale najpierw musze się uczyć, czytać i pisać.” – to autentyczna wypowiedź mieszkańca DPS. Zgrana na taśmę, na płycie uzupełniona została instrumentalną ścianą dźwięku. Utwór kończy wokaliza Roberta Bartola – muzyczny cytat z przeboju Rolling Stones „Satisfaction”. Tak samo autentyczna i pełna emocji jak w oryginale. Cóż można dodać? „Opowieść Pawła” to dla mnie kwintesencja płyty i największy popis zespołu, który znalazł nie tylko sposób na „zgranie się”, ale również w pełni czytelną formę artystycznej wypowiedzi. Niesamowicie wręcz wypadają utwory „Dom”, „Tu”, Winda” czy „Jeśli” - w którym gościnie zaśpiewał Tomasz Budzyński z zespołu Armia: „Jeśli w twych oczach, jest jeszcze światło; jeśli w twym sercu jest jeszcze droga; to idź; nawet w ciemność”. Damian Kędzierski; Głos Wielkopolski (2004) 1. przesłuchanie płyty - "Co to jest?";2. przesłuchanie płyty - "Litzę popier...?!"3. przesłuchanie płyty - "Córa tańczy, żona nuci"4. przesłuchanie płyty - "Może być"5. przesłuchanie - "Gratuluję dobrej płyty" Ronin (przesłane SMS'em) Grupa Na Górze pracuje skupiając się przede wszystkim na artystycznej wartości swoich wysiłków, co pozwala wszystkim członkom zespołu na równoprawne funkcjonowanie w przestrzeni twórczej i poza nią.(festiwal Unsound – Kraków’2013) Recenzja X-lecia zespołu Na Górze, które odbyło się w 2004 roku - ten tekst nie ukazał się w prasie, został nam przesłany. Z zespołem NA GÓRZE pierwszy raz zetknąłem się przed mniej więcej dziesięciu laty. Muzycy byli wówczas jeszcze zieloni w swoim fachu, co jednak nie raziło - ujmowali bowiem swoją spontanicznością, pasją grania. Jako fan muzyki jestem otwarty na różne jej rodzaje. Dla kogoś, kto wysłuchał wielu płyt i był na koncertach wielu gwiazd, było to lepsze od tego, co mieni się alternatywą, a równocześnie chce być lub już jest na każdej liście przebojów. Później zespół widziałem i słyszałem jeszcze kilka razy, przy różnych okazjach, na koncercie promującym płytę „SATYSFAKCJA”. Słyszałem też o ich występach poza Chodzieżą ze znanymi, a nawet z uznanymi - grającymi ambitną muzykę – grupami, o wyjazdach zagranicznych. Czas płynie bardzo szybko. W mieście pojawiły się plakaty: zespół NA GÓRZE obchodzi swoje dziesiąte urodziny z udziałem gwiazd... Imprezę jubileuszową zaczął zespół Voo Voo. Taka grupa jako support, to ho ho! Na początek trzęsienie ziemi, a przecież napięcie ma rosnąć... Spokojnie. Ciąg dalszy nastąpi według tego scenariusza. Mistrzowie muzyki uniwersalnej od początku nawiązali kontakt z publicznością. Pod sceną powstał ruch. Pogo momentami było obłędne, zgodnie ze słowami jednego z utworów Voo Voo: „Nie wiem co moje nogi robią na suficie”. Występ Voo Voo zakończyło kilka bisów, które wymogła zadowolona publiczność. Nadeszła pora na główną część urodzin. Zaczęło się to, na co miłośnicy muzyki naprawdę niekomercyjnej czekali. Z głośników popłynęła radosna i wolna muzyka. Pod estradą zrobiło się znowu tłoczno, a nawet tłoczniej niż na secie Voo Voo... Zespół przez lata działalności dorobił się repertuaru i ma co grać. Koncert został dwa razy przerwany prezentacjami video. W trakcie pierwszej można było zobaczyć jak rozwijały się umiejętności zespołu od pierwszych prób grania utworu „Hej Heja” do wersji zarejestrowanych w 2004 roku. W tej samej formie swoje życzenia dla zespołu przekazali muzycy, którzy nie mogli być w tym dniu w Chodzieży: Tomasz Budzyński, Kasia Nosowska. Inni zaproszeni goście, obecni duszą i ciałem, wsparli zespół w niektórych utworach. Na scenie pojawił się Zbigniew Zamachowski, który wykonał razem muzykami NA GÓRZE utwór „Otwórz się”, wcześniej zrealizowany z nimi studyjnie. Można było także zobaczyć i usłyszeć znanych rockmanów: Krzysztofa Grabaża Grabowskiego i Roberta Licę Friedricha. Pierwszy z wymienionych wykonał z zespołem ładną wersję utworu Iggy Popa „Passenger” z polskim, czytelnym tekstem. Ci dwaj muzycy pojawiali się na scenie jeszcze parę razy towarzysząc zespołowi. W ramach swojego występu i bisów NA GORZE przedstawiło kilka utworów z repertuaru innych grup – i to jak wykonanych! - np. ”Satisfaction” z polskimi słowami ograniczonymi jednak do minimum: „Jestem przygnębiony. Chcę satysfakcji. Jestem pogryzionyyy! Chcę satyssfakcjiii !!!” Kiedy dołoży się do tej interpretacji tekstu niesamowite głosy nadwornych wokalistów zespołu, a może naczelnych wokalistów kraju: Roberta Bartola i Adama Kwiatkowskiego... Wersja Jaggera z Rolling Stones to małe piwo. Koncert zakończył się (wielka szkoda) po północy, ale nie był to koniec fety. Kto chciał mógł dalej bawić się przy muzyce mechanicznej w klubie. Dla mnie był to jeden z dwóch najlepszych koncertów jakie widziałem w życiu... Ten drugi to występ Manhattan Transfer oglądany 30 lat temu. Obydwa te widowiska przyćmiewają w pamięci wiele głośnych rockowych koncertów, w których miałem okazję uczestniczyć. Występ NA GÓRZE trudno będzie przebić jakiemuś wykonawcy, nawet z najwyższej półki. Chyba żeby to była supergrupa marzeń: Hendrix, Bonham, Jacko Pastorius. To trio być może gra, ale już w innym świecie i dla innej publiczności... Natomiast ci chłopcy, a właściwie dojrzali już w tej chwili ludzie, grają dla nas tutaj i teraz. Oby robili to jak najdłużej. Oglądając i słuchając ich występu, odczuwa się nie tylko SATYSFAKCJĘ z muzyki, ale i zadowolenie z przemiany jaką w nich ta muzyka wywołała. Co ciekawe, przemiana zachodzi także w słuchaczu... Mówią, że kto ratuje jednego człowieka, ratuje cały świat. W zespole NA GÓRZE są ratujący i uratowani. Dzięki temu zespołowi... jest nas więcej, a ten - mimo wszystko - najlepszy ze światów, staje się jeszcze lepszy. Oby nie tylko w ten jeden grudniowy wieczór. Ignacy Wałkowski Dopisek od zespołu Na Górze: Jak widać w przeczytanym właśnie tekście (za który przy okazji bardzo Autorowi dziękujemy - znając jego dużą orientację i „wybredność” muzyczną), nasze niewyraźne śpiewanie okazuje się inspirujące dla publiczności… To świetnie! Już nie raz byliśmy pod wrażeniem różnorodnych wersji naszych tekstów... Dla porównania - nasza wersja Satysfakcji: Jestem cały pogrążonyW satysfakcjiJestem cały pogryzionySatysfakcją. Satysfakcja – taki tytuł ma najnowsza płyta zespołu Na Górze. Nie ma drugiego zespołu, który by tak szczerze, zadziwiająco prosto i bezpośrednio śpiewał o życiu i świecie. Jego członkowie mieszkają w domu położonym na wzgórzu i tam tworzą swoją muzykę.(...) Kiedy słucha się historii zespołu Na Górze, w każdym budzi się wiara i nadzieja. Nabiera się dystansu do swoich problemów i narzekań. Narzekamy, bo nie umiemy przyjąć życia, jakie nam zostało dane i nie wiele potrafimy w nim zmienić. A dzisiejszy świat stara się jak może wmówić nam, że nic nie ma sensu. To, co stało się w domu w Rzadkowie, i co trwa tam codziennie, jest jedną z rzeczy, które sprawiają, że życie ma sens i można się nim cieszyć.(...) Trudno jest mi pisać o płycie, która wzbudza tak wiele uczuć i emocji. Mogę opisać muzykę, która oddaliła się trochę od punk rocka, zbliżając się do rytmicznego i wesołego ska, o brzmieniu, które wzbogaciło się o instrumenty klawiszowe i o zaangażowaniu wokalistów, którzy śpiewają coraz lepiej. Ale czy da się opisać piosenkę „Opowieść Pawła”, przy której po prostu płakałam i to nie dlatego, że jest smutna? Wcale nie jest smutna, jest aż tak pełna nadziei i radości ze zwykłych rzeczy! To płyta dla każdego, kto zapomniał, że życie składa się z prostych wydarzeń, a każde wydarzenie jest darem największym, jakie można otrzymać. Każdy dzień jest cudem. Natalia Budzyńska; Przewodnik Katolicki ( Najprościej byłoby napisać, że był to koncert niezwykły. Inny. Tak może byłoby najłatwiej i – co również ważne – poprawnie politycznie – ale byłoby to kłamstwem. Tak naprawdę był to zwyczajny koncert ze zwyczajną, żywiołowo reagującą publicznością i z normalnym zespołem. Zespołem, który ma problemy z psującym się wzmacniaczem, selektywnym nagłośnieniem, który wcześniej musi się nastroić – przyznacie, że nie ma w tym nic niezwykłego. Chociaż nie... Tak... Był jeden niecodzienny akcent – w czasie występu jeden z gitarzystów przyznał, że tydzień wcześniej grali koncert w szkole policyjnej. To nieczęsto się zdarza. W każdym bądź razie nieczęsto się zdarza zespołom, które występują na poznańskim skłocie Rozbrat. Orkiestra „Na Górze”, bo o nich tu mowa, grała na Rozbracie 27 kwietnia. Zespół występował już w tym miejscu drugi raz, pierwszy koncert grając w 1999 roku. Tak się składa, że byłem na obu koncertach. Na obu było podobnie. Po pierwsze bezpretensjonalność. Chłopaki nie mają umiejętności King Crimson, bo też nie o to w ich muzyce chodzi. W ich mieszance reggae, ska i rocka liczą się przede wszystkim emocje i tym kupują publiczność. To niewiele dziś znaczy, ale jeśli słowo szczerość ma jeszcze jakąś wartość, to właśnie w kontekście ich twórczości. Tak musiał wyglądać punk w 1976 roku. Właśnie szczerze i bezkompromisowo. Bez patrzenia na umiejętność gry na instrumentach i fajerwerki techniczne. Słowo punk tym bardziej jest na miejscu, że jeśli myślicie, że „Na Górze” to grzeczny zespół upośledzonych umysłowo, którzy swoją postawą będą wam udowadniać jak bardzo są „okej”, to grubo się mylicie. Po drugie publiczność. Chłopaki wychodzą na scenę i ja nie wiem jak to robią, ale już mniej więcej w połowie pierwszego kawałka, pół sali jest ich. Drugie pół (do których ja się, niestety, zaliczam) pewnie nigdy nie tańczy, więc się nie liczy. Tak było również w ten zimny wiosenny wieczór (w Polsce to nie jest oksymoron) na skłocie, w czasie którego zespół zaprezentował po części znane utwory z pierwszej kasety Kolorowomowa, jak i z ostatniej płyty Re Generacja. Grali prawie dwie godziny, wykonując swoje wszystkie, wybłagane przez publiczność, hity, zręcznie wplatając kowery (np. „Runął już ostatni mur” Tilt-u). Dramaturgię koncertu takim sceptykom jak ja psuły trochę problemy z wzmacniaczem i będąca następstwem powyższego przerwa, ale poza mną - jak się wydaje - nikomu to nie przeszkadzało. Łukasz Cholewicki; ( Jeśli w twych oczach jest jeszcze światło. Jeśli w twym sercu jest jeszcze droga. To idź! Nawet w ciemność! Tak śpiewał zespół Na Górze - zagrali w piątek 9 czerwca 2006 o nietypowej godzinie, bo w samo południe w Elblągu. Pełna sala - 350 osób - czeka na ich koncert: dzieci, młodzież, dorośli, nauczyciele, osoby niepełnosprawne i nie zawodzą się, bo już po paru piosenkach fotele przestają być potrzebne. Na takim koncercie po prostu nie można siedzieć, trzeba tańczyć i skakać. Najprostsze ska, reggae, punk, a do tego nieskomplikowane teksty, które trafiają prosto do serca, to wszystko w mig podbija publiczność. Na czym polega fenomen zespołu Na Górze? Przed koncertem na pytanie dlaczego grają, Adam Kwiatkowski odpowiada: „Bo chcemy, żeby ludzie się cieszyli.” A Wojtek Retz dodaje: „Gramy, bo sprawia nam to radość”. Na ich stronie możemy przeczytać: „Jesteśmy tutaj razem, robimy to, co lubimy, co jest dla nas ważne, co nas rozwija... A najmilszym prezentem jaki otrzymujemy za to, jest satysfakcja.” Przypomnijmy. Zespół tworzy siedem osób - profesjonalni muzycy rockowi oraz równie profesjonalni muzycy i wokaliści z Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie. Grupa koncertuje w kraju i za granicą, mają na koncie płyty i występy z takim gwiazdami, jak: Hey, Kult, Voo Voo. Wracając do piątkowego koncertu. Ich własna wersja "Satisfaction" (grupy The Rolling Stones) – mocne, energetyczne granie i proste słowa porywają wszystkich do śpiewania razem z chłopakami: "Jestem cały pogrążony... w satysfakcji. Jestem cały pogryziony... satysfakcją". I rzeczywiście następuje maksymalne pogrążenie w satysfakcji, zwłaszcza, że ten koncert jest nietypowy dla zespołu Na Górze. Chłopaki dzielą się swoimi piosenkami i mikrofonem z innymi – z uczestnikami projektu terapeutyczno-muzycznego „Szansa na śpiewanie”, wymyślonego przez zespół Na Górze. Ich piosenki śpiewają uczniowie elbląskich szkół, ośrodków szkolno-wychowawczych oraz warsztatów terapii zajęciowej. Przez ponad miesiąc podczas warsztatów wokalnych w Światowidzie, pod czujnym okiem instruktorów muzyki, dzieci uczyły się piosenek zespołu Na Górze, aby później zaśpiewać je z nimi na koncercie. Widać, że jest to dla nich niesamowite przeżycie, na początku lekko stremowani już po chwili szczęśliwi i podekscytowani. Śpiewają piosenki, które sami sobie wybrali, które z repertuaru Na Górze spodobały im się najbardziej. Publiczność nagrodziła ich ogromnymi oklaskami. Organizatorzy przed koncertem zapowiadali: „nie zabraknie ostrego rockowego grania i dobrej zabawy!” – i ich obietnice rzeczywiście zostały spełnione. Zespół Na Górze przypomina, że można zrobić w życiu wiele, mimo że możliwości ma się niewiele. Wojtek Waglewski lider zespołu Voo Voo, z którym grupa koncertowała, powiedział: "Na Górze"? Pozazdrościć takiej pogody ducha i radości życia! Katarzyna Bracka; ( Hołdujesz hasłom humanitaryzmu? Ha, ha... Efektowne pytanie - trzy „h”! Uważam, że życie należy wykorzystywać sensownie. I wcale nie chodzi o hasła humanitaryzmu, litowania się nad biednymi, upośledzonymi, poświęcania się w pracy ze słabszymi... Bardzo często ci upośledzeni są silniejsi, zdrowsi i normalniejsi od nas - uznających się za takich, do których wszyscy inni muszą się dopasować. A już na pewno są bardziej od nas szczerzy. Niczego nie udają, nie obgadują nas za naszymi plecami. Wydaje mi się, że w życiu chodzi o robienie czegoś, co jest ważne, co przynosi nam taką prostą radochę! A tym dla mnie w tej chwili jest muzyka i... jeszcze kilka innych rzeczy. Jak długo zajmujesz się osobami z niepełnosprawnością intelektualną? Pracuję z nimi już kilkanaście lat i jak na mnie to bardzo długo, bo wcześniej dość często zmieniałem pracę. Męczy mnie każde zajęcie, które mnie nie rozwija. Tymczasem ta praca sprawia, że rozwijam się nieustannie. Dlatego chętnie w Rzadkowie przebywam i każdemu życzę takiej pracy. Jest ona najbliższa mojemu pomysłowi na życie. Będąc u was zauważyłem, że mieszkańcy Domu mają bardzo dobre warunki. Niektórzy ludzie żyjący „normalnie”, w społeczeństwie niejednokrotnie nie mają takich mieszkań! Ale równocześnie zauważyłem, że są w nich sami, bo wasz Dom Pomocy Społecznej położony jest z daleka od miast, a nawet od najbliższych gospodarstw we wsi Rzadkowo... I dlatego właśnie chce nam się robić różne rzeczy, aby tę izolację przełamać. Dlatego gramy koncerty, prezentujemy spektakle, zapraszamy młodzież na przez nas samych wymyślane święta... Izolacja tak zwanych „nienormalnych”, choćby stwarzać im jak najlepsze warunki socjalno-bytowe, zawsze będzie nienormalna. Każdy normalny człowiek musi borykać się z codziennością, musi sam robić różne rzeczy, sam podejmować decyzje, wykonywać zadania. Dlatego Adam Kwiatkowski, nasz wokalista i Robert Wasiak, perkusista, oprócz tego, że grają w zespole Na Górze, pracują też w kuchni naszego Domu. I nieraz trudno ich ściągnąć stamtąd na próbę, bo traktują to równie poważnie jak muzykę! No i na tym właśnie polega życie... (fragment wywiadu z Wojciechem Retz, przeprowadzonego przez Damiana Kędzierskiego dla Gazety Poznańskiej dawno temu) Artykuły na nasz temat były publikowane w czasopismach: Ptaszek, Fuckt, Aktivist, Lampa, Ha!art, Ponad-to, The Warsaw Voice, Głos Wielkopolski, Bardziej Kochani, Integracja, Gazeta Wyborcza, Rzeczpospolita, Metropol, Newsweek, Życie, Przewodnik Katolicki, Ruah… Jeden z najlepszych i najdłuższych reportaży o nas napisał Jacek Krzemiński do Magazynu Rzeczpospolitej w 2001r. Choć od tego niektóre informacje już się zdezaktualizowały, to jednak, w porównaniu z wieloma ekspresowo udzielanymi wywiadami (niektórymi przez telefon) jest w tym tekście najwięcej prawdy – Jacek, aby go napisać spędził z nami cztery dni. Przekazujemy więc go Wam prawie w całości. Krzyk otuchy Są zwykłymi pensjonariuszami Domu Pomocy Społecznej dla upośledzonych umysłowo, zaszytego na peryferiach Wielkopolski. Dotąd grali dla przyjaciół. Teraz wydają rewelacyjną płytę, nagrywają teledyski, szykują się do trasy koncertowej. (...) Mówi Wojtek Retz, twórca zespołu Na Górze: - Gdy jeździłem na tak zwane imprezy integracyjne, zrodził się we mnie bunt. Bo cokolwiek by niepełnosprawni pokazali, czy to było dobre czy złe, widzowie bili brawo - z litości. Postanowiłem więc zrobić z chłopakami coś takiego, by ludzie klaskali, bo im się podoba. Robert Friedrich, lider Arki Noego (największej w Polsce gwiazdy muzyki dziecięcej ostatnich lat), który zdecydował się pomóc zespołowi Na Górze: - To, co oni grają i śpiewają jest dla mnie dużo głębsze i więcej warte od tego, co robią gwiazdy lansowane przez wielkie koncerny płytowe. Dla nich muzyka jest wyłącznie towarem do sprzedania. Na Górze to coś więcej niż towar. To prawdziwy underground. Dałem czadu? Do Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie jedzie się między malowniczymi wzgórzami. Gdy docieram na miejsce i odnajduję Wojtka, idziemy do jego kanciapy. Po drodze spotykamy długowłosego Bartola, który w zespole śpiewa. Jest poważny, jakby trochę smutny. Przy Małym, którzy pojawia się za chwilę, może wydawać się flegmatykiem. Bo Mały, choć nie mówi, to wulkan energii. Śmieje się, obściskuje mnie i na migi pokazuje, że gra na perkusji. Takich, jak on lubi się od razu. Potem przychodzi Adam, lider zespołu, też poważny. Na pierwszy rzut oka prawie nie widać po nim upośledzenia. Adam czuje się artystą. - Chcę śpiewać do samej śmierci, bo to wszystko z siebie śpiewam - mówi. - Zapowiadam zespół na koncertach, lubię mieć Tylko jakie to są wejścia! - śmieje się Mariusz, gitarzysta. - Wchodzisz na scenę i mówisz: Jak wam teraz zagramy, to się posr...- Albo jak na tym festynie parafialnym w Chodzieży - wtrąca Wojtek. - Jeśli mamy fajną atmosferę na koncercie, to Adam mówi, że jest zajeb... Przed tym festynem zapewniał, że będzie grzeczny. W końcu wchodzi na scenę, na widowni siedzi proboszcz, a Adam rzuca: Dziś nie mogę powiedzieć, że jest zajeb... Wieczorem Adam zaprasza mnie do siebie i do chłopaków. Robi kolację i strofuje współlokatorów: Zachowujcie się, bo mamy gościa. Widać, że chce być szefem. - I Bartolem się opiekuję, pomagam mu się myć - relacjonuje. - A chłopaki pomagają mi sprzątać, prać, robić śniadania i kolacje. Próba. Adam jest niezadowolony, bo właśnie wyjechał na wczasy pod niedalekim Wałczem i z powodu próby musiał je na pół dnia przerwać. Denerwuje się, a Wojtek z jego narzekań robi kolejną piosenkę. Za to Bartol, którym również są czasami kłopoty (raz, gdy bardzo się zdenerwował, wybił nawet, jak prawdziwy rokendrolowiec, szybę w restauracji), jest dziś wyjątkowo spokojny. Mocno trzyma mikrofon w garści, uśmiecha się i pyta po którymś z kolei kawałku: Dałem czadu? Małego ledwie widać zza perkusji, ale pod koniec utworu potrafi wstać, uśmiechnąć się od ucha do ucha i przelecieć pałeczkami po wszystkich bębnach. Tylko Robert nie rzuca się w oczy - schowany w kąciku i pochylony w skupieniu nad cymbałkami. - Próby nie są łatwe - przyznaje Wojtek. - Bo oni muszą mieć publiczność, żeby chcieli grać. Na próbach trzeba ich nakręcać, nie chcą słyszeć, że jakiś kawałek musimy powtarzać ileś razy, szlifować. Ja nie nalegam, bo boję się, że takie cyzelowanie mogłoby zabić ich ekspresję. spontaniczność, naturalność. A to są największe walory naszego zespołu. Niekonwencjonalna dyrektorka Najpierw był telefon do Domu Kultury w Chodzieży, który Wojtek odebrał przypadkowo. Dzwoniła Małgorzata Kwiatkowska, świeżo upieczona dyrektorka przygotowywanego do otwarcia Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie, oddalonym od Chodzieży o kilkanaście kilometrów. Działo się to w 1991 Dostaliśmy budynek po wojsku, było w nim ponuro, szare ściany - opowiada Małgorzata Kwiatkowska. - Zadzwoniłam więc do domu kultury z prośbą, żeby ktoś pokolorował nam ściany. Natknęłam się na Wojtka. Przyjechał z grupą zwariowanych, młodych ludzi, pomalowali cały dom. Zapytałam, czy nie zorganizowałby warsztatów terapii zajęciowej, które rozbudziłyby naszych podopiecznych artystycznie. Dlaczego akurat jego? Bo to artysta, a artyści sami przekraczają normy, więc mają więcej tolerancji dla inności. Wojtek, wówczas specjalista od teatru w chodzieskim domu kultury i organizator znanego w kręgach awangardowych Święta Wrażliwości, wahał się. Zawsze wprawdzie lubił nowe wyzwania, a do tego uznał, że w Chodzieży zrobił już co mógł, ale praca w nowym miejscu wydawała się wielką niewiadomą. Wziął więc tylko pół etatu, drugie pół w domu kultury zachował. Początki? Niezbyt zachęcające. Wojtek chciał poznać dzieciaki, którymi miał się zajmować jeszcze przed ich przeprowadzką do Rzadkowa. Pojechał do nich. Przeżył Zobaczyłem odrapane ściany, obślinionych, byle jak ubranych chłopaków - przypomina sobie. - Byli nafaszerowani końskimi dawkami środków uspokajających, bo personelowi nie chciało się nimi zajmować. Niektórzy walili głową w ścianę. Rozryczałem się. Stwierdziłem, że nie dam rady. Potem jednak się przemógł. Chyba dlatego, że dom w Rzadkowie miał być zupełnie inny. Pani Kwiatkowska, jego dyrektorka, przedtem była nauczycielką. Miała niekonwencjonalne podejście do swojej nowej roli. Wojtkowi dała swobodę. Miał robić to, co uzna za stosowne, bo w przypadku upośledzonych nie ma reguł i bywa, że metody z książek mało pomagają. Jak wydobywał z mieszkańców artystyczne upodobania?- Najpierw ich obserwowałem i po prostu z nimi byłem - mówi. - Zrozumiałem, że nic na siłę zrobić się nie da. Czekałem na ich propozycje, bawiłem się z nimi tak jak chcieli. I krok po kroku zmontował z upośledzonymi chłopakami teatr. Nazwał go Na Górze, bo dom w Rzadkowie stoi na wzgórzu. Po miesiącach prób zaczęli jeździć ze swym teatrem na przeglądy domów pomocy społecznej. Tam Wojtek przekonał się, że to getto - z upośledzonymi i instruktorami, którzy wystawiają ich jak małpy, i notablami, którzy ofiarowują swoją litość. Wtedy postanowił jeździć z zespołem na "normalne" festiwale i rywalizować z "normalnymi" zespołami. Wystąpili na poznańskiej "Malcie", zbierając pochlebne oceny. Apetyt na życie A jak zaczęło się z muzyką? Wojtek poprosił Mariusza Nalepę, znajomego z Chodzieży, żeby pomógł mu zrobić oprawę muzyczną do spektakli wystawianych przez trupę z Rzadkowa. - Po jakimś czasie zacząłem się zastanawiać, czy nie wciągnąć do tworzenia tej muzyki naszych aktorów, czyli chłopaków z DPS-u - opowiada Retz. - Zauważyłem, jak Bartol nuci piosenkę z serialu. Zacząłem z nim pracować. Wtedy prawie nie mówił, a dziś jest jednym z dwóch wokalistów zespołu. Potem zwróciłem uwagę, że Mały wystukuje coś łyżeczkami na stołówce, i pomyślałem: To będzie nasz bębniarz. Następnie trafił między nas Robert, grając na przeszkadzajkach. To był pierwszy skład. Zespół nazwali tak samo jak teatr: Na Górze. Na Boże Narodzenie 1994 roku dali pierwszy koncert - w Rzadkowie, po wigilii. Mały wystukiwał rytm na kartonowym pudełku, Robert grał na cymbałkach, Wojtek na gitarze, a Bartol śpiewał. Kaseta wideo z nagraniem koncertu wpadła w ręce Mariusza Nalepy. To od siedmiu lat instruktor terapii zajęciowej, gitarzysta i flecista, a zarazem palacz i sprzedawca kalendarzy, dorabia sobie chałturami na weselach. - Do tego czasu myślałem, że to, co robi Wojtek z chłopakami, to taka muzykoterapia: każdy wali, w co popadnie i wychodzi z tego jeden wielki kociokwik - opowiada Mariusz. - A oni grają normalne kawałki. Powiedziałem do żony: muszę z nimi grać. Na początku to była wielka partyzantka. Graliśmy na enerdowskich gitarach, Muzimach, Mały wybijał rytm na kartonach. Z czasem dyrekcja domu zafundowała nam głośniki i perkusję, kupiliśmy wzmacniacz za pieniądze z koncertów. A chłopaki rozwijali się, szło im coraz To samorodne talenty - stwierdza Wojtek. - Raz puściłem Małemu film instruktażowy dla perkusistów jazzowych. Popatrzył na jedno z ćwiczeń, naprawdę trudne, i zaraz tak samo zagrał. Gdy zaczęli jeździć na pierwsze koncerty, dołączył do nich Adam, którego znali wcześniej z tego, że słucha disco-polo. Chciał śpiewać, ale Wojtek podejrzewał, że chodzi mu tylko o jeżdżenie na występy, o publiczność. Mylił się, bo Adam bardzo zapalił się do śpiewania i mówi teraz, że disco-polo to g... Brakowało im wtedy tylko basisty. Mariusz znalazł na to sposób: ściągnął znajomego z Piły. To był Longin, człowiek, który uczestniczył w wielu muzycznych projektach, a utrzymywał się ze sprzedawania telefonów komórkowych. Dziś to najlepszy muzyk w zespole. - W żadnej z moich kapel nie było takiej atmosfery, jak w Na Górze - mówi Longin. - Tu nie ma wielkich instrumentalistów, można nas się czepiać, że gramy mało precyzyjnie, słabo warsztatowo. Ale tu nie o to chodzi. W czasie grania powstają między nami tak pozytywne napięcia, że wzajemnie się nakręcamy. I jak skaczę na koncertach, nie robię tego na pokaz, lecz dlatego, że to wspólne granie tak nas niesie. Opowiada Mariusz Nalepa, gitarzysta: - Bycie z chłopakami jest jak lustro. Jaki jesteś dla nich, tacy oni dla ciebie. Oni żyją tu i teraz. Potrafią cieszyć się tym, z czego my już nie umiemy czerpać radości. Nie komplikują świata tak jak my. Dzięki nim odnalazłem w sobie stan spokojnego wyczekiwania, zrozumiałem, że życie nie polega na tym, żeby uganiać się za jakimiś celami i za wszelką cenę coś osiągnąć. Nabrałem przy nich apetytu na życie. Tylko zblazowany cynik... W 1997 roku nagrali pierwszą kasetę. Słowa ułożył Wojtek. Pisał tak, by oddać świat chłopaków z zespołu. Teksty były krótkie, bo dłuższych Barto i Adam by nie zapamiętali. Kaseta rozeszła się wśród przyjaciół i znajomych. Zespół grywał tu i ówdzie Nie zabijaliśmy się, żeby zaistnieć - mówi Wojtek. - Wszystko toczyło się raczej samo. Ktoś dzwonił, proponował granie, to jechaliśmy. I na ogół świetnie nas przyjmowano. Ludzi e na nasz widok najpierw otwierali szeroko oczy, a później dawali się porwać. Chłopaki na scenie są tacy, że ktoś musiałby być zblazowanym cynikiem, żeby go nie ruszyli. Na koncertach zespół przedstawiał Adam: Cześć, nazywamy się Na Górze. Mamy nadzieję, że będziecie się z nami dobrze bawić. Ani słowa o tym, że on i jego trzech kolegów z zespołu są niepełnosprawni. Basia Rutkowska, pedagog w rzadkowskim DPS-ie: - Oni wcześniej nie byli tacy przebojowi, ekspresyjni. A teraz wchodzą do każdego lokalu jak normalni ludzie - nie skuleni, spłoszeni, jak zwykle nasi pensjonariusze. Małgorzata Kwiatkowska, dyrektorka DPS w Rzadkowie: - Wojtek wiedział, że w inności tych chłopaków jest potencjał i umiał to genialnie wykorzystać. Przełomem był telefon od Romana Zańki, właściciela Galerii "Pod Sukniami" w Szczecinie, w której mieści się również bar sałatkowy i herbaciarnia. Zańko po raz kolejny organizował u siebie Święto Działań Niezwykłych i chciał, żeby zespół Na Górze na nim wystąpił. Po koncercie był tak zafascynowany, że postanowił pomóc im wypłynąć na szersze wody. Załatwił występ przed wielkimi gwiazdami: Kultem i Przed Kultem chcieliśmy zagrać na tym samym sprzęcie, co muzycy tego zespołu, bo sami nie mieliśmy najlepszego - mówi Wojtek. - Muzycy Kultu się wahali, a najbardziej niezdecydowany był perkusista. Patrzy na Małego, a ten nie dość, że niewielki, to jeszcze niepełnosprawny. W końcu zgodził się, mówiąc: Tylko, żeby jakiejś śrubki nie odkręcił. Czy chłpaki mieli tremę? Nie, nie miało to dla nich znaczenia, że Kult to gwiazda. Zańko przekazał kasetę z muzyką rzadkowskiego zespołu Robertowi Friedrichowi, lidreowi Arki Noego. Friedrich zachwycił się ich piosenkami. Zadeklarował, że gdyby zespół potrzebował pomocy, to jest do dyspozycji. Parę miesięcy później, w listopadzie 2000 roku, spotkał się z Wojtkiem. W wtedy było już wiadomo: Friedrich chce, żeby pieniądze, które zarobiła Arka Noego, posłużyły do wypromowania zespołu Na Górze. Zapowiedział, że sfinansuje nagranie i wydanie płyty i teledysków. Słowa Odkąd dostałem kasetę z muzyką Na Górze, jestem wielkim fanem tego zespołu - mówi Friedrich. - Dzięki tej muzyce wiem, że życie ma sens.(...)- Bałem się nagrywania tej płyty, mówi Adam, wokalista Na Górze. - I miałem rację. Było ciężko, tyle musieliśmy ćwiczyć, że aż się - Chłopaki nie byli przyzwyczajeni do pracy w studiu, powtarzania nagrań. Żeby ich nakręcić, udawałem przed nimi publikę, tańczyłem, skakałem. Ale poradzili sobie lepiej niż Gdy oni wracają z koncertów do DPS-u, przeżywają dramat - mówi Wojtek. - Bo zostawiają za sobą normalne życie. To, że tak w zespole się zmienili, wynikało głównie z tego, że traktowaliśmy ich jak kumpli.(...) Przeciw cywilizacji śmierci Mówi Robert Friedrich, lider Arki Noego: - Chłopaki z Rzadkowa nie grają doskonale, mylą się. I paradoksalnie - to ich zaleta. Pokazują, że człowiek ma prawo do błędu i może być średniakiem. W lansowanym dziś modelu kultury brakuje miejsca dla tych, którzy nie są najlepsi, nie tryskają zdrowiem, nie są piękni, młodzi, nie odnoszą wielkich sukcesów. Domy starców, dla niepełnosprawnych, szpitale wyrzuca się poza miasta, udając, że ich nie ma. Muzyka Na Górze to krzyk dochodzący z tych miejsc - krzyk tych, którzy dziś nie mają głosu, krzyk dający otuchę, a nie rozpacz. To cios w cywilizację śmierci. Jacek Krzemiński; Magazyn Rzeczpospolitej ( Inny fajny artykuł napisała w 2004 roku dziennikarka Głosu Wielkopolskiego, Agnieszka Świderska – pracując w pilskim oddziale tej gazety, miała z nami kontakt wiele razy – przyjeżdżała na próby, bywała (i nieźle się bawiła) na naszych koncertach… Zatem nie zdziwiło nas, że tekst, który powstał był autentycznym obrazem naszego zespołu. Muzyka jest na górze Zespół Na Górze, który tworzą niepełnosprawni intelektualnie chłopcy z DPS w Rzadkowie oraz muzycy z punkrockowych zespołów jest fenomenem na polskiej scenie. Może gdyby takich zespołów było więcej, o Rzadkowie nie byłoby tak głośno. Ale może wtedy nikt by nie budował domu dla chłopców daleko za wsią, w szczerym polu. Chłopcy mieliby wtedy bliżej do kawiarni i kina, które lubią tak samo jak wszyscy. A kultury od chłopaków pani Kasi, opiekunki grupy, w której są Adam i Gary, mógłby się uczyć niejeden „dres” sprzed bloku. W restauracji piją zawsze kawę z filiżanek i nie pozwalają płacić kobiecie rachunku. Ciągle czegoś szukaszStale czegoś chceszMówisz, że nic nie maszA przecież... Wszystko jest w tobieWszystko jest tutaj(,,Wszystko jest’’) Każdy dom ma swoje kolory. I swój własny rytm. Dom na górze w Rzadkowie ma jeszcze swoją muzykę. Ta domowa piosenka zaczęła się dziesięć lat temu. Wojtek przypadkowo usłyszał, jak Bartol nuci pod nosem melodię z serialu. Zabrał go wtedy ze świetlicy i zagrał mu na gitarze. - Nie słyszałem, żeby w ogóle śpiewał - opowiada Wojtek. - Tymczasem okazało się, że ma całkiem fajną barwę głosu. To był ten sam Bartol, który kiedyś nie mówił. Potem przyuważył Garego, jak bębnił palcami po stole. Dał mu karton, który pożyczył od magazyniera. Gary zaskoczył go, tak samo jak Bartol. Nie gubił rytmu. Ten pierwszy grudniowy koncert po trzech miesiącach zagrali właśnie trzech. Pewnego dnia tak po prostu dołączył do nich Adam, a potem Robert. Maniek trafił do zespołu przez... kasetę wideo. - Był na niej nagrany nasz pierwszy koncert - opowiada Wojtek. - Trzymał ją przez miesiąc i nie oglądał. Myślał, że to takie pitu-pitu w stylu: a teraz bierzemy grzechotki i walimy. Zdziwił się, że to są piosenki, a chłopacy wiedzą, kiedy zacząć i kiedy skończyć. Powiedział do żony, że musi grać w tym zespole. Longin to ,,Kolorowomowa’’. Przy nagrywaniu tej kasety, kiedy Gary siedział już za prawdziwą perkusją, stwierdzili, że brakuje basów. Lo był właśnie tym, który je dograł. Nie poznał wtedy chłopaków; na żywo spotkali się dopiero na koncercie. Kiedy zaczęli już sporo koncertować, z zespołu odszedł Robert. Od tras koncertowych wolał swoją drogę, która prowadzi go codziennie z domu na górze do kościoła na dole. Zastąpił go Kris z chodzieskich WTZ. Razem z nim w zespole pojawiły się klawisze. Adam nie śpiewał już wtedy w chórku, tylko na pierwszym mikrofonie. Jego natura showmana doszła do głosu. - Lubię być na scenie - sam przyznaje. - Lubię śpiewać dla ludzi. Oni nie mogą siedzieć w domu i oglądać telewizji, jak jest koncert. Oni muszą coś robić. Czuję, że to jest ciepłe. Oni tego potrzebują. Trzeba wiedzieć, że nie jesteś gwiazdą, że to jest po prostu zabawa. To nie jest tak, że ktoś jest kaleką. To nie jest terapia. To jest zabawa. Lubię ostre granie. Podoba mi się, jak ludzie skaczą. Gdy słońce budzi mnieZawsze bardzo dziwię się Znowu jestemTutaj jestem(,,Poranna piosenka’’) W każdym domu jest ktoś, kto wstaje pierwszy. I ktoś zawsze ostatni gasi światło. W Domu na Górze to Gary pije pierwszy poranną kawę. Lubi rozpuszczalną. Adam z kolei zaparza sobie rano ,,siekierę’’. Razem z Pawłem, Robertem i sześcioma innymi chłopakami oraz Kubusiem (królikiem miniaturką) mieszkają w zachodniej części domu. Dawną pralnię zamieniono na przytulną kuchnię i pięć pokoików. Chłopakami na zmianę z panią Kasią z Chodzieży opiekuje się pani Mariola, która mieszka na dole, we wsi. Chłopacy znają ten dom. Kiedy wybierają się do niej z wizytą ubierają białe koszule i marynarki. Kiedy kawa już stoi na stole, można zdjąć marynarkę. Najwięcej jednak rozmów odbywa się przy kuchennym stole, w ich kuchni. Kolacje, które sami przygotowują, przeciągają się wtedy do późna. Nie zawsze tak jest. Gary, kiedy ma zły dzień, zamyka się w pokoju i z nikim nie rozmawia. Rzadko jednak drzwi do jego pokoju są zamknięte. Gary to człowiek, którego rozpoznaje się po uśmiechu, a ten uśmiech od rana wędruje po wszystkich piętrach domu. - Gary wszystkim chce pomóc - śmieje się Wojtek. - To taka natura. Kiedyś na dwie zmiany pomagał w kuchni, dopóki kucharki się nie zorientowały. Dla kuchni jest gotów poświęcić nawet próbę, zwłaszcza gdy na zmianie jest pani Ola. - Gary w kuchni robi praktycznie wszystko - chwali go pani Ola. - Poza tym fajnie gra. Jak usłyszałam go na koncercie, to miałam gęsią skórkę. Ulubionym miejscem Adama jest zdecydowanie jego pokój. Teraz ma w nim jeszcze DVD, które kupił za pieniądze zarobione na koncertach. - W zespole panuje demokracja - mówi Wojtek. - Zarobione pieniądze dzielimy po równo. Bartol, który mieszka w innej części domu, pieniądze włożył w remont pokoju. Starczyło jeszcze na telewizor i zestaw wypoczynkowy, z którego korzystają także współlokatorzy. - Jak już pokój był zrobiony, to Robert nie wychodził z niego - opowiada opiekunka jego grupy, pani Gosia. - Tak się nim cieszył. Zbudowałem dom z niepewnościZbudowałem dom z pytańZbudowałem dom z samotnościZbudowałem dom z oczekiwań Teraz zapraszam was do niego(,,Dom’’) Ten remont nie był zwykłym remontem, ani ten pokój, nie jest zwykłym pokojem. Dla Bartola, oprócz muzyki, to najcenniejsza rzecz, jaką posiada. W przeciwieństwie do Adama, który często zagląda do braci, czy Garego, którego po reportażu w telewizji odnalazła siostra, Bartol ma tylko obietnicę swojego ojca, że ten kiedyś go odwiedzi. To za mało, jak na miłość. - Kiedy chłopcy wyjeżdżali na święta do domu, chodził ze spuszczoną głową - opowiada pani Gosia. Być może z tego, choć i z innych powodów, prawdziwym świętem są dla niego koncerty. - W dzień koncertu jak by mógł, to by frunął do nieba - opowiada pani Gosia. Kiedy Wojtek wspomina pierwsze koncerty, Bartol płacze. Uśmiecha się zawstydzony, jakby mówił: to tylko wzruszenie, każdy by się wzruszył. I nikt mu się nie dziwi. Bo z tego zaplanowanego 10 lat temu buntu przeciwko terapii zrodziło się coś dobrego: pełen energii i radości punkrock, dwie płyty i ponad setka koncertów. Ten urodzinowy zagrali na początku grudnia w Chodzieskim Domu Kultury. - Było super - mówi Bartol. - Daliśmy czadu, bo ludzie klaskali i skakali mocno. Na ten koncert zaprosili także swoich przyjaciół - zespół VooVoo, Zbyszka Zamachowskiego, Litzę i Grabaża. Jeśli w twych oczachJest jeszcze światłoJeśli w twym sercuJest jeszcze droga To idźNawet w ciemność(,,Jeśli’’) Każdy koncert jest wydarzeniem. W pamięci zostaje jednak kilka, kilkanaście może. Jednym z nich był koncert na poznańskim Rozbracie. - Obawiałem się trochę tego koncertu, bo Rozbrat ma swoją specyficzną, wymagającą publiczność. Niepotrzebnie, bo przyjęli nas bardzo dobrze. Lubimy tam wracać i grać. Nie sposób zapomnieć też koncertu na festiwalu w Pradze. Zagrali wtedy w kościele, gdzie bębny Garego brzmiały niesamowicie. - Charytatywnie gramy tylko dla fajnych ludzi - mówi Wojtek. - Wkurzają mnie ludzie, którzy myślą, że niepełnosprawnym powinno wystarczyć tylko to, że zagrali koncert. Nie gramy dla czyjejś litości. Nie boję się powiedzieć, że Na Górze to dobry zespół, który jest wart swojej ceny. Z pewnością jest więcej wart niż jeden menadżer z siódmego piętra Pałacu Kultury i Nauki. - Miał wypromować naszą pierwszą płytę ,,Rre-generacja’’ - opowiada Wojtek. - Snuł przed nami plany wielkich tras koncertowych. Mówił też, że my z tego z Rzadkowa będziemy musieli częściej przyjeżdżać do Warszawy, bo tam jest centrum. I na samym gadaniu się skończyło, a my straciliśmy przez niego pół i jego przyjaciele wzięli sprawy promocji płyty w swoje ręce, a ,,centrum’’ wróciło na swoje miejsce, czyli do Rzadkowa. Nigdy się stąd zresztą do Warszawy nie wybierało. Na następną płytę - ,,Satysfakcję’’ zdobyli granty z unijnego programu ,,Młodzież’’. - Nigdy bym nie chciał, żeby Na Górze zostało boysbandem, który musi robić to, do czego zmusza go umowa - mówi Wojtek. - Dlatego nie będziemy podpisywać żadnych umów. Byłem tamWidziałem to i tamtoGościli mnie ci i tamciAle nigdzie nie jest tak jak tu(,,Tu’’) W sali prób w domu jest nadkomplet. Adam idzie po wodę na herbatę, Wojtek szuka kubków, Lo i Maniek stroją gitary, a Kris ustawia się z klawiszami na nowym miejscu. Tylko Bartol siedzi spokojnie na kapanie. Reszta to domownicy. Brakuje jeszcze Garego. Głośników pilnuje w tym czasie drewniany anioł. A ze ścian pozytywny przekaz ślą kolorowe obrazki. Kiedy zaczyna się muzyka, Monika, dziewczyna z domu, wchodzi na środek sali i zaczyna tańczyć. Dołącza do niej chłopak ze sreberkiem w ręku, Przemek. ,,Za twórczość dla dzieci i młodzieży’’ - tak brzmiał tytuł prestiżowej nagrody prezydenta, do której w tym roku Wojtek otrzymał nominację. Na spotkanie z prezydentem pojechał razem z Adamem. - Wiesz, ja pierwszy raz widziałem Kwaśniewskiego - opowiada Adam. - Musiałem się z nim przywitać. Strasznie pachniał. Jak on jest ważny gość, to musi pachnieć. Joli nie było, nie wiem czemu, ale nie było. A potem on zaprosił wszystkich na szwedzki stół. Dobrze, że talerz mi się nie zbił. Nie chcę być prezydentem. Wolę grać. Agnieszka Świderska; Głos Wielkopolski ( A to tekst Piotra Schutty w Ekspressie Bydgoskim 2008 r. Kolorowe ptaki przylatują z Rzadkowa Jeden nie dosłyszy, drugi prawie nie mówi, trzeci gra jedną ręką, czwarty gada jak najęty. Grają spontanicznego free rocka. Mieszkają na wzgórzu. Nazywają się "Na górze". Mały, który nie jest już taki mały i ostatnio zmienił ksywę na Gary, czasem na koncercie wstanie od perkusji w środku utworu, przestanie grać, okręci się w kółko... i bębni dalej. Reszta zespołu zdążyła się już do tego przyzwyczaić. Bo: po pierwsze Mały-Gary jest geniuszem rytmu (aparat słuchowy mu w tym nie przeszkadza), a po drugie inni też nie są doskonali. Nikt nie jest. Co koncert, to niewiadoma Adam Kwiatkowski, wokalista i gaduła - jeśli koncert wypada w niedzielę, lubi ubrać się tak, jakby szedł do kościoła. Biała koszula, garnitur, eleganckie buty. W pozostałe dni może wyglądać jak rockandrollowiec - dżinsy, koszulka z ustami i jęzorem Micka Jaggera, czarna skóra - ale nie w niedzielę. Nie raz zdarzyło mu się przekręcić słowa, pomylić zwrotki albo całkiem zapomnieć tekstu. Nikomu to nie przeszkadza, przeciwnie, pomyłki są początkiem następnej przygody. Bo każdy występ przed publicznością, każda próba, każda piosenka i każdy akord to wielka niewiadoma. Nigdy nikt nie wie, co się za chwilę wydarzy. I kiedy Adam zaśpiewał raz "jestem pogryziony satysfakcją" zamiast "jestem pogrążony w satysfakcji" - część zespołu tego w ogóle nie zauważyła, a inni mieli radość. I tak już zostało. Robert Bartol, drugi wokalista - postać tajemnicza. Milczący, nerwowe, płochliwe spojrzenie, orli nos, grzywka przesłaniająca głęboko osadzone oczy. Powtarza za rozmówcą końcówki zdań, najczęściej jeden wyraz. Bo generalnie nie lubi mówić. Kiedyś nie mówił wcale. Ani słowa. Coś tam tylko mruczał pod nosem. Nigdy wyraźnie, ale za to zawsze melodyjnie. Dziś śpiewa na całe gardło na scenie, czasem dla garstki, a czasem dla kilku tysięcy fanów. Na przykład tak: "Gdy ci smutno, gdy sił ci brak. Podnieś głowę. Zaśpiewaj sobie tak. La, la la, la la la la la". To "la la la" Bartola usłyszał Robert Friedrich z Arki Noego i zaprosił chłopaków do studia do Warszawy na profesjonalną sesję nagraniową. Tak powstała, wydana w 2001 roku pierwsza płyta zespołu pt. "Rre Generacja" i wymowny teledysk, w którym najważniejsza jest żółta warszawa pożyczona od przyjaciela. Zespół pakuje do niej instrumenty i zamiast do szkoły rusza na wagary, po wrażenia i przygodę. Przygoda trwa. Grając koncerty zwiedzili cały kraj: Kraków, Krosno, Warszawa, Skierniewice, Gdańsk, Brodnica... Byli w Pradze, byli w studiu telewizyjnym, byli na plaży, mieszkali w hotelu Holiday Inn. Poznali Kasię Nosowską, Annę Dymną, grali przed Kazikiem Staszewskim i zespołem Raz Dwa Trzy. Dziś grupa ma już w dorobku dwie płyty, dwa teledyski, ponad 30 własnych utworów, kilka coverów znanych kapel i ciągle mnóstwo marzeń. Kariera obok Tylko że marzenia nie dotyczą występów i kariery. Światła sceny, autografy, dziennikarze, popularność - to wszystko jest przy okazji. Naprawdę ważne jest: żeby pomagać w kuchni sympatycznej pani Oli i poznawać miłe studentki praktykantki, żeby służyć do mszy, żeby częściej spotykać się z poznaną niedawno dziewczyną, żeby znowu przyjechała siostra, która odnalazła się po latach, bo obejrzała ich w telewizji. Robert Królski, przeszkadzajki - szczupły, wysoki, lekko zgarbiony. W dłoni przeważnie ściska reklamówkę. Szybki, ruchliwy. Rzuca: - Co mi przywiozłeś? Piwo przywiozłeś? Zrezygnował z „kariery", bo zaczęła go męczyć. Wyjazdy, koncerty, autografy, hałas. To nie dla niego. W pewnym momencie powiedział "nie!". Roberta zastąpił Krzysiek Nowicki, który wzbogacił brzmienie o klawisze, na których gra jedną rękę, bo drugą ma sparaliżowaną. Mają własny napój Rockandrollowcy z Rzadkowa to nietypowi rockmani. Nie lubią piwa, lubią przy piwie tylko posiedzieć. Na jednej z tras wymyślili colahol, połączenie coca-coli z piwem bezalkoholowym. Nie szukają doznań w narkotykach, nie pozują na gwiazdy, męczy ich popularność, nie dbają o pieniądze i sławę. Poza tym są normalni - nie znoszą prób, kochają za to podróże. Nazywają się Na Górze, bo ich dom - Dom Pomocy Społecznej w Rzadkowie mieści się na wzgórzu. Po prostu. Kiedy kilka lat temu menadżer ze stolicy powiedział im, że zrobi z nich gwiazdy, ale muszą się przenieść do Warszawy, bo tam jest centrum, w pierwszej chwili byli gotowi pakować walizki. Na szczęście menadżer okazał się niesłowny, a oni przypomnieli sobie, że centrum ich świata jest tu, skąd widać pola i las, na górze w Rzadkowie, między Miasteczkiem Krajeńskim i Piłą. Tutaj wracają z męczących tras koncertowych, tu przeżywają i wspominają. Panią z przydrożnego baru, której dali płytę. Zbyszka Wodeckiego, którego w studiu pomylili z Michałem Wiśniewskim. Zbyszka Zamachowskiego, któremu na planie teledysku Adam szepnął do ucha: "Ja chcę z tobą zagrać w filmie Zbyniu". Wspomnień jest dużo, ale rzadko sięgają dzieciństwa. Zresztą nie ma czego wspominać, rodziców się nie pamięta, a domy dziecka i zmieniane wielokrotnie ośrodki zlewają się w jeden bezbarwny ciąg. Zaczęło się od malowania Mama Adama odnalazła się niedawno. Ma nową rodzinę. - Wolałbym mieszkać z nią i z braćmi. Bo rodzina jest najważniejsza. Nie wiem, czemu mieszkam tu, a nie z mamą - mówi Adam i smutnieje. Ma 26 lat. Od dziecka tułał się po ośrodkach. Na dłużej zatrzymał się dopiero w Rzadkowie. Tu ma własny pokój, przyjaciół, firmowe ciuchy i sprzęt grający kupiony za pieniądze z koncertów. Odkąd zaczął regularnie występować, chodzi do fryzjera i na zakupy - lubi modnie się uczesać i dobrze wyglądać. W piosence "Tu" śpiewa: "Byłem tam, widziałem to i tamto. Gościli mnie ci i tamci. Ale nigdzie nie jest tak jak tu". Wojciech Retz z Chodzieży, gitara akustyczna, słowa, muzyka - kościsty, wysoki, długie włosy opadające na ramiona. Zainteresowania: muzyka, teatr, ludzie. Trzynaście lat temu wjechał na górę, żeby pomalować mieszkańcom DPS-u płot i ściany. Wymalował fantazyjne figury o krzykliwych barwach i został. Jako instruktor terapii. Tak zaczęła się w Rzadkowie historia teatru plastycznego. Mieszkańcy domu byli aktorami, wymyślali sceny, tworzyli kostiumy. W grudniu 1994 roku aktorzy teatru Mały, Bartol, Robert i Wojtek po raz pierwszy razem zagrali. Miał być zwykły wigilijny koncert dla sponsorów, jakich wiele w DPS-ach, a stało się coś dziwnego. Bartol mruczał niczym Tom Waits, Mały uśmiechnęty od ucha do ucha walił w kartony, Robert z fantazją potrząsał grzechotą, w tle brzmiała gitara Wojtka. Czadzili jak z nut Mariusz Nalepa, gitara akustyczna i elektryczna, flety, harmonijka, kompozycje: - Zobaczyłem ich występ na taśmie i kopara mi opadła. Znając realia DPS-ów myślałem, że to będzie słabe. A tu zaskoczenie, chłopcy czadzili tak, że głowa mała. Akurat kończyłem szkołę, technikum ochrony środowiska. Postanowiłem, że chcę do nich dołączyć i zatrudniłem się w Rzadkowie. W 1997 roku do zespołu dołączył jeszcze jeden "normals", basista Longin Bartkowiak – przyszedł do studia, by dograć się na pierwszej kasecie grupy pt. "Kolorowomowa", wydanej niezależnie. Teksty piosenek są proste i krótkie, najczęściej powstają w głowie Wojtka. Linie melodyczne nieskomplikowane. Całość poraża. Jak piosenka z teledysku "Rre generacja": "Kiedy idę do szkoły, jestem czerwony. Kiedy wracam do domu, jestem zielony. A uczę się być żółty". Myślałem, że wy z Marsa Wojtek Retz nie lubi słowa integracja. Na imprezach integracyjnych grają jak najrzadziej. - To są często sztucznie robione imprezy pod władze miasta, żeby mogły się popisać. Wolimy, jak traktuje się nas normalnie, jak normalny zespół muzyczny. Ludziom się wydaje, że granie z chłopakami wymaga jakiejś specjalnej cierpliwości, poświęcenia. To nie tak. Wszystko się samo spokojnie rozgrywa. A wzięło się z chęci nienudzenia się. Dziś już nie wiemy kto komu więcej daje. Kiedyś grali w klubie bluesowym w Brodnicy. Publiczność wysmakowana, wybredna, niejedną gwiazdę widziała. Wydawało się, że nieznani chłopcy z Rzadkowa, w dodatku dziwnie wyglądający, nikogo nie rozruszają. A tu niespodzianka. Po kilku utworach widownia szalała. - Fajnie jest, jak mamy dla kogo grać, ale tak naprawdę na chłopakach to nie robi wrażenia. Wystarczy im jeden słuchacz. Tak samo naturalnie i żywiołowo graliśmy dla kilku tysięcy na rynku w Krakowie i dla paru punków, którzy przyszli na koncert w jakimś małym miasteczku - dodaje Retz. W Brodnicy po koncercie podszedł do nich akustyk z przepraszającą miną: - Sorry, jak was zobaczyłem, myślałem, że urwaliście się z Marsa. A wy zagraliście bardzo fajny koncert. Piotr Schutta; Ekspress Bydgoski ( Za ten reportaż, który przedrukowujemy poniżej (ukazał się w Magazynie Gazety Wyborczej Katarzyna Surmiak-Domańska otrzymała nagrodę w konkursie dziennikarskim „Oczy otwarte” – to już stare dzieje, ale przeczytajcie sobie… Dlaczego mleko ucieka?Mały wybijał rytm łyżeczkami o talerze. Bartol, który w ogóle nie mówił, nucił pod nosem melodię. Pierwszy koncert zagrali na Gwiazdkę 1994 r. Właśnie wydali profesjonalną płytę. Rewelacyjną!!! Najpierw wpadła mi w ręce płyta kompaktowa, na której ktoś napisał flamastrem: zespół Na Górze. - Jestem ich fanem - zapewnił mnie Robert Friedrich z Arki Noego. Krążek zawierał dwanaście kawałków. Muzyka niezła, skoczna. Wokal? Obłędny. Gruby, niski głos, maksymalnie zachrypnięty. Tylko że dykcja nie istniała. Z początku nie mogłam zrozumieć ani słowa. Podobnie śpiewały kiedyś angielskie zespoły punkowe. Bełkotały w kółko jakieś dwa słowa, na przykład "sex and violence". Ważny był rytm i atawistyczna barwa głosu. Takie odprężenie poprzez powrót do neandertalskich korzeni. Bardzo to lubiłam. Po kilku przesłuchaniach doszłam do wniosku, że w drugim kawałku tekst wygląda chyba tak:Małe czerwone mleko to jest? Zorientowałam się też, że w zespole jest dwóch wokalistów. Jeden miał trochę lepszą dykcję. On na pewno w czwartym kawałku śpiewał:Kiedy idę do szkoły jestem czerwony, kiedy wracam do domu jestem zielony. A uczę się być w ostatnim - prawie na pewno: Nie ma mnie. Czy ty jesteś? Dom na górze Zespół Na Górze składa się z siedmiu osób: wokal - Adam Kwiatkowski i Robert Bartol, perkusja - Robert Wasiak, przeszkadzajki - Robert Królski. Ta czwórka, między osiemnastym a dwudziestym drugim rokiem życia, to ludzie o bardzo silnym upośledzeniu intelektualnym. Mieszkają w męskim Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie pod Chodzieżą. Pozostała trójka to Wojciech Retz, Mariusz Nalepa - instruktorzy-terapeuci DPS-u w Rzadkowie (grają na gitarach, mieszkają w Chodzieży) oraz Lo - gitarzysta z Piły. Ich pierwsza płyta "Rre Generacja" wyszła w połowie grudnia. Wieczorem, po długiej podróży pociągiem, słucham obu wokalistów na żywo. Śpiewają tylko dla mnie. U siebie w domu, w kapciach. Ich dom leży za wsią Rzadkowo, na kompletnym odludziu, na skraju lasu, na niewysokiej górze. Stąd nazwa zespołu. Mam ich wszystkich przed oczami: Robert Bartol - długowłosy introwertyk. To ten bardziej "punkowy" wokalista. Kiedy ryczy "Nuda ogarnia ziemię" (Nuda, a może woda albo wóda?), to aż ciarki przechodzą. Robert Wasiak - perkusista, z powodu niskiego wzrostu zwany "Małym". Nie mówi. Podobno najinteligentniejszy z całej czwórki. Lgnie do ludzi, śmieje się, poklepuje po ramieniu, żyje w swoim beztroskim świecie i nic nie jest w stanie zepsuć mu humoru. Robert Królski też często się uśmiecha, ale bardziej refleksyjnie. Jest najmniej związany z zespołem. Niedawno został ministrantem w Rzadkowie i to jest dla niego chyba sprawa pierwszorzędna. Nawet teraz nie stoi razem z innymi, tylko usiadł z przeszkadzajkami koło mnie na kanapie. Czasem w trakcie utworu się zapomni i wyłączy albo cały kawałek gra na tym samym instrumencie, zamiast zmieniać. - Trzeba go pilnować - mówi Wojtek Retz. Ale gdy proponuję, że zagram razem z nim na tamburynie - nie pozwala. Adam Siedzimy w salce od prób i czekamy na frontmana Adama Kwiatkowskiego (tego z lepszą dykcją). Mały przyniósł z kuchni kolację. Mały jest strasznie uradowany, coś pokazuje Wojtkowi na palcach. - Pracujesz w kuchni, Mały - chwali go Wojtek. - Taa! - wyje radośnie Mały. - Ale wiesz, że na razie za darmo, na próbę. - Taa! - Mały piszczy z radości jeszcze bardziej. Skubiemy wspólnie kolację, popijamy herbatkę, kiedy nagle spóźniony wchodzi do salki Adam. I wszystko jasne, nie ma wątpliwości, kto w tej kapeli robi za gwiazdę. Czarna czupryna, śniada cera, głębokie brązowe oczy - w nich pewność siebie. Swobodne ruchy. Ubrany w szary garnitur i śnieżnobiałą koszulę. Z twarzy przypomina mi pianistę Aleksieja Sułtanowa. Zespół w komplecie. Możemy zaczynać. - A teraz specjalnie dla pani z Warszawy zespół Na Górze. Łoł! - krzyczy do mikrofonu Adam Kwiatkowski. I chłopaki dają czadu. Przyjechaliśmy na graffiti Wojtek Retz, 36 lat - terapeuta i założyciel zespołu - to też nietuzinkowa postać. To on komponuje muzykę i to on napisał te dziwne się w Chodzieży, chciał być artystą: pisał wiersze, grał na gitarze. Uciekając przed wojskiem, wylądował w Bydgoszczy na pedagogice (zwykłej, nie specjalnej), a później w domu kultury w Chodzieży. Prowadził dom kultury, którego nikt nie chciał prowadzić, bo przychodziła tam tak zwana trudna młodzież. Trudna - to znaczy nosiła długie włosy, paliła papierosy i słuchała Deep Purple. Wojtek słuchał Purpli razem z nimi. To było dwanaście lat temu. Mariusz Nalepa - terapeuta, drugi gitarzysta, z wykształcenia technik ochrony środowiska - należał właśnie do tej trudnej młodzieży. Kiedy poznali się z Wojtkiem w domu kultury, dwadzieścia kilometrów dalej, na wzgórzu za Rzadkowem, powstawał dom pomocy społecznej. Dyrektorka zadzwoniła do domu kultury, żeby poprosić o wypożyczenie plastyka, który ozdobiłby ściany freskami. - Będą malować schematycznie, widoczki-śmoczki, a ja mam lepszy pomysł - pomyślał Wojtek, który akurat odebrał telefon. Zaproponował, że zamiast plastyka przyjedzie on z chłopakami i zrobią na ścianach domu graffiti. Chłopaki się wyżyją, a dom będzie wyglądał oryginalnie. Tak się zaczęło. Kiedy robili graffiti, w DPS-ie nie było jeszcze pensjonariuszy. Dom był szykowany na ich przyjazd. - Polubiliśmy się z dyrekcją. Mnie i Mariuszowi zaproponowano etaty. Zgodziliśmy się, bo to było nowe wyzwanie. Adam i trzech Robertów mieli właśnie przenieść się do DPS-u w Rzadkowie z innego, w miasteczku X. Uśpić i po kłopocie Adam Kwiatkowski o Wojtku, Mariuszu i Lo: - Lubię ich. Takich kumpli nie znajdziemy jak Wojtek, Lo i Nalepa. Jest mi bardzo miło, że się z nimi dobrze pracuje. - A pamiętasz poprzedni dom w X? Jak tam było? - Nie było dobrze. Bili. Kijem bili. Nie słuchali. Krótko trzymali, za teren nie mogło się wyjść. Nie byli do gadania. Nie mówili. Nie lubili nas. Wojtek o pensjonariuszach domu: - Chłopaki mieli przyjechać z X. Pojechaliśmy tam się z nimi poznać. Dom sprawiał wrażenie pustego. Wszystkich stłoczono w jednej świetlicy. Siedzieli na ziemi i kiwali się, jeden walił głową w ścianę. Przyjechaliśmy za parę dni - znowu siedzieli w tej samej sali. Sami, bez żadnego sprzętu, bez niczego, czym mogliby się zająć. Tak było wygodniej. Za trzecim i czwartym razem to samo. Rozryczałem się. Kiedy zamieszkali u nas, jeszcze się u niektórych przez rok trzymało to walenie głową w ścianę. Każdy przyjechał z przepisaną końską dawką środków psychotropowych. Taka była tam terapia - uśpić i po kłopocie. Odstawiliśmy psychotropy. Teraz chłopaki, jeżeli się kiwają, to do muzyki. Chodzą swobodnie po całym domu. Brama jest otwarta. Mogą wyjść, poszaleć na dworze, pójść do wioski. Nie są przecież ubezwłasnowolnieni. W domu na sześćdziesięciu pensjonariuszy jest trzech terapeutów: Wojtek, Mariusz i pani od zajęć plastycznych. Dwudziestu opiekunów wdraża podopiecznych w codzienne zadania. Gotowanie i zmywanie naczyń, uprawa warzyw w ogrodzie, jeżdżenie z kierowcą po zakupy, sprzątanie, nauka szycia. To daje im cenne poczucie, że są samodzielni i potrzebni. Nawet Adamowi zdarza się, że powie: "Nie będę na próbie, bo mam dyżur w kuchni". Czasem przyjeżdżają do Rzadkowa dyrektorzy i instruktorzy z innych domów pomocy. Jeden z nich powiedział raz: - Ee, wy to macie słabo upośledzonych. Tam w X to dopiero są upośledzeni. - A to ci sami - odparł Wojtek. Nie mamy metod - Na co oni są chorzy? - Upośledzenie to nie jest choroba - mówi Wojtek. - Adam ma niedowład prawej części ciała. U Bartola stwierdzono kiedyś, że nie mówi, a to - jak widzisz - bzdura, o Małym powiedziano, że nie ma z nim kontaktu. A z nim kontakt jest najlepszy, tylko niewerbalny. Ale są gesty, mimika. Wojtek twierdzi, że w ich DPS-ie najlepiej sprawdzają się ludzie, którzy nie mają przygotowania specjalistycznego. - Niektórzy absolwenci pedagogiki specjalnej przyjeżdżali do nas z wyuczonymi metodami. Na przykład: metoda rysunkowa. Pacjent ma wyrazić swoje emocje, rysując dom. A tu nic z tego. Bartol zrobił kreskę i rzucił kredkę na ziemię. Po paru dniach pedagodzy mówili "Z nimi nic się nie da zrobić, nie udało nam się zastosować żadnej metody. Nic tu po nas". Najlepiej sprawdzają się ludzie, którzy uciekli do nas przed wojem. Nie znają metod. Obserwują chłopaków i starają się podchwycić to, co ich interesuje. Świat spoza góry Siedem lat temu w stołówce Wojtek zauważył, że Mały przy obiedzie wybija łyżeczkami rytm o talerze. Potem usłyszał, jak Bartol, który w ogóle nie mówił, nuci pod nosem melodię z telewizyjnego serialu. - Brałem ich do siebie, brzdąkałem na gitarze, podrzucałem im jakiś prosty tekst i chwyciło. Bartol zaczął nucić ze mną, Mały wybijał rytm. Pierwszy koncert odbył się w 1994 roku, na Gwiazdkę. Widzami byli inni mieszkańcy domu i kilku sponsorów, którzy przyjechali na opłatek. Mały grał pałkami na kartonowych pudłach, Wojtek na akustycznej gitarze, Bartol śpiewał prosty tekst "Heya hey, gdzie spieszysz się?". Robert Królski przygrywał na tamburynie. - Było zdziwienie, że można z nimi zagrać całe utwory. Ludzie są przyzwyczajeni, że niepełnosprawni bębnią bez ładu i składu. A tu nagle całe utwory: zwrotka, solówka. Dołączył do nas Adam Kwiatkowski, potem wkręcił się Mariusz Nalepa, potem Lo. Znajomy z Piły miał magnetofon kilkuścieżkowy. Pożyczyliśmy perkusję i nagraliś-my kasetę pod tytułem "Kolorowomowa". Zaczęliśmy występować z koncertami na imprezkach dla niepełnospraw-nych, obok innych niepełnosprawnych artystów, dla niepełnosprawnej widowni. Chłopaków bardzo to kręciło. W trasie po drodze wchodziło się do knajp, coś się działo. Poznali wreszcie świat spoza góry. Tylko że Wojtek nie lubi imprez dla niepełnosprawnych. Mówi, że są bardziej upośledzone niż ludzie, którzy w nich biorą udział: - Teraz jest moda na robienie sztuki z niepełnosprawnymi. Dyrektor DPS-u zleca instruktorowi " Zróbcie no teatr". Na scenę wychodzą staruszki przebrane za baletnice i tańczą "Jezioro łabędzie". A zza kulis instruktor syczy: "Szybciej, do przodu! Gdzie idziesz! Stój!". Trzeba mieć talent Adam Kwiatkowski o publiczności i o graniu: - Oni się cieszą, jest ciepło, miło jest. Jak widzę na scenie, że oni tańczą i się dobrze bawią... Jak śpiewam "małe czerwone" i oni śpiewają razem ze mną i klaszczą... Jestem z tego zadowolony. Jestem wzruszony. Jest OK. - Jakie masz marzenia? - Chcę zostać kiedyś gwiazdą. Lubię grać, śpiewać. W przyszłym roku chciałbym nagrać nową płytę. Chcę grać już do końca. - A co jest według ciebie najważniejsze w życiu? - Ćwiczyć, wziąć się ostro, zbierać siły, być dobrą gwiazdą. I talent, trzeba mieć talent. - A ty masz talent? - No, mam. A jak pani się wydaje? - Kiedyś nie wiedziałeś, że masz talent. - No, nie wiedziałem. - I co robiłeś? - Nic. Siedziałem. Otwórz buzię, zaśpiewaj sobie tak - Dlaczego mleko ucieka? - pytam Wojtka, autora tekstu. - Jakie mleko? - No "Małe czerwone mleko ucieka. Co to jest?". - Małe czerwone prędko ucieka - poprawia mnie Wojtek. - Ale nie przejmuj się, ludzie różnie słyszą. I o to chodzi. Kiedyś Wojtek próbował realizować się bardziej poetycko. Napisał dla Bartola taki tekst: Miałem dziś w nocy mi się dzień. Był ciepły, jasny jak sen. - Bartol zaczął śpiewać po swojemu. Raz mu wyszedł "sen", innym razem w tym samym miejscu "dzień". Poprawianie go nie zdało się na nic. Dla niego te słowa niczym się nie różnią. Wycofałem się, bo po co się pakować w jakieś poetyckie zawirowania, jeśli on ma sobie kaleczyć mózg. Teraz Bartol śpiewa, co chce, ale nie wiem dokładnie co. Czasem Wojtek proponuje jakiś tekst, a koledzy go poprawiają. Na przykład: Pootwieraj okna,otwórz drzwi,Niech przelecą ptaki przez twój pokój Ciepłe słońce niech zaleje dom, a oni zmienili na: Niech przelecą ptaki przez ulicę. Albo: Otwórz okno, zaśpiewaj sobie tak, a oni wolą: Otwórz buzię, zaśpiewaj sobie tak. - Dla nich to było zbyt abstrakcyjne. Nie mogę pisać tekstów, które nie przystają do ich sposobu myślenia. Albo tekst: Nie ma mnie gdy ty jesteś Adam przerobił na: Nie ma mnie gdzie ty jesteś. Logopeda wytłumaczył mi, że zbitka "gdy ty" jest za trudna. To niech mu będzie. Teraz mam taki priorytet przy pisaniu tekstów: żeby dla Adama i Bartola słowa były proste, a odbiorca miał możliwość pokombinowania. Najlepszy przykład - tytułowa "Re Generacja": Kiedy idę do szkoły jestem czerwony. Proste i wieloznaczne. Ale co to znaczy dla Adama? Nie mam pojęcia. - Małe czerwone, co to jest? - pytam mieszkańców Domu. Jedni mówią, że to łazienka, inni, że to kolor. A Mały podlatuje do mnie z artykułem z tygodnika. Na nim zdjęcie pociągu w czerwone pasy i czerwony tytuł "Powódź zabrała wszystko". Satysfakcja - Mały jest cholernie zdolny - opowiada dalej Wojtek Retz. - Myśleliśmy, że na płycie będzie ktoś nam musiał pomóc na perkusji. Umówiliśmy już zawodowego bębniarza, ale szybko go odwołaliśmy, bo okazało się, że Mały zagrał wszystko, co było do zagrania. Z utworu na utwór wyciągaliśmy z niego więcej. Warto go "pomęczyć". W ostatnich utworach grał dużo lepiej niż w pierwszych. Musimy mu kupić lepszą perkusję. Najpierw baliśmy się ich pouczać, wymagać, żeby się nie zamknęli, nie zniechęcili. Teraz już widzę, że warto ich podusić. Oni już rozumieją, co to znaczy satysfakcja. Bartol ma gorszą dykcję od Adama, ale lepszą pamięć. Adam śpiewa prostsze teksty, Bartol potrafi zapamiętać więcej linijek. Adam to urodzony showman, Bartol jest nie- śmiały, statyczny. Za to idealnie czysto potrafi wchodzić w dźwięk. - Kiedyś mieliśmy grać w jakiejś szkole - opowiada Wojtek. - Bartol wyjrzał zza kulis, rozejrzał się po widowni i oświadczył: "Nie wyjdę, za dużo ludzi". To było pierwsze pełne zdanie, jakie wypowiedział w życiu. I pierwszy raz zadecydował o sobie. Wyszliśmy bez niego. To był przełom. Odtąd wychodził i grał swoją rolę bezbłędnie. Zobaczył - moi kumple wyszli, dostali oklaski i ja też chcę. Rozsmakował się. Czasem w Bartolu puszczają emocje. Raz stłukł szybę w kawiarni, kiedyś porozrzucał kasety. Ale nie wiadomo dlaczego. Arka wydaje "Rre Generację" Czwórka niepełnosprawnych z zespołu Na Górze ma swoje rodziny, tylko że one z różnych względów nie mogą się nimi zająć. Kiedyś zespół pojechał w odwiedziny do matki jednego z nich. - To było wzruszające, widać było, że drzemie w niej dużo emocji. Doszło nawet do wyznań w rodzaju: "Dziecko, wybacz mi". Namawialiśmy ją, żeby przyjechała kiedyś na koncert. Liczymy, że przyjedzie - mówi Wojtek. Od roku kariera Na Górze nabiera przyspieszenia. Kolega Wojtka ze Szczecina Roman Zańko, właściciel Galerii pod Sukniami, człowiek ze znajomościami w świecie artystycznym, polecił zespół menedżerom znanych formacji. Na Górze zagrali jako support Kazika, Hey i Voo Voo. Wreszcie wchodzą w normalne imprezy, grają dla normalnej publiczności, na tle zawodowych muzyków. - I jak Adam i Robertowie przyjęli to, że mają grać przed takim Kazikiem? - pytam Mariusza. - Oni normalnie. Im to wszystko jedno. Za to my mieliśmy niesamowitą tremę. Zainteresował się nimi Robert Friedrich, twórca Arki Noego. Po wysłuchaniu ich demo postanowił wyprodukować i wydać płytę "Rre Generacja". Nagrywali ją w profesjonalnym studiu w Warszawie. Wkrótce zaczęły się wywiady w radiu i w telewizji, artykuły w prasie. Pod koniec listopada mieli konferencję prasową w Warszawie. Nakręcili dwa teledyski. Korzystają z usług agencji, która zajmuje się ich promocją. Stają się znani, zaczynają zarabiać. Mama Wojtka Retza mówi, że to się raczej nie przyjmie, bo ludzie nie lubią niepełnosprawnych i nie chcą, żeby upośledzenie wchodziło im w życie. Strach Najbardziej na "Rre Generacji" podoba mi się ostatni numer. Idzie tak: Nie ma mnie Gdzie (gdy? czy?) ty jesteś Czy to dobrze Czy to źle Czy to miłość Czy to strach Adam daje w tym kawałku prawdziwy popis wokalny. Bawi się dźwiękami, moduluje głos. W słowie "strach" pieści każdą głoskę. Wychodzi z tego: Straaaaaachchchchch. Robi wrażenie. Ale kto wie, co Adam sobie przy tym myśli. Drugi raz spotkałam się z zespołem Na Górze na konferencji prasowej w Warszawie, na 27. piętrze eleganckiego biurowca Reform Plaza. Adam jako najlepiej mówiący udzielał wywiadów. - Właśnie wracamy z telewizji. Bardzo fajnie, bardzo fajnie. Byłem zaskoczony. Ta pani - tu padło nazwisko znanej prezenterki telewizyjnej - bardzo miła. Piękne buty i w ogóle. Naprawdę, nie spodziewałem się - opowiadał z luzem bywalca okładek. Potem zaczął się krótki koncert. Pierwszy raz widziałam Adama na scenie. Jego występ był jak pokaz fajerwerków. Sprawił, że dziennikarze z notatnikami na kolanach zaczęli atawistycznie podrygiwać. A potem muzyka ucichła, wszyscy ruszyli w stronę tac z kanapkami, a Adamowi jeszcze błyszczały oczy, ale już jakoś smutno i już nie brylował. - To takie niezwykłe. Ja jestem niezwykły. Aż mi się płakać chce... - szepnął mi. - Boisz się czasem? - Boję się, no... bardzo się boję. - A czego się boisz, Adasiu? - Że się skończy. Katarzyna Surmiak-Domańska; Magazyn Gazety Wyborczej ( Artykuł w lokalnej, chodzieskiej prasie... Historia najważniejszego zespołu z naszej okolicy zaczęła się w 1994. Wojtek Retz (opiekun i pracownik) wraz z mieszkańcami Rzadkowskiego Domu Pomocy Społecznej. założył teatr, którego integralną częścią spektaklu była muzyka grana na żywo. Podczas prób okazało się, że mieszkańcy „czują” muzykę. Przez cały czas podśpiewywali sobie różne melodyjki. Nawet Robert Bartol, który wcześniej w ogóle się nie odzywał dołączył do grupy podśpiewujących. Już na początku wiedziano, kto tu będzie rządzić rytmem. Gdy inni sobie nucili melodyjki Robert Wasiak wybijał rytm palcami po stole. Taki był początek. - Widziałem, że jest taka muzyczna potrzeba. Skoro chłopaki mają w sobie to naturalne muzyczne coś, to czemu tego nie wykorzystać. Mniej ich uczyłem a bardziej starałem się wyeksponować ten naturalny muzyczny talent. – mówi Wojtek. „Hey, Heja, gdzie tak spieszysz się, poczekaj, zwolnij bieg” Nastał czas poważnego muzykowania. Wojtek zrobił kilka prostych szkiców muzycznych na gitarze i ułożył teksty piosenek. W utworach chodziło o pewną skrótowość i o to, aby piosenki były w całości akceptowane przez wszystkich. Robert Bartol wspomógł wokalnie zespół a Robert Wasiak z racji braku perkusji dostał zamiast niej kartony, na których wybijał rytm. Po 3 miesiącach prób zespół miał swój pierwszy koncert w Rzadkowskim Domu Pomocy Społecznej. Zagranych zostało kilka utworów i jedna, „nieznacznie” przerobiona kolęda. Całość wydarzenia uwieczniona została na kasecie video, którą obejrzał Mariusz Nalepa. Żywiołowość muzyczna wraz z możliwością okiełznania jej zrobiły na nim takie wrażenie, że postanowił grać w tym zespole. W międzyczasie do zespołu dołączył Adam Kwiatkowski (drugi wokalista) i Robert Królski. W tym składzie (Adam Kwiatkowski, Mariusz Nalepa, Robert Wasiak, Robert Bartol, Robert Królski, Wojtek Retz), zespół Na Górze postanowił zarejestrować materiał muzyczny. - Niestety efekt nie był dobry, muzyka szła górą dźwięków. Brakowało basu. To zadanie zleciliśmy pilskiemu muzykowi, o pseudonimie Lo. On dograł linię basu w studiu i pierwsza kaseta (na płytę nie mieliśmy wówczas kasy) pt. „Kolorowomowa” była gotowa. - mówi Wojtek - Przez jakiś czas Lo przyjeżdżał tylko na koncerty i widzieliśmy jak stara się zrozumieć naszą grę na scenie, bez robienia wcześniejszych prób. W tamtych czasach zespół, nie miał określonej ilości zwrotek i refrenów. Każdy koncert wyglądał inaczej, bo tylko od zespołu zależało, jaką formę przybierze dany utwór. Tak było wtedy. Teraz zespół jest bardziej profesjonalny. Pomysłodawca Arki Noego oszalał. -Taśmę Kolorowomowa dostał Robert Litza Friedrich i oszalał na naszym punkcie. Stwierdził, że pieniądze zarobione na Arce Noego przeznaczy na to, byśmy weszli do profesjonalnego studia i nagrali te kawałki jeszcze raz. Zrobiliśmy to, nagraliśmy „Re Generację”! - mówi Wojtek - I tak oto narodził się drugi, bardziej profesjonalny etap muzykowania. Paradoksalnie lepsza produkcja i różne smaczki, a także podnoszące się umiejętności zespołu, wystawiły go na krytykę. Wiele osób zarzuciło zespołowi „zbytni profesjonalizm”. Pierwsze wydawnictwo zawierało mnóstwo błędów, niedoróbek. Takie „garażowe” granie przysporzyło zespołowi wielu fanów. Czasami mówiono, że to kapela śpiewająca po serbsku, albo, że są to punkowe jaja. Był nawet zarzut, że zespół gra jak punk rockowy skład, który zaczął śpiewać ładne melodyjne piosenki. Wraz z uprofesjonalnianiem się zespołu mówiło się o zatraceniu ducha. - Zarzucano nam, że staliśmy się zbyt perfekcyjni. My jako zespół cały czas się rozwijaliśmy i ciężko byłoby się nam cofnąć do czasów „Kolorowomowy”. Tak więc nasz zespół przeszedł ewolucję. Następował rozwój nas jako muzyków, co według mnie jest naturalne. Nie chcieliśmy robić programowo muzyki niedopracowanej. - mówi Retz - I tak nadszedł czas wypełniony koncertami i przygotowaniami do trzeciej płyty. Voo Voo przed Na Górze. Wydawnictwo po tytułem „Satysfakcja” jest dużo bardziej rozbudowane aranżacyjnie. Dużą rolę odegrał tutaj Lo (INRI, Strachy na Lachy), który zaczął regularnie udzielać się w zespole. Co dziwne, kiedy druga, profesjonalna płyta spowodowała zarzuty o zbytni profesjonalizm, z trzecią (fundusze na to przedsięwzięcie pozyskano z UE)) było inaczej. Publika zrozumiała, że cover Rolling Stonesów, czy różnego rodzaju smaczki są naturalną drogą rozwoju. Niesamowitą żywiołowość i profesjonalne podejście docenili ludzie z branży. Na Górze zaczęła bywać na koncertach największych. Jako support wystąpili między innymi przed Voo Voo, Hey, Kultem… Poza tym zespół regularnie zespół koncertował. Ekipa „z góry” stała się częstym gościem poznańskiego Squata Rozbrat, krakowskiego Klubu Re. Były także koncert za granicą. Na dziesięciolecie działalności zespołu, Na Górze razem z Chodzieskim Domem Kultury zorganizowali koncert, gdzie grupą rozgrzewającą było Voo Voo, a gwiazdą wieczoru… oczywiście zespół Na Górze. Po koncercie publiczność została zaproszona na pogawędkę z Przyjacielem zespołu, Zbigniewem Zamachowskim. Jakie nowości w Na Górze? - Powiedz mi Wojtku, czy chłopcy sami sobie coś muzycznie tworzą? - Nie. Dla nich najważniejsze są koncerty. Próby, granie w kółko tych samych kawałków, nudzą ich. Poza tym maja codzienne zajęcia. Adam pracuje w pilskim przedszkolu, a Robert Wasiak w Morzewie, w zakładzie produkującym znicze. Poza tym, zdążyliśmy jeszcze po trzeciej płycie zrobić fajny projekt z naszymi czeskimi przyjaciółmi (poznaliśmy ich dzięki naszym koncertom w Pradze) - nagraliśmy VCD pt. „Znowu jestem”. Na tej płycie jest teledysk nakręcony przez chłopaków z Rzadkowa do utworu z „Satysfakcji”, reportaż z kręcenia tego teledysku i fotki dokumentujące to przedsięwzięcie… Zresztą zajmujemy się cały czas wieloma różnymi projektami pozamuzycznymi. Założyłem w Chodzieży Stowarzyszenie Na Górze i dzięki niemy prężnie działamy na wielu płaszczyznach… Kiedyś był teatr, niedawno robiliśmy film animowany, aktualnie realizujemy projekt fotograficzny… Lubię naturalne, płynne przejście od jednych rzeczy do innych… Czyli ogólnie w Na Górze spokój, stabilizujemy się, razem się starzejemy, spoglądamy na świat z coraz większym przymrużeniem oka... Koncerty gramy od czasu do czasu, czyli gdy jest na to czas :-). Próby robimy sporadycznie, ale jak się już zejdziemy, to dłubiemy nowe kawałki. Już niedługo zechce nam się dać światu „coś nowego”. Adi; Chodzieżanin (2009) Wywiad z Wojciechem Retzem z 2004 roku, który nigdy się nie ukazał… do jakiegoś „niepełnosprawnego” czasopisma... Sztuka osób niepełnosprawnych W Polsce jest obecnie chyba już moda na pokazywanie twórczości artystycznej osób niepełnosprawnych - malujących twórców niepełnosprawnych intelektualnie, malujących ustami bądź stopami, rzeźbiących, śpiewających niewidomych i osób niepełnosprawnych intelektualnie, czy poruszających się na wózku. Odnosi się wrażenie, że owe zainteresowanie nie wynika z oceny i podziwu nad ich pracami i dokonaniami, ale z samego faktu że robią to osoby niepełnosprawne. Tak jest poprawniej politycznie. Stąd choćby to, że rzadko można usłyszeć jakąkolwiek krytykę oceniającą ich twórczość. Powszechnie dominują pochwalne peany. Jakie są Pana refleksje na ten temat? Nie lubię wypowiadać się w sprawach „powszechnych”, podsumowywać, wyciągać ogólne wnioski, dokonywać analiz… szczególnie ogólnopolskich. Chcę przede wszystkim mówić o tym, co dzieje się w naszym zespole i wokół niego. Grupa Na Górze w tym roku będzie miała dziesięć lat. Gdy prześledzi się owe lata, bardzo wyraźnie widać zasady „rynkowej sprzedaży” tego artystyczno – terapeutycznego projektu. Przez około siedem lat graliśmy głównie dla swego własnego zadowolenia. Nieraz wyjeżdżaliśmy na przeglądy twórczości osób niepełnosprawnych, ale nie lubiliśmy tego taplania się ciągle w tym samym sosie. Woleliśmy sami organizować małe, kameralne koncerty dla naszych przyjaciół i różnych przygodnych widzów – wszystko jedno czy sprawnych, czy niepełnosprawnych. Często w rozmowach z nimi okazywało się, że przychodzili na koncert z nastawieniem konieczności brania poprawki na to, iż grać będą osoby niepełnosprawne, a wychodzili z naszego koncertu zadowoleni, że takiej poprawki nie musieli stosować. I te słowa dawały nam poczucie prawdziwości tego, co robimy. Wystarczała nam ogromna satysfakcja. A przy okazji, grając przez tyle lat, powoli rozwijaliśmy się. Od kilku lat jesteśmy zauważani na polskiej scenie artystycznej. Satysfakcję mamy ciągle (czego dowodzi tytuł naszej ostatniej płyty), a oprócz tego gramy po prostu lepiej niż kiedyś. I to, że dopiero teraz pojawiło się zainteresowanie nami, wskazuje na to, że rynek artystyczny ma normalne zasady. Zresztą wcale nie jest nam tak bardzo łatwo. Rozgłośnie radiowe w zasadzie nie puszczają naszych utworów – tam rządzą twarde prawa producenckie. Od czasu do czasu można nas zobaczyć w telewizji, przede wszystkim dlatego, że mieliśmy szczęście do profesjonalnych realizatorów teledysków i reportaży, którzy po prostu chcieli je z nami zrobić. W pewnym momencie wzięła nas pod skrzydła pewna agencja menadżerska, licząc na ogromne zainteresowanie mediów naszym zespołem ze względu na jego „specyficzność”. Pojawiły się obietnice sławy, załatwiania nam dwóch koncertów w tygodniu przez cały rok, konieczności częstego bywania w Warszawie (bo, jak usłyszeliśmy, tu podobno jest centrum wszystkiego…). Nic z tego nie wyszło. Gdy to sobie wszystko spokojnie przemyśleliśmy na naszej prowincji, to doszliśmy do wniosku, że wolimy być traktowani na normalnych zasadach rynkowych (normalnie właśnie!), niż stać się artystyczno-terapeutyczną ciekawostką. A nasze centrum jest tu, gdzie jesteśmy. Jeśli pojawiają się w mediach próby promowania niepełnosprawnych artystów, to jest to niezwykle wartościowe. Ale jeśli jest to sztucznie wykreowane zainteresowanie jakimś wykonawcą tylko ze względu na jego niepełnosprawność, to ma to krótkie nogi. Takie podejście jest bardziej niepełnosprawne od tego wykonawcy. Przecież nie słuchamy Stevie Wondera dlatego, że jest ociemniały… Co jest najistotniejsze w ocenie pracy artystycznej osoby niepełnosprawnej i jakie jest najważniejsze kryterium tej oceny? Bo z jednej strony same osoby niepełnosprawne domagają się aby nie oceniano ich dzieł i dokonań przez pryzmat ich niepełnosprawności (czyli bez taryfy ulgowej za niepełnosprawność). Z drugiej strony, bez tej informacji, niestety, widz często w ogóle nie zwróciliby uwagi na nie i nie przyszedł zobaczyć występu? Powinno się więc, czy nie powinno informować, że dzieło/występ jest autorstwa osób niepełnosprawnych? Jaki Pan widzi tę sprawę? To powinno wydarzać się naturalnie, bez przesady w jedną i w drugą stronę. My zaczęliśmy od buntu przeciwko litowaniu się nad niepełnosprawnymi wykonawcami, przeciwko biciu im braw tylko dlatego, że wyszli na scenę, choć kiepsko zaśpiewali. Chcieliśmy być tak profesjonalni, by nie trzeba było traktować naszych piosenek jako utworów „specjalnej troski”. Jednak w pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że zaczynamy być w takim podejściu przesadni. Nasz zespół ma taki, a nie inny charakter właśnie dzięki obecności w nim osób sprawnych i niepełnosprawnych. I już. W Polsce istnieje ok. 3 tys. WTZ, w których tysiące osób niepełnosprawnych maluje, rzeźbi, lepi, z których także wielu śpiewa, tańczy i występuje w spektaklach teatralnych. Każda placówka i organizacja stara się pokazać ich dokonania na wystawach, festynach, imprezach i deskach scenicznych reklamując je najczęściej jako „sztuka osób niepełnosprawnych”, a ich nazywając artystami. Czy nie jest to Pana zdaniem nadużycie? Moim zdaniem artystą jest dziecko, które stworzyło swój pierwszy rysunek, jest nim uczestnik WTZ, bo zrobił własną świąteczną kartkę i jest nim aktor co tydzień pokazywany w telewizji. Niektóre rzeczy mogą mi się wydawać, ale jestem pewien tego, że człowiek nie staje się artystą dopiero w momencie ukończenia szkoły artystycznej lub przyjęcia do jakiegoś związku artystów. Nikt też nie ma prawa orzec, że ten obrazek jest dziełem artystycznym, a tamten nie. Ale oczywiście jednym się udaje zaistnieć dalej niż na wystawie DPS-ów w Miejskim Domu Kultury, a innym nie. Przecież wszyscy wiemy, że nieraz docenienie artysty jest efektem ogromnej, konsekwentnej pracy twórczej, a w innym przypadku kwestią szczęścia, pieniędzy, bycia zauważonym przez producenta, czy po prostu zaakceptowania przez mało wymagającą publiczność. Myślę, że cała przyjemność zabawy w sztukę (bo najlepiej, moim zdaniem, gdy od tego się wszystko zaczyna - od radości z wykonywania pracy artystycznej, a nie od ambicji zostania artystą) polega na tym, że nigdy nie wiadomo do czego tak naprawdę człowiek może dojść, co w nim siedzi ukryte i co z tym potrafi zrobić – jeden mały obrazek dla przyjaciela czy dużą wystawę w galerii. Fascynujące jest to, że każdy może szukać w sobie różnych zdolności, odkrywać je bez względu na przygotowanie, wykształcenie, czy sprawność (nikt w naszym zespole nie posługuje się nutami, nikt nie ukończył jakiejkolwiek szkoły artystycznej, a zdolności też mamy różne – ja sam chętnie się przyznaję, że nienajlepiej gram na gitarze, a nie przeszkadza mi to tworzyć i grać w zespole). Świetnie, jeśli będziemy umieli koncentrować się na tej bezpretensjonalnej radości tworzenia i wykonywania stworzonych utworów – myślę, że wówczas powstają najbardziej prawdziwe, ciekawe dzieła, a także rodzi się rzeczywisty, bezpretensjonalny kontakt z ich odbiorcami (uczestnicy naszych koncertów zwracali często uwagę na naszą spontaniczność, której notabene brakowało na naszych przemyślanych, tworzonych w sterylnym studiu płytach). To jest ważniejsze niż rozstrzyganie kto ma prawo uważać się za artystę. Krótka historia powstania zespołu, osiągnięcia oraz marzenia i wyzwania? Pierwszy koncert odbył się 23 grudnia 1994 roku w naszym Domu w Rzadkowie po… miesiącu (?), może dwóch miesiącach prób. To jest najkrótsza historia powstania Na Górze. Osiągnięciem jest to, że przetrwaliśmy tyle lat. A marzenia i wyzwania...? Nie wiem. Gdyby ktoś mi kiedyś, na początku powiedział, że Na Górze dotrze do takiego poziomu, na jakim jest teraz, to popukał bym się w głowę… Ten zespół to fascynująca przygoda. Fragmenty wypowiedzi Wojciecha Retza dla lokalnego radia (2007): Najbardziej nienormalna w niepełnosprawnych członkach grupy Na Górze, jest ich otwartość, naturalność, spontaniczność, bezpośredniość w kontakcie - to, że emocje mają na zewnątrz. Nie jest to normalne w naszym ostrożnym, zdystansowanym społeczeństwie. Praca z nimi okazała się dla mnie odblokowująca, terapeutyczna – choć paradoksalnie, to przecież ja jestem zatrudniony jako ich terapeuta… Terapia jest obok, niejako „przy okazji”, „sama się robi”. Bo przecież o to chodzi, by robić to, co nas interesuje – to jest najlepsza, naturalna, autentyczna terapia i to ona przynosi rzeczywiste efekty. Chcąc otrzymać coś ciekawego artystycznie z osobami, które mają problemy z mówieniem, myśleniem abstrakcyjnym, z zapamiętywaniem tekstów, wymyśliłem, że trzeba z defektu zrobić efekt. Bo przecież największą siłę ma to, co jest proste. A w sztuce chodzi przecież podobno o to, by trafić do widza… W widza! Pigułką – tekstem. Tworzenie razem z nimi nauczyło mnie umiaru, oszczędności, ascetyczności formy artystycznej, kondensowania tego, co chce się przekazać publiczności i odcinania niepotrzebnych, zbędnych elementów, które jedynie komplikują, zacierają to-o-co-chodzi w dziele sztuki, w przekazie, w kontakcie z publicznością, w spotkaniu, w spełnieniu. I żeby było jasne: to, co my robimy nie jest do zastosowania u każdego niepełnosprawnego! To, co robimy z członkami Na Górze nie jest do przeniesienia, nie jest do zastosowania jako „metoda”. Jeśli inne niepełnosprawne osoby, które znam, nie są muzykami-naturszczykami tak, jak członkowie NG, to nie zamierzam z nimi robić muzyki. Z nimi chętnie robię inne rzeczy - np. film animowany, zdjęcia-reportaże z naszego miasta, czy też po prostu (ach, żeby to tak faktycznie bywało „po prostu”!) rozmawiamy… o Życiu. I tu jest klucz do pracy: najważniejsza jest uważność – uważność na osobę, na to, co jest dla niej ważne. Wywiad dla Gazety Wyborczej (2007): Na Górze to spontaniczny, żywiołowy free rock, grany przez siedmiu muzyków z Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie. Nazwa formacji pochodzi od miejsca dla niepełnosprawnych, które znajduje się na wzgórzu, pośród pól i lasów, kilometr od wsi Rzadkowo i kilkanaście kilometrów od najbliższego miasta. W sobotę zagrali świetny koncert w klubie Re. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni. Mariusz Wiatrak: Skakałeś na scenie jak prawdziwy rock'n'rollowiec, a ponoć wcale nie jesteś muzykiem. Wojciech Retz: Jestem terapeutą w Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie. Lubię robić w życiu różne rzeczy - kiedyś pisałem wiersze i sam sobie je wydawałem, robiłem zdjęcia, zajmowałem się też długo teatrem. Na Górze to była najpierw grupa teatralna, dopiero później zespół muzyczny. Jako teatr objeździliśmy całą Polskę, wygraliśmy Łódzkie Spotkania Teatralne, gdzie potraktowano nas normalnie, a nie jako nienormalną grupę. Bez taryfy ulgowej? - Właśnie. Później postanowiłem założyć zespół, bo zauważyłem, że chłopcy są uzdolnieni muzycznie. W teatrze zawsze była żywa muzyka, więc założyliśmy, że skoro ci sami chłopcy chętnie z nami śpiewają i grają, to spróbujemy z kapelą. Szybko okazało się, że perkusista Robert Wasiak - i mówię to zupełnie poważnie - ma coś z geniuszu, jeżeli chodzi o rytm. W zasadzie bardzo mało ćwiczy, a gra, jak sam widziałeś, znakomicie. Istnieją u was podziały na niepełnosprawnych i pełnosprawnych? - Czasem Maniek Nalepa czy Longin Bartkowiak [na co dzień muzycy zespołu Strachy na Lachy - przyp. red.] coś któremuś z niepełnosprawnych muzyków pokażą. Nie dlatego, że są pełnosprawni, ale dlatego, że są po prostu bardziej doświadczeni. Na scenie te podziały znikają. Co chcecie udowodnić, grając razem z niepełnosprawnymi w jednym zespole? Jeżeli w ogóle chcecie coś udowodnić. - Dla nas to przede wszystkim dobra zabawa. Chcemy też pokazać, że z niepełnosprawnymi można zrobić naprawdę artystyczny spektakl czy koncert. Zbyt dużo już widziałem kiepskich rzeczy, które wręcz szkodzą niepełnosprawnym. Na festiwalach dla niepełnosprawnych wciąż stosuje się tę przeklętą taryfę ulgową. Nawet jeśli niepełnosprawny beznadziejnie zaśpiewa czy zagra, to ludzie uważają, że i tak mu się należą oklaski, bo trzeba go dowartościować. I w ten sposób oszukujemy tych ludzi. Z każdym, który ma chęć - nawet tym kiepsko śpiewającym czy kiepsko grającym na scenie - można zrobić coś fajnego. Zwykle występy niepełnosprawnych kojarzone są z przykościelnymi festynami albo niedzielnymi festynami w telewizji. Tymczasem wy częściej odwiedzacie zadymione knajpki niż rodzinne pikniki. - Granie w klubie dla publiczności, a nie dla kilku spędzonych grup niepełnosprawnych, jest o wiele ciekawsze. To imprezy charytatywne są bardziej niepełnosprawne niż ludzie, którzy na nich występują. Nawet nie wiesz, ile tam jest marnotrawionej forsy. Ciągle dostajemy zaproszenia od organizatorów festynów, którzy oczekują, że zagramy za darmo. Według nich powinniśmy się cieszyć z tego, że chłopcy mogą wziąć udział w grach czy zabawach integracyjnych. A my traktujemy siebie jak normalną grupę - dlaczego Wodeckiemu mogą zapłacić, a nam już nie? Pieniędzmi dzielicie się równo? - Tak. Longin i Maniek są zawodowymi muzykami. Ci, którzy mieszkają w Domu Pomocy Społecznej, również się z tego grania utrzymują. Czy gra w zespole pomaga tylko i wyłącznie tym, którzy przez społeczeństwo postrzegani są jako upośledzeni umysłowo? - Na mnie to też działa, znajomi często są zdumieni, bo nie spodziewali się, że mogę być taki spontaniczny. Chłopakom z Rzadkowa może nawet nie same występy pomagają, ile codzienne sytuacje związane z wyjazdami - na przykład jak musimy przed koncertem wejść do knajpy. Robert Bartol, jeden z naszych głównych wokalistów, ma głęboki stopień upośledzenia i przez pierwszy rok w ośrodku nie był w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Odezwał się dopiero po jednym z naszych spektakli teatralnych, gdzie nie potrafił zagrać własnej roli. Po przedstawieniu podszedłem do Bartola i spytałem, nie oczekując nawet odpowiedzi: "Dlaczego nie zagrałeś?". On wtedy wypalił: "Za dużo ludzi". Mariusz Wiatrak; Gazeta Wyborcza ( Wywiad dla praskich gazet przeprowadzony przez organizatora koncertu grupy Na Górze w kościele św. Salvatora w Pradze - Michala Deusa z Wojciechem Retzem (2002). Jakie są plany zespołu? Chcemy przede wszystkim nie zatracić radości, spontaniczności w graniu muzyki. Przygotowujemy nowe utwory na drugą płytę, niedługo będziemy uczestniczyć w nagraniu kolejnego programu dla Telewizji Polskiej. Uważamy jednak zawsze na to, aby wszystko co robimy było żywe i prawdziwe. Jak powstają piosenki? Kto jest twórcą słów i muzyki? Jak się rozwija potem pomysł? Nasze piosenki są proste. Nie są robione na siłę. Powstają naturalnie w takich momentach, gdy komuś z nas zachce się grać, lub wpadnie pomysł na tekst. Ta prostota bardzo odpowiada niepełnosprawnym członkom zespołu, czują się pewnie, bezpiecznie grając i śpiewając nieskomplikowaną melodię i krótkie teksty. Podobno ta prostota jest naszą mocną stroną. Przeważnie początek robię ja, nieraz Mariusz Nalepa (obaj jesteśmy instruktorami w Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie, tam mieszkają niepełnosprawni członkowie grupy). Potem na próbie całego zespołu okazuję się czy te pierwsze pomysły są dobre, czy nie. Zawsze coś nowego do każdego utworu wniesie nasz basista Lo. Jeśli wszyscy członkowie grupy czują się dobrze w nowej piosence, można powiedzieć, że każdy wkłada swój własny niepowtarzalny styl. Dzięki temu nasze utwory są takie wyraziste. Nawet, gdy podczas wykonania są niewyraźne teksty, lub nierówne tempo okazuję się, że mają swój charakter i prowokują do słuchania. Jak się porozumiewacie? Normalnie. W jak najprostszy sposób mówiąc do siebie, pokazując sobie gestem. Jeśli pojawia się nowy problem, nowe zjawisko, to staramy się wytłumaczyć je kojarząc ze znanymi już starymi sprawami. Wszystkim co robimy staramy się poruszać jak najbliżej życia – prostych, naturalnych zachowań i zjawisk. Mimo tego, że nasze teksty mówią o ważnych sprawach , to jednak w naiwny sposób. Dzięki temu to , co tworzymy nie jest oderwane od rzeczywistości. Jeśli Na Górze ma mieć sens, to musi być oparte na prostym naturalnym porozumieniu – zarówno w zespole jak i z publicznością. Dlatego lubimy koncerty. To najlepszy sprawdzian, czy potrafimy przekazywać prawdę, naturalność, spontaniczność. Publiczność koncertowa nigdy nie kłamie. Zawsze szczerze okazuje, czy zgadza się na to, co się dzieje na scenie. Co wam daje praca? Ogromną, zwariowaną satysfakcję. To co od ośmiu lat dzieje się w zespole Na Górze jest konsekwentnym rozwojem wszystkich jego członków, obojętnie czy pełnosprawnych, czy niepełnosprawnych. Z drugiej strony jest wspaniałą zabawą. Zarówno tych kilka lat temu jak i teraz. Jak zdobywacie publiczność i fanów? Skąd zainteresowanie wami? Skoro poważnie traktujemy, to co robimy, toteż poważnie traktujemy ludzi, którym coś możemy dać. W zespole, gdzie występują niepełnosprawni bardzo ważne jest to, iż nie oczekujemy współczucia, litości – wręcz przeciwnie. Osoby niepełnosprawne mogą dać wszystkim, tzw. ”normalnym” ludziom – przede wszystkim przekazać radość z robienia tego, co się naprawdę lubi. Po koncertach często nam ludzie mówią, że zarażamy tą radością, dajemy energię do życia. Właśnie dlatego gramy na żywo, szczególnie w ważnych, ciekawych miejscach. Tak też traktujemy koncert w kościele w Pradze – tym bardziej, że całkowity dochód z niego ma być przeznaczony dla uchodźców z innych krajów, którzy chronią się w Czechach. Wierzymy, że będzie to piękne wydarzenie dla nas jak i dla praskiej publiczności. A o publiczność dbamy też realizując wspólnie z TVP reportaże o życiu zespołu Na Górze. Powstało już ich kilka i cieszyły się dużym zainteresowaniem. Zapraszamy również na naszą oficjalna stroną internetową, na której można posłuchać naszej muzyki, obejrzeć teledyski i dowiedzieć się tego i owego: Wywiad dla magazynu WóTeZet (2013): Szczerość i entuzjazm Na Górze Zobaczyć ich to coś niezapomnianego – 14 listopada po kilku latach nieobecności powrócili do Poznania. Na Górze, jeden z najbardziej niesamowitych zespołów muzycznych wystę­pujących na naszych scenach, uświetnił swoim występem Dni Kultury Solidarności w Wielkopolsce. Poznaliśmy się ponad 10 lat temu, kiedy nagrali swój debiutancki album „Rre Generacja”, zre­alizowany z pomocą – i z gościnnym udziałem – Litzy (tego samego, który dawniej grał w zespole Acid Drinkers, a teraz jest człon­kiem kilku formacji: Arka Noego, Luxtorpeda, Kazik Na Żywo). Płyta jest bardzo szczera, maksymalnie wciągająca, melodyjna… natomiast na żywo – trudno to opisywać, koniecznie trzeba zobaczyć… O tym, co w ostatnim czasie działo się w zespole, a także o planach na przyszłość rozmawiamy z liderem Na Górze, Wojtkiem Retz. Marcin Halicki: Dawno o Na Górze nie słyszeliśmy. Co działo się z zespołem przez ostatnie kilka lat? Wojciech Retz: Układaliśmy sobie tzw. „Życie” – ostatnie kilka lat było dla każdego z członków grupy ważnym okresem. Adam, nasz wokalista, zaczął pracować w kuchni przedszkola nr 4 w Pile. Jest tam zatrudniony na "normalny" etat i jest to dla niego bardzo ważne społecznie, choć niekoniecznie finansowo, bo – jak określa to polskie prawo - jako mieszkaniec DPS’u, 70% swych zarobków musi oddać do starostwa powiatowego... Ale pieniądze nie są dla niego najważniejsze – ważne jest to, że jest takim samym pracownikiem, jak inni, „normalni” ludzie. Podobnie Robert, czyli perkusista – on rozpoczął pracę w zakładzie w Morzewie produkującym znicze. Robert Bartol, a zatem drugi wokalista i trzeci z kolei mieszkaniec DPS’u w Rzadkowie, ma na razie urlop – będzie z nami śpiewał, gdy znów zagramy w siedmioosobowym składzie. U niego jest najbardziej stabilnie – jak zawsze ceni sobie wolność (stary hipis…), połazi trochę tu, trochę tam, pogada z tym, a potem z tamtym... A to, że nie gramy na razie w siedmiu, wynika stąd, że Lo (bas) i Maniek (gitara i „dmuchajki”) są od kilku już lat Strachami (Na Lachy), czyli wykorzystują 15 minut sławy razem z panem Grabażem... Wiem, że tęsknią za graniem w Na Górze, no ale po prostu nie mają czasu na robotę w dwóch kapelach. Kris, czyli nasz klawiszowiec z Szamocina, jak zwykle nie chce o sobie nic mówić, a ja… Przez te kilka lat zajmowałem się moimi dziećmi, a poza tym założyłem Stowarzyszenie Na Górze, w którym realizuję projekty artystyczno-terapeutyczne (szczegóły tu: MH: Poznański koncert wypełniły prawie zupełnie nowe, nieznane szerzej utwory - szykujecie nowe wydawnictwo? WR: Zespół Na Górze od mniej więcej roku zaczął znowu grać. Podstawą jest czteroosobowy skład (perkusja, klawisze, git. akustyczna i wokale). Pomaga nam aranżacyjnie, grywa na próbach i być może pojawi się na niektórych koncertach Lo na basie. Na pewno przydała nam się ta kilkuletnia przerwa, bo zrobiliśmy nowe utwory, mamy świeże energię do wspólnej pracy i jeszcze większy niż dawniej dystans do siebie samych. Szykujemy się do nagrań – gdy je zrobimy, opublikujemy tu: MH: Przez cały czas funkcjonowania zespołu bardzo szanowałem Twoje podejście do grania - apelowałeś, żeby nie traktować Na Górze jako zespół "niepełnosprawny", tylko pełnowartościowy projekt muzyczny, którego docelowa grupa słuchaczy to niekoniecznie środowiska osób niepełnosprawnych... WR: No i nadal tak uważam. Gramy dlatego, bo sami to lubimy, a nie dla terapii i chcielibyśmy, aby z drugiej strony głośników było tak samo – aby ludzie po prostu słuchali tego, co udało nam się zrobić, a nie traktowali nas jako sensację społeczną… Ale zdobyłem też przez te kilka lat przerwy pewien dystans do tego problemu. Zdaję sobie sprawę, że są w tej chwili na świecie miliony zespołów grających muzykę podobną do naszej i jeśli już tak się zdarza, że ktoś zwraca na nas uwagę poprzez to, że tworzymy wspólny skład osób niepełnosprawnych i pełnosprawnych, to w porządku. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, czy w konsekwencji dana osoba traktuje nas normalnie, bo spodobało jej się to, co robimy, czy też pozostajemy dla niej sensacją… MH: Funkcjonujecie już kilkanaście lat, choć na scenie to nadal burza - skąd ta energia, którą moglibyście zarażać wiele "gwiazd" naszej sceny muzycznej? WR: Zapewne z „wariactwa”, które drzemie w każdym z nas. Skoro już siedemnaście lat wytrzymaliśmy ze sobą i jesteśmy po prostu przyjaciółmi, to coś „wariackiego” musi w nas wszystkich być J. Ostatnio w pewnej rozmowie Grabaż zwrócił uwagę na naszą przemianę, gdy wchodzimy na scenę… Przed koncertem niektórzy z nas są niepełnosprawni, inni szarzy, nudni… A w momencie wejścia na scenę zdarza nam się „tajemnica przemienienia ludzkiego” i jesteśmy w takiej formie, mamy taka energię, spontaniczność, której pozazdrościć nam może wiele kapel zmęczonych swą działalnością. MH: Robert Friedrich, Tomek Budzyński, Zbigniew Zamachowski... To tylko niektórzy goście goszczący w Waszych nagraniach. Masz już jakieś typy na kolejnych muzyków, z którymi chciałbyś współpracować? WR: Nie. Jeśli spotkamy kogoś ciekawego i zaciekawionego tym, co robimy, to… nie wiadomo co się stanie. MH: Zbliżają się święta - jakieś bożonarodzeniowe przesłanie dla czytelników "WóTeZetu" od Na Górze? WR: Ma być wzniośle? Zatem powiem to, co od lat powtarzam… Niech codziennie będzie w Was Boże Narodzenie. Nie tylko w Boże Narodzenie. O okładce płyty Na Górze „Samotność” – komentarz z facebook’a: W Waszej okładce ujmujące jest to, że ona jest taka lekko melancholijna. Nie wiem, jak lepiej to nazwać: chodzi mi o mieszankę (wybuchową) - smutno, samotnie... a jednocześnie uśmiechnięte to wszystko. Jak Wy - Na Górze. No i te odosobnione postaci... Po angielsku powiedziałabym: floating in space - nie wiem, jak po polsku to ładnie przetłumaczyć... Zagubione w przestrzeni okładki (?)" (Ela Kos) Teksty opisujące początek działalności zespołu: Początki (1994) Gdy zaczynaliśmy muzykować dla samych siebie i dla kilkunastu widzów na pierwszym koncercie w Domu Pomocy Społecznej, Mały grał na kartonowych pudłach. Śpiewał wtedy tylko Bartol. Adam i Robert brzdąkali w dzwonki i trójkąty. Woju obsługiwał gitarę. Po miesiącu Adam też zaczął śpiewać. A chwilę później doszedł Maniek (zobaczył na video rejestrację naszego pierwszego, domowego koncertu i zaczął podobno krzyczeć do swej żony, że musi z nami grać – na szczęście pozwoliła mu…). Dwie akustyczne, NRD-owskie gitary to było coś! Maniek i Woju starali się je stroić, jak tylko mogli! Zamiast kartonów pojawiły się bongosy, ale Mały tak walił w nie pałkami, że szybko roz-walił naciągi. Gitara basowa zabrzmiała w zespole pierwszy raz... na taśmie magnetofonowej. Po prostu, na końcu nagrywania w studiu kasety "Kolorowomowa" stwierdziliśmy, że czegoś tu brakuje i zaproponowaliśmy znajomemu basiście, żeby dodał swoje "conieco". W ten sposób w grupie znalazł się Lo, muzyk z punkowej formacji „Inri”.Odtąd, czyli mniej więcej od 1997 roku występowaliśmy w takim samym składzie, w jakim powstała później płyta "Re generacja". Po drodze udało się kupić perkusję dla Małego, na której szczęśliwie gra do dziś. No… chyba trzeba wspomnieć o konieczności wymiany popękanych talerzy, złamanej „stopy” i zdezelowanego „hi-hat’u” (Mały nadal ma ciężką rękę i nogę!). Rok później Robertowi Królskiemu, grającemu na przeszkadzajkach, znudziło się jeżdżenie w długie trasy koncertowe, wobec czego oznajmił, że opuszcza zespół. Zaproponowaliśmy wtedy współpracę Krisowi, który grał sobie od czasu do czasu na klawiszach w Warsztacie Terapii Zajęciowej w Chodzieży. Pojawił się z nami pierwszy raz przed olbrzymią publicznością na stadionie, podczas trasy z Arką Noego i dał sobie wówczas bardzo dobrze radę. Dzięki temu można go usłyszeć na ostatniej płycie - „Satysfakcja”. Ale najważniejsze w tej historii jest to, że w ogóle mogliśmy się spotkać i że przez te wszystkie lata, oprócz koncertów dla publiczności, ciągle chętnie graliśmy dla samych siebie, dla swojej własnej, dzikiej radochy ! I oby tak było... Z okładki pierwszej płyty (2001) NASZE SPOTKANIE nastąpiło dziesięć lat temu. Wtedy byli „Oni” i „my”. „Oni” przyszli z innego Domu Pomocy Społecznej, można powiedzieć hurtem – sześćdziesięciu chłopców z przypisanymi środkami uspokajającymi (w dawkach zadziwiających). My byliśmy rzekomo tymi, którzy mieli wiedzieć jak się robi terapię, czy rehabilitację, jak wyprowadza się z niepełnosprawności, przywraca społeczeństwu. Jednak bardzo szybko „Oni” dali nam do zrozumienia (a my, na szczęście, pozwoliliśmy to sobie prosto wytłumaczyć), że jeśli mamy wspólnie BYĆ w tym Domu i jeżeli to naprawdę ma być Dom, to... No właśnie, tu zaczynają się trudności z wyjaśnieniem o co w Tym Wszystkim zaczęło chodzić. Bo... zamiast uczyć – sami zaczęliśmy na nowo odszukiwać to, co zagubiliśmy, stając się Poważnymi Dorosłymi; bo oprócz monotonnej codzienności, która ciągle atakuje Dom, jego mieszkańcy codziennie żyją inaczej, często zaskakując swą spontanicznością; bo pomimo przyjętego „ programu wychowawczego” stale jesteśmy zmuszani do zmieniania go, gdyż przestaje pasować do rozwoju poszczególnych osób; bo podział na wychowawców i wychowanków nie jest już tak oczywisty, skoro kilku z „Nich” pracuje w Domu, pomagając innym, mniej sprawnym mieszkańcom (choćby tylko poprzez to stali się „nami”); bo zamiast tłumić energię sztucznymi środkami, staramy się ją spożytkować – na przykład grając... Któryś z chłopaków mruczał czasami pod nosem jakąś melodię, choć w ogóle nie mówił. Inny tłukł łyżeczkami w talerze na stołówce i robił to całkiem rytmicznie. Naturalne stało się, iż zaczęliśmy razem tworzyć muzykę (wcale nie koniecznie relaksacyjną, jak wypadałoby w „niepełnosprawnej instytucji”). Na pierwszym koncercie Mały grał już pałkami na... kartonowych pudłach. Bartol zaś odważył się na zaśpiewanie kilku słów. No i porwało nas to bardzo szybko. Chyba od razu straciliśmy dystans – do siebie (przestało być ważne kto jest tzw. mieszkańcem, kto tzw. pracownikiem, a kto tzw. wolontariuszem) i do tego, co robiliśmy. Może powinniśmy prowadzić cykliczne próby, starać się o występy, stosować jakieś konkretne zasady funkcjonowania grupy. Ale jakoś tak... nie chciało nam się. Wobec tego, po siedmiu latach spontanicznego muzykowania powstały nagrania, które zapewne mogłyby brzmieć bardziej profesjonalnie (przypuszczamy, że jest kilka tysięcy zespołów grających bardziej równo i śpiewających wyraźniej od nas – choć nie jest to jednak takie pewne). Ale cóż... Chyba nie o to nam, tak naprawdę, chodzi... Bo co z tego, że wszystko jest równe i wyraźne? Podobno sztuka ma służyć do wyzwalania emocji, a może nawet uczuć. Niech zatem służy. Niech je RE GENERUJE... Tekst Polskiej Agencji Prasowej (2014) Granie muzyki rockowej i koncertowanie jest dla zespołu „Na Górze” pomysłem na walkę z niepełnosprawnością intelektualną. Od 19 lat zespół jest nie tylko przykładem na to, jak żyć z niepełnosprawnością. Pokazuje również, że ona w niczym nie przeszkadza. Zdaniem Wojciecha Retza – założyciela grupy i jednego z jej muzyków - koncertowanie pozwala członkom zespołu zapomnieć o niepełnosprawności, powoduje również, że na scenie stają się oni innymi ludźmi. Zespół „Na Górze” powstał w 1994 roku, dwa lata po rozpoczęciu działalności Teatru "Na Górze". Po sześciu latach wspólnego grania w teatrze oraz koncertowania, podjęto decyzję o zawieszeniu działalności teatru i zaangażowaniu się wyłącznie w działalność muzyczną. „Na Górze” gra muzykę rockową z elementami wielu innych gatunków muzycznych punk rocka i reggae. Pierwszy koncert zespół "Na Górze" zagrał na terenie Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie (wielkopolskie) w grudniu 1994. Właśnie przy tym ośrodku powstała grupa, z niego pochodzi też większość jej członków. "Na początku w zespole było siedem osób. Później jednak z różnych powodów nasza liczba uległa zmianie. Obecnie koncertujemy w cztery, czasami pięć osób" - powiedział Wojciech Retz, który oprócz prowadzenia zespołu, jest też terapeutą w Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie. Jak wyjaśnił, na początku chciał, aby „Na Górze” traktować na równi z kapelami złożonymi z pełnosprawnych muzyków. Potem zauważył jednak, że zespół nie powinien się bać swojej niepełnosprawności i zacząć o niej mówić. "Zawsze chcieliśmy, żeby ludzie klaskali nam za to, że zagraliśmy dobrze, a nie z litości. Możemy pokazać zdrowym ludziom, że niepełnosprawni też potrafią się bawić i mają tę spontaniczność, której często brakuje innym. Otwarcie mówimy, że jesteśmy niepełnosprawni. Nie chodzi o robienie sensacji. Skoro robimy coś ciekawego na dobrym poziomie artystycznym, to warto zwrócić na to uwagę" - zaznaczył. Do tej pory zespół wydał dwie płyty – „Rre generacja” i „Satysfakcja”. "My słabo wypadamy w nagraniach studyjnych, gdzie każdy instrument rejestrowany jest osobno – to jest sztuczna praca, w której zanika żywiołowość grupy. Na płycie jest połowa energii, którą widać, gdy jesteśmy w trakcie koncertu. Niepełnosprawność idzie wtedy na bok. To niesamowite, gdy przed koncertem patrzy się jak ktoś z publiczności próbuje porozmawiać z Robertem – perkusistą zespołu, z którym trudno się porozumieć (jest niepełnosprawny intelektualnie w znacznym stopniu, nie mówi), a potem on siada za bębnami i widać jego przemianę w pełnosprawnego muzyka” - podkreśla Retz. Zespół dwa lata temu rozpoczął pracę nad nowymi utworami. Do tej pory nagranych zostało pięć utworów, ale tym razem grupa nie rejestrowała każdego instrumentu osobno, lecz wszyscy muzycy grali w studiu razem, aby uzyskać efekt spontanicznego wykonania „na żywo”. Nie wiadomo jednak czy i kiedy płyta się ukaże – na razie utwory są publikowane w internecie. Ostatnio zespół "Na Górze" wraz z innymi osobami niepełnosprawnymi - członkami Stowarzyszenia Na Górze w Chodzieży, samodzielnie zrealizował teledysk do utworu "Chowam się". Animację zrobiono metodą poklatkową. Została ona wyróżniona na Festiwalu Polskiej Animacji w Łodzi. Fragment wypowiedzi Wojciecha Retza (2013): Czym jest zespół Na Górze dla mnie? Chłopaki mają problemy z mówieniem, myśleniem abstrakcyjnym, zapamiętywaniem tekstów… Chcąc, mimo to, grać razem z nimi muzykę, doszedłem do wniosku, że jeśli jest to problem, którego nie uda się pozbyć, to jednak warto spróbować wykorzystać to pozytywnie - z defektu zrobić efekt. Wspólne tworzenie spektakli teatralnych, a później muzyki w zespole, nauczyło mnie oszczędności, ascetyczności formy, kondensowania tego, co chce się przekazać publiczności i odcinania niepotrzebnych, zbędnych elementów, które jedynie komplikują, zacierają TO-O-CO-NAPRAWDĘ-CHODZI w sztuce, w przekazie artystycznym, w kontakcie z publicznością, w spotkaniu. Przecież największą siłę ma to, co jest proste. Więc gramy prosto (ja zresztą lepiej nie umiem, bo nawet „niedzielnym” muzykiem nie jestem – biorę gitarę w rękę tylko na próbie i na koncercie), śpiewamy krótkie teksty i realizujemy się dzięki temu. W grupie Na Górze nigdy nie chodziło o perfekcję. Zamiast żmudnie ćwiczyć na próbach, zawsze woleliśmy postawić na spontaniczność, żywiołowość sceniczną... I na szczęście, zawsze udawało nam się właśnie w ten sposób ująć publiczność… Przy bezpretensjonalności chłopaków nawet najbardziej cyniczny, zblazowany widz nie ma szans… Satysfakcja – taki tytuł nosiła nasza ostatnia płyta z 2004 roku. To jest we mnie dzięki grupie Na Górze. Nadal - po 20 latach od pierwszego koncertu. Wywiad z Wojciechem Retzem dla internetowego portalu „ (2014) - Jak narodziła się idea powołania do życia zespołu rockowgo ? Grupa Na Górze wyrosła z naszych wspólnych zainteresowań, naturalnej potrzeby wspólnego grania muzyki, a nie z odgórnie zaplanowanej terapii, jakby się wydawało w związku z tym, że zespół powstał w Domu Pomocy Społecznej. Najpierw był Teatr Na Górze, który zresztą świetnie działał. To właśnie z teatrem udało nam się wyjść poza sceny „niepełnosprawnych przeglądów artystycznych” i grać jako „normalny” teatr alternatywny – np. w Teatrze Ósmego Dnia , czy na Łódzkich Spotkaniach Teatralnych. W trakcie spektakli graliśmy muzykę na żywo i w pewnym momencie zauważyliśmy, że warto robić to też niezależnie od teatru. Pierwszy koncert wykonaliśmy w grudniu 1994 roku na terenie DPS w Rzadkowie (woj. wielkopolskie), z którego pochodzi większość członków grupy. Robert – perkusista – grał wtedy pałkami na pudłach kartonowych! To był prawdziwy punk rock! Czysta, żywiołowa chęć grania i śpiewania – bez filozofii integracji, czy terapii! Podchodziliśmy do tego tak, że jeśli integracja, czy terapia się pojawi, to niejako przy okazji, jako wynik tego, co wspólnie lubimy robić będąc kumplami z zespołu. I to jest, naszym zdaniem, prawdziwa terapia i integracja – bo jeśli ktoś coś robi nie lubiąc tego, a tylko dlatego, że Mądry Pan Instruktor tak mu kazał, to jest to g. warte. Przepraszam za język, ale jesteśmy zespołem rockowym, więc nie lubimy ściemniać... - Na kim się wzorujecie, skąd czerpiecie inspiracje? Przed nami nie było takiej grupy! J Muzycznie to oczywiście nic oryginalnego… W każdym polskim miasteczku jest kapela grająca lepiej niż my. Hendrix grał wcześniej i NIECO ciekawiej, a Bonham z Led Zeppelin TROCHĘ bardziej rytmicznie od Roberta (choć to tylko kwestia tego, że zamiast codziennie ćwiczyć woli rozmawiać z dziewczynami). Ale jeśli spojrzeć na Na Górze jak na zjawisko społczno-artystyczne, to (chyba) nie ma przesady w tym pierwszym zdaniu… Niewiele jest na świecie zespołów, w których grają osoby z różnymi rodzajami niepełnosprawności. Niedawno mieliśmy trasę koncertową pod nazwą Most, na której w kilku miastach Polski zagraliśmy z australijskimi hippisami (ich nazwa The Bridge dała tytuł całemu wydarzeniu) i z zespołem Remont Pomp z Gdańska (świetni! - siedzą przy wielkim stole i czarująco grają na kieliszkach! – Mikołaj Trzaska nagrał z nimi jazzową płytę). Bliżej naszego grania jest na pewno grupa niepełnosprawnych punkowców z Finlandii - nazywają się Pertti Kurikan Nimipäivät (jest film dokumentalny o nich pt. „Zespół punka”). Są bardziej od nas zwariowani! Radykalni w punk rocku! Grają sami, bez tzw. „pełnosprawnych muzyków” (jeśli oczywiście tacy w ogóle istnieją). - Skąd pomysł nagrania płyty i społecznościowego zbierania funduszy? My już nagraliśmy 2 płyty, ale było to dawno – w 2002 i 2004 roku. Skoro jesteśmy zespołem muzycznym, to chęć rejestracji nowych nagrań jest naturalna. Naturalna jest też chęć podzielenia się naszą twórczością z publicznością. Artysta nie istnieje bez publiczności. Inicjatywa społecznościowego finansowania projektów artystycznych jest, naszym zdaniem, świetna. My piszemy projekty do różnych fundacji, startujemy w konkursach dotacyjnych, i często udaje nam się (jako Stowarzyszenie Na Górze, czyli nie tylko w obrębie muzyki) dostawać pieniądze na różne pomysły – możecie o tym poczytać na naszej stronie: Jednak na wydanie płyty rzadko można dostać kasę z tego typu źródeł (raz nam się udało) – organizacje dające forsę preferują działania, w których bezpośredni udział nie biorą trzy osoby z niepełnosprawnościami, lecz kilkanaście/kilkadziesiąt. Dlatego próbujemy zdobyć fundusze poprzez serwis Poza tym jest to duża promocja dla naszej grupy. Nawet jeśli nie uda nam się zebrać tych 5500 zł i nie wydamy teraz nowej płyty, to i tak informacja, która dociera do sporej ilości osób o tym, że w ogóle istnieje zespół Na Górze, jest dla nas ważna, bo pomaga w organizacji koncertów. - Jakie są wasze plany artystyczne? No właśnie takie – nagrać i wydać płytę dzięki społecznościowemu finansowaniu na Nigdy nie wybiegaliśmy dalej niż kilka miesięcy w przód. Powiem więcej… Nigdy nie planowałem takiej grupy Na Górze, jaka jest obecnie… Gdyby ktoś mi powiedział te 20 lat temu (czyli wtedy, gdy graliśmy pierwszy koncert na tych kartonowych pudłach i NRD-owskiej gitarze), że Na Górze będzie grało na takim poziomie jak teraz, to popukałbym się (albo lepiej tego kogoś) w głowę! Co mamy do powiedzenia o płycie MIESZANKA WYBUCHOWA'2016...? Przez 20 lat (od 1994 do 2014) pokazywaliśmy, że pomimo niepełnosprawności części muzyków naszej kapeli, możemy być radośni, żywiołowi i dawać ludziom energię...Potem (w 2014/2015) zwierzyliśmy się Wam, że oprócz posiadania tej siły (która nadal pozostała), czujemy się nieraz samotni...Teraz mamy zamiar pokazać, że są momenty, gdy jesteśmy (grzecznie mówiąc) zdenerwowani na pewne sprawy...I choć zapewne wielu osobom to się nie spodoba, uważamy, że mamy prawo to rzeczywistość niestety nie składa się tylko z pączków...Nieraz nadchodzi taka CHWILA, że albo się zareaguje, albo będzie się nadal śpiewało o radości ze świadomością, że zaniechało się możliwości choćby małej - ale jednak istotnej! - reakcji na syf i gnój wyrządzany ludziom (którym w tej właśnie chwili wcale nie do śmiechu).Na pewno pojawią się zarzuty do tzw. "pełnosprawnej" części zespołu, że namawia tzw. "niepełnosprawną" część do wyśpiewywania pewnych radykalnych stwierdzeń...Ale mamy prostą odpowiedź...Ta tzw. "niepełnosprawna" część nie jest głupia (jak niektórym się wydaje) i często czuje i rozumie o wiele intensywniej (choć nie zawsze umie to ubrać w słowa) niż "normalna" część zespołu...Poza tym od wielu lat powtarzamy, że nie jesteśmy zespołem "terapeutycznym".Jesteśmy grupą RÓŻNYCH ludzi - ale nie ma tu znaczenia taka, czy siaka sprawność...Chodzi o NORMALNE spotkanie się różnych osób, które robią to, co je to, co gramy i co śpiewamy jest naszą, WSPÓLNĄ się Wam spodoba to, co chcemy Wam na nowej płycie przekazać, to fajnie...Jeżeli nie, to... też fajnie, bo rozumiemy, że ludzie mają różne poglądy - kwestia tylko w tym, aby się nawzajem nie napierdalali (właśnie tak to określają ci, którzy potrafią to robić innym).A! Jeszcze jedno...Na szczęście nadal też potrafimy zauważać piękno i dobro...I to też będzie na tej nowej płycie :-)MIESZANKA WYBUCHOWA - patrz: folder PŁYTY "Efekt z defektu – czyli o grupie Na Górze" Wojciech RetzRozdział (str. 132-134) publikacji w wersji polskiej, angielskiej i niemieckiej pt.: "Perspektywa: Inkluzja - język i komunikacja w międzynarodowej inkluzyjnej pracy edukacyjnej".Publikacja powstała w ramach dwuletniego Partnerstwa Strategicznego "Perspektywa: Inkluzja" dofinansowanego przez program Unii Europejskiej Erasmus+ oraz ze środków Polsko-Niemieckiej Współpracy Młodzieży - Berlin 2017. Całość dostępna bezpłatnie w wersji elektronicznej tutaj: "Wychowałam się na muzyce klasycznej. Wobec tego rock jest dla mnie muzyką prymitywną. Ale dzięki tej redukcji, niepełnosprawni członkowie zespołu Na Górze mogą znaleźć się w jasnych regułach. Takie uproszczenie daje im swobodę twórczą, pozwala na naturalną ekspresję. I dlatego rock grany przez tę grupę jest niezwykle bogaty”.Prof. PhDr Jana Pilátová – Akademia Teatralna w Pradze Dlaczego gramy rocka, czy momentami punk rocka, a nie muzykę relaksacyjną, która jak się wielu instruktorom wydaje, jest najlepsza, a nawet przeznaczona dla osób z różnego rodzaju niepełnosprawnością? Bo te osoby niekoniecznie muszą być uspokajane. Chyba, że dla dobra instruktora, który woli mieć święty spokój zamiast działać. Moim zdaniem o wiele lepiej znaleźć im taką formę ekspresji, w której mogą pozytywnie, twórczo eksploatować swoje emocje i ewentualne napięcia. Najlepiej jeśli ta ekspresja wynika z indywidualnych zainteresowań konkretnej osoby, z którą chcemy 2017 roku mijają 23 lata od powstania grupy Na Górze. Gdyby to, co wspólnie robimy, zostało przeze mnie narzucone lub było robione tylko po to, aby kogoś uspokoić, to nie wytrzymalibyśmy ze sobą tyle czasu. Poprzez wspólne granie muzyki, udaje nam się osiągnąć ogromną satysfakcję. Niepełnosprawność przestaje być istotna. Różnica pomiędzy pełnosprawnymi i niepełnosprawnymi członkami zespołu zaciera się. Ludzie, którzy uczestniczyli w naszych koncertach, często mówili nam, że gdy gramy, widać prawdę, szczerość, naturalność, że nie oszukujemy siebie nawzajem ani też publiczności. Dzięki temu udaje nam się bardzo szybko nawiązać entuzjastyczny kontakt pomiędzy sceną a widownią. Pomaga w tym ekspresja muzyki, którą wykonujemy. Rock, punk, to przekaz żywiołowy i – właśnie taki, jak określiła to Jana Pilátová – prymitywny. Być może dzięki temu szybciej, gwałtowniej sięgający do emocji. Publiczność na naszych koncertach przeważnie tańczy. Nie raz jednak ktoś przyznawał, że rozpłakał się podczas koncertu. Niepełnosprawność połączona z ogromną radością z życia, to paradoksalny zestaw. A przecież właśnie to połączenie tworzy jednoznaczny (!), silny przekaz płynący ze sceny. Niesamowite jest to, że udaje nam się tworzyć tak jasną, konkretną informację: można być pozytywnie nastawionym do rzeczywistości pomimo istniejących w niej przyjeździe do miasta, w którym ma się odbyć koncert, po samodzielnym rozstawieniu instrumentów na scenie i po odbytej próbie z akustykiem, czyli po prostu, gdy wszystko jest już gotowe, członkowie zespołu, przeważnie z własnej inicjatywy, podchodzą do publiczności, witają się z ludźmi, próbują z nimi rozmawiać. Lubię się temu przyglądać, szczególnie próbom nawiązywania kontaktu przez naszego perkusistę, Roberta. Przeważnie widzę osoby spłoszone tym, że nie rozumieją co Robert próbuje im przekazać za pomocą niewyraźnych dźwięków i pokazywania czegoś rękami. Gdy nadchodzi czas koncertu, Robert wchodzi na scenę, siada ze perkusją i razem z innymi muzykami zaczyna grać. Gra świetnie. Jest precyzyjny. Gdy w utworze jest ustalony w toku wcześniejszych prób akcent, on go robi, gdy ma się zmienić rytm, zmienia go. Jest bardzo uważny. Ma świadomość, że to właśnie on daje rytmiczną podporę reszcie muzyków. Gdy źle zagra, rozsypie się cała kompozycja. Ale nie rozsypuje się, bo Robert jest bardzo dobrym około godzinnym koncercie następują spontaniczne spotkania z publicznością. Ale teraz to publiczność podchodzi do nas. Ci sami ludzie, którzy nie potrafili zrozumieć Roberta przed występem, mówią, że gdy zaczął grać, otworzyły im się oczy i uszy. Ich początkowe spłoszenie, czy nawet dystans i sceptycyzm rozpłynęły się, bo Robert po prostu gra zajebiście (Szanowni Czytelnicy, proszę wybaczyć, ale to jest rock’n’roll, więc publiczność komunikuje emocje dobitnie).W 1994 roku nikt z nas nie uwierzyłby, że Na Górze dojdzie do takiego poziomu, jaki ma dziś. Nigdy niczego nie planowaliśmy. Na każdym etapie byliśmy zadowoleni z tego, że udaje nam się robić wspólnie coś artystycznego. Mieliśmy oczywiście świadomość, że nieraz ktoś z nas się pomylił, że zagraliśmy nierówno. Ale dzięki naszej konsekwentnej pracy, z każdym kolejnym rokiem przychodziły coraz większe umiejętności muzyczne. Najważniejszy zawsze był entuzjazm, który potrafiliśmy wywołać w publiczności. Uwielbiamy gdy ludzie nas chwalą. Zawsze tyle, ile dajemy publiczności, dostajemy od niej z powrotem. Każdemu artyście jest to potrzebne. Jeśli twierdzi, że nie, to zawsze były trudniejsze od występów. Ile bowiem można w kółko grać tą samą piosenkę tylko po to, żeby uzyskać jak najlepszy poziom? Na początku istnienia grupy, gdy „jako tako” ograliśmy utwór, wypadaliśmy z nim na scenę i spontanicznie decydowaliśmy, czy śpiewamy 2 zwrotki, czy 3 (nasze teksty są krótkie, złożone często z jednego, powtarzanego zdania, więc mogliśmy łatwo przedłużać lub skracać utwory). Wynikało to z uważnego słuchania się nawzajem - czy tu i teraz dobrze nam się gra daną piosenkę, czy też kiepsko nam to wychodzi? Do tego dochodziła obserwacja reakcji publiczności – jeśli widzieliśmy, że odbiór jest dobry, wydłużaliśmy utwory (byliśmy równocześnie czujni, aby nie przesadzić i nie zacząć nudzić). Po pewnym czasie pojawiła się w nas naturalna chęć rozwoju i dopracowania utworów, więc próby zaczęliśmy robić częściej. Obecnie gramy mniej więcej co tydzień. Jednak próby nigdy nie zastąpią bezpośredniego, koncertowego kontaktu z innymi ludź mi, którzy przyszli na artystyczne spotkanie z zespole dogadujemy się dość swobodnie, w tradycyjny, werbalny sposób. Nie przeszkadza w tym intelektualna niepełnosprawność części muzyków. Jedyna osoba, która nie jest w stanie swobodnie się wypowiadać, to wspomniany już Robert – perkusista. Równocześnie świetnie rozumie wszystko, co się do niego mówi. Brak możliwości prawidłowej artykulacji słów nadrabia wypracowaną przez siebie samego umiejętnością tłumaczenia tego, co chce przekazać za pomocą połączenia niewyraźnych słów i gestów. Jest (na szczęście!) uparty. Jeśli widzi, że ktoś go nie rozumie, próbuje przekazać temat stosując inne gesty. To takie nieustanne „kalambury”. Robert jest w tym świetny!Nigdy nie mówiliśmy, że Na Górze to grupa terapeutyczna. U nas terapia wydarza się niejako sama, spontanicznie, przy okazji. Jest wynikiem koncentrowania się na pracy twórczej, na realizacji naszej wspólnej pasji. Dlatego zamiast słowa „terapia” wolę słowo „rozwój”. Ten rozwój był u nas powolny. To chyba dobrze. Na szczęście nikt od nas nie wymagał popisywania się perfekcją – rozwijaliśmy się tak, jak nam się chciało. Najważniejsze jest właśnie to, że nasz rozwój był wolny od zmuszania kogokolwiek do czegokolwiek. Piękny, bo zaskakujący nas samych. Teraz będzie zakończenie :-)Jeśli oczekujecie Państwo, że powiem Wam „jak to się robi”, to (oczywiście) mylicie się. Grupa Na Górze to spotkanie wyjątkowych osobowości, które pomimo swych defektów (różnych – nie tylko wynikających z niepełnosprawności, bo przecież tzw. „pełnosprawni” członkowie zespołu również je mają), wykorzystują swoje indywidualne zdolności artystyczne we wspólnej, twórczej pracy. W ten sposób z defektu robią efekt. Jeśli chcielibyście zrobić w innej grupie ludzi dosłownie to, co my – tylko dlatego, że są to osoby z niepełnosprawnościami – to lepiej idźcie z nimi na wyprawę w góry albo najlepiej łowić ryby! Wtedy mniej zmęczycie siebie i przede wszystkim bowiem to, co robimy powinno być dostosowane do człowieka, a nie odwrotnie. Jeśli chcemy się porozumieć z drugą osobą – z tego względu, że jest z nią utrudniony kontakt, albo może lepiej dlatego, że to ktoś ciekawy – należy poszukać wspólnych zainteresowań. W różnorodnych dziedzinach. Wówczas kontakt zaczyna się otwierać ot tak – przy okazji realizacji odkrytej pasji. Wtedy, robiąc razem coś artystycznego, publiczność będzie klaskać za porządną robotę, a nie z litości. Oni zburzą ci system pracy!Gra w zespole może być czymś więcej niż terapią dla osób z niepełnosprawnościami. O podejściu do pracy opartym na poszukiwaniu potencjału w mieszkańcach, uważności oraz występie w Mam talent! – opowiada Wojciech Retz, terapeuta zajęciowy w Domu Pomocy Społecznej w Rzadkowie, instruktor teatralny i gitarzysta zespołu Na Dominika Dymek-Kryger"Dom Pomocy Społecznej - Magazyn Dyrektora" nr 2/2020, Oficyna MM Wydawnictwo Prawnicze Dominika Dymek-Kryger: Udział zespołu Na Górze w programie Mam talent! to prezent z okazji Waszego 25-lecia na scenie. Co Państwa przekonało, aby tam wystąpić?Wojciech Retz: Na początku nie chcieliśmy tam się zgłaszać. Dopiero gdy Renata Kijowska z TVN-u zrobiła o nas film dokumentalny, zaczęliśmy otrzymywać propozycje wzięcia udziału w programie. Wcześniej odmawialiśmy, co wypływało z naszych obaw, że gdy osoby z niepełnosprawnościami biorą udział w jakichkolwiek konkursach, to są traktowane inaczej, z litością, nigdy nie spogląda się na tych wykonawców tak samo jak na tzw. pełnosprawnych artystów – to niestety często się zdarza. Nie chcieliśmy znaleźć się w takiej sytuacji. O sprawie zacząłem jednak mówić znajomym. Pomyślałem, że powiedzą: „Dobrze zrobiliście, jesteście przecież bardziej alternatywni”. A jaka była reakcja znajomych? Podzielali Pana pogląd?Okazało się, że nie. Kilku powiedziało: „Wiesz, warto się zgłosić”. Przekonał mnie Grzegorz Kwiecień, współorganizator festiwalu Unsound, który stwierdził, że możemy grać wszędzie, bo nasza naturalność nas zawsze obroni, a występ w Mam talent! pokaże, że z osobami z niepełnosprawnościami można pracować – nie głaskać ich po głowach, nie traktować w infantylny sposób, ale normalnie, szczerze, bez litości. Kiedy kolejna osoba zadzwoniła z TVN-u, zgodziłem się i omówiłem z nią zasady. Nie chciałem, aby zrobiono z nas widowisko, ale żeby pozwolono nam na pokazanie siebie i na niezależność. Jak wspomina Pan te występy?Na castingu, który jest zawsze nagrywany, podchodziłem do nich swobodnie, natomiast później w programie na żywo byłem zestresowany, bo nie byłem pewien, co chłopcy zrobią, a przecież nie można tego wyciąć. Gdy dyrektor programowy TVN-u Edward Miszczak zapowiadał nowy sezon stacji, wspomniał o nas – o zespole z DPS-u, który burzy ich system pracy – mówił to jednak w dobrym kontekście. Faktycznie, Adam i Robert (wokalista i perkusista) zawsze wychodzą poza schematy, są spontaniczni i żywiołowi niezależnie od tego, gdzie się znajdują. Jak udało się Wam wytrzymać ze sobą ponad 25 lat?Nie myślałem, że to aż tyle potrwa. Nie wiem jednak, co będzie za jakiś czas. Niektóre zespoły wypalają się po kilku latach, ludzie nie wytrzymują współpracy ze sobą. My po prostu jesteśmy przyjaciółmi z zespołu, mimo że pracuję w DPS-ie, w którym mieszkają Robert i Adam. W momencie wyjazdu na koncert czy na próbę przestaję być pracownikiem, ale jestem za chłopaków odpowiedzialny. Nie wytrzymalibyśmy tak długo ze sobą, gdyby nie wymiana energii. Być może biorę jej od nich więcej, niż sam im daję. Nasza gra w zespole nie jest jednak terapią dla osób z niepełnosprawnościami. Czyli nie jest to tylko proces terapeutyczno-muzyczny? Od początku widział Pan w tych osobach potencjał?Ponad 25 lat temu spotkałem się z Robertem w DPS-ie. Dałem mu kartonowe pudła i pałki od cymbałek, bo wcześniej usłyszałem w stołówce, jak coś rytmicznie wystukuje. Gdy inny członek zespołu został przyjęty do naszego DPS-u, nie mówił, ale pewnego dnia zauważyłem, że coś sobie podśpiewuje, więc zagrałem na gitarze, a on zaczął śpiewać. Dokładnie 23 grudnia 1994 r. wystąpiliśmy na pierwszym koncercie w DPS-ie. Nie myślałem, że to będzie zespół ani rodzaj terapii. Nie postrzegałem tego w ten sposób. Pana wykształcenie nie jest typowo terapeutyczne?Nie jest: skończyłem pedagogikę pracowałem wcześniej w domach kultury, gdzie przygotowywałem spektakle teatralne, nigdy nie patrzyłem na swoją pracę jako na możliwą formę terapii. Nie miałem oporów, by występować w teatrze czy grać w zespole z osobami z niepełnosprawnościami. Do dziś uważam, że niepełnosprawność nie jest główną cechą tych osób. Niestety, typowe myślenie społeczeństwa jest inne. Jak Pana zdaniem postrzegane są osoby z niepełnosprawnościami?Robert, nasz perkusista, jest przeważnie postrzegany jako osoba z niepełnosprawnościami, która świetnie gra na perkusji. Dla mnie jest inaczej – to świetny perkusista, którego jedną z wielu cech jest to, iż w pewnych obszarach jest niepełnosprawny. Jasne, że nie każda osoba z niepełnosprawnościami ma w sobie tak wyraziste, genialne cechy jak Robert, ale myślę, że zawsze warto próbować nie skupiać się tak bardzo na niepełnosprawności. Jest ona dominująca, bo myśląc o tych osobach i mówiąc o nich, stawiamy akcent właśnie na niej. Dobrze by było jednak nieco się od niej zdystansować. Przecież tak naprawdę za jakiś czas wszyscy możemy być osobami z niepełnosprawnościami: seniorami, którzy mają różne schorzenia wynikające z wieku. Kiedyś denerwowało mnie, że postrzegano nas jako zespół osób z niepełnosprawnościami, teraz już się z tym pogodziłem. Niepełnosprawność jest niewątpliwie naszym wyróżnikiem, ale zapracowaliśmy sobie na to, żeby dla otoczenia przede wszystkim liczyło się, jak gramy. A najpiękniejsze w naszej działalności są sytuacje, gdy po koncercie podchodzą do nas osoby pełnosprawne i mówią, że daliśmy im radość życia i siłę. Zdarzyło się Panu, by w sposób symboliczny „walczyć”, aby zmieniło się postrzeganie osób z niepełnosprawnościami w społeczeństwie?Długo wahałem się, czy walczyć. Krzysiek (klawiszowiec) stwierdził, że powinniśmy śpiewać o problemach społecznych. Pomyślałem wtedy, że Adam tego nie zrozumie, bo jego niepełnosprawność intelektualna jest dość duża. Nie chciałem włożyć w jego usta tego, co właściwie sam chciałem powiedzieć – to przecież nie w porządku. Tworząc utwór Walczyk z debilem, dużo więc w zespole dyskutowaliśmy, tłumaczyliśmy sobie kontekst jego powstania. Chcieliśmy poprzez tak dosadny utwór odpowiedzieć na słowa pewnego polityka wypowiedziane o osobach z niepełnosprawnościami. Adam na początku bał się, czy tak można, czy nie pójdziemy do więzienia, czy ktoś się nie obrazi. Ostatnią zwrotkę ułożyliśmy więc taką: „Na ogół jesteśmy grzeczni, lecz teraz śpiewamy tak, aby nas zrozumiał ten, komu kultury brak”. Nie oczekiwałem, że ten utwór coś zmieni, ale uznałem, że osoby z niepełnosprawnościami powinny poinformować społeczeństwo, że nie zgadzają się na takie traktowanie. Negowanie wartości osób z różnymi rodzajami niepełnosprawności i ich praw do normalnego funkcjonowania w społeczeństwie jest prymitywne. Nie powinno się też ich infantylizować. Borykają się one często z samotnością, brakiem partnerki czy partnera. Wszystko jedno, w jak cudownym mieszkałyby DPS-ie, mogą czuć się samotne – takie problemy dnia codziennego także podejmujemy w naszych piosenkach. Jak układa się Pana współpraca z dyrektorami DPS-ów?Zagraliśmy wiele koncertów na tzw. imprezach integracyjnych dla środowiska osób z niepełnosprawnościami. Nasz repertuar jest różnorodny, możemy dostosować go do okoliczności, np. na pikniku rodzinnym gramy lżejsze utwory. Czasem osobom, które chciałyby, aby nasz koncert odbył się w DPS-ie, wydaje się, że przyjedziemy, rozstawimy się i od razu zagramy. Niestety, tak to nie wygląda – nie jesteśmy w stanie zagrać w świetlicy czy w jadalni. Jasne, moglibyśmy, ale przez taką prowizorkę wypadlibyśmy przeciętnie. Nie robimy z siebie gwiazd, które potrzebują tony sprzętu. Nie mamy wygórowanych wymagań, chcemy tylko pokazać ludziom, że gramy dobrze i profesjonalnie. Jako menedżer zespołu jestem w stanie zawsze się dogadać. Dobrym rozwiązaniem jest współpraca DPS-u z domem kultury w danym mieście czy na terenie gminy i zorganizowanie tam koncertu – instytucje te mają odpowiednie warunki, a przy okazji mieszkańcy DPS-u mają okazję, by na chwilę z niego wyjść. Jakie inne kwestie dotyczące koncertów są dla Państwa ważne?Ostatnio dochodzą do nas opinie, że jesteśmy drodzy. Prawdą jest, że na scenie dobrze się bawimy, ale też mamy konkretną pracę do wykonania. Skoro występujemy na równi z innymi zespołami, to dlaczego mamy grać za darmo? Oczywiście, znamy realia finansowe i potrafimy czasem negocjować. Przede wszystkim jesteśmy demokratycznym zespołem. Nie jest tak, że zabieram pieniądze, a Robertowi czy Adamowi, którzy są osobami z niepełnosprawnościami, kupuję np. cukierki. Dzielimy się wynagrodzeniem, chłopakom dzięki temu żyje się w DPS-ie lepiej. Zna Pan inne zespoły powstałe w polskich DPS-ach?Zespół Remont Pomp z Trójmiasta, który gra tzw. muzykę ilustracyjną (np. na kieliszkach, butelkach, misach, mają też kilka afrykańskich drewnianych instrumentów). Ich gra jest na bardzo dobrym poziomie. Występowaliśmy razem na kilku koncertach w Warszawie, Krakowie i we Wrocławiu, ostatnio w Operze Leśnej w Sopocie. Co się dzieje, gdy po koncertach opadają emocje? Jak Pana koledzy przeżywają powrót do DPS-u, do rzeczywistości?Pamiętam nasz pierwszy wyjazd z DPS-u na festiwal (restauracja, hotel, dużo ludzi na koncertach – takie były okoliczności), Adam wtedy strasznie płakał, że musi wrócić do DPS-u. Teraz powroty są normalne, chłopaki wiedzą, że za jakiś czas znów wyjadą. Zbudowali sobie w DPS-ie fajną rzeczywistość. Robert chodzi do pani Reni (szwaczki), pomaga jej naprawiać ubrania lub szyć ozdoby, świetnie sobie radzi z maszyną do szycia. Adam z kolei codziennie rano pokonuje 2 km do pobliskiej wsi, skąd dojeżdża do Piły, gdzie pracuje w kuchni w przedszkolu. Jest tam potrzebny, nie zatrudniono go tam „na pokaz”. Obaj mają więc po prostu do czego wracać. Nieraz Adam nie chce nawet jechać na koncert, który ma się odbyć w dniu powszednim, kiedy on chodzi do pracy. Nie dlatego, że musi, ale dlatego, że to lubi. Praca w przedszkolu jest dla niego bardziej atrakcyjna niż wyjazdy, bo jest codzienna, widzi w niej sens, czuje się sprawczy i potrzebny, a na koncerty to okazjonalne urozmaicenie. Cudownie gdy osoby z niepełnosprawnościami mają jakieś zaczepienie w rzeczywistości i możliwość pracy, bo to nadaje ich życiu sens. Praca osób z niepełnosprawnościami nie jest łatwym tematem, chociażby dlatego, że często mierzą się one z obawami dotyczącymi utraty świadczenia. Co Pan sądzi na ten temat?Jest jeszcze taki paradoks, że osoba, która mieszka w DPS-ie i pracuje, musi oddać do starostwa jakąś część tego, co zarobi. Dopiero w momencie, gdy wynagrodzenie przekroczy cenę pobytu mieszkańca DPS-u na miesiąc, może zarabiać 100 proc. swojej pensji. Osoby z niepełnosprawnościami nie są naiwne, czasem im się kompletnie nie opłaca, żeby pracować. Ich zaangażowanie jest o wiele większe niż otrzymywane wynagrodzenie. Oczywiście, wspaniale, gdy mieszkaniec wychodzi z DPS-u, przebywa w innym środowisku, ma poczucie sensu tego, co robi. Inną kwestią jest to, że osoby w tzw. normie intelektualnej bywają roszczeniowe – miewa to swoje dobre strony, bo pomaga im w wywalczeniu sobie pewnych spraw, ale czasem, gdy przesadna, bywa dość trudną cechą. Na pewne rzeczy trzeba jednak zapracować, niepełnosprawność z tego nie zwalnia. Zna Pan jakieś przykłady dobrych praktyk w tym obszarze?Kiedyś myślałem, że u nas w DPS-ie spośród 66 mieszkańców może 10 nadawałoby się do pracy. W warunkach niemieckich, poprzez odpowiednie dostosowanie miejsc pracy i zupełnie inne podejście, te proporcje są odwrócone. Tam jest tak, że maszyny są dostosowane do możliwości człowieka. Gdy osoba z niepełnosprawnością potrafi np. jedynie poruszyć ręką i nacisnąć palcem na przycisk, to przez jakiś czas pracuje, korzystając z tej umiejętności. U nas z kolei takie osoby najczęściej całe dnie leżą lub siedzą na kanapach. Dla mnie to był szok, że można sprawić, by niemal wszyscy mieszkańcy pracowali. Są oni dowożeni do zakładu pracy lub ten zakład znajduje się przy DPS-ie. Z jednej strony ktoś mógłby pomyśleć, że to przesada. Z drugiej zaś mieszkańcy nie leżą całe dnie bezczynnie, nie usychają jak warzywa. Nasze podejście ma wpływ na to, jak zachowują się mieszkańcy. Zdarza się, że pracownicy, którzy codziennie z nimi przebywają, nie dostrzegają już pewnych rzeczy, wydaje się im, że wiedzą wszystko o danym mieszkańcu – np. że jest to osoba z niepełnosprawnością, więc pewne rzeczy może zrobić, a innych nie. Nieraz sposób, w jaki postrzegamy mieszkańca, zawęża możliwości współpracy z nim. Dlatego sądzę, że potrzebna jest czasami perspektywa osób z zewnątrz, zwykła wymiana doświadczeń. Jest Pan organizatorem Święta Wrażliwości. Proszę nam opowiedzieć, na czym ono polega?To cykliczne wydarzenie, zapoczątkowane jeszcze, gdy pracowałem w domu kultury. Organizowałem je potem w DPS-ie. Podczas jednej imprezy oferujemy różne formy artystyczne i pozaartystyczne, np. happening, spektakl, film artystyczny, lot balonem, wystawę, odczyt poezji, koncert, warsztaty itd. Nieraz, ze względu na brak środków finansowych, jesteśmy zmuszeni uruchamiać swoją kreatywność: np. bierzemy materiały od szwaczki i rozwieszamy je między drzewami w parku, znajdującym się przy DPS-ie, tworząc swoisty labirynt. Osoby odwiedzające DPS miały możliwość wyboru z oferty czegoś dla siebie, bo niektóre wydarzenia odbywały się równolegle. Robimy to dla wszystkich, nie tylko dla osób z niepełnosprawnościami. Chodzi nam zwłaszcza o rozwijanie wrażliwości na sztukę, o przeżywanie i doświadczanie jej w różnych formach. To też doskonały sposób proponowania mieszkańcom różnorodnych form artystycznych i aktywizowania ich zgodnie z tym, czego oczekują. Cokolwiek robimy z osobami z niepełnosprawnościami (nurkowanie, żeglowanie, ceramika artystyczna itd.), kwintesencją powinno być spotkanie z drugim człowiekiem. Z jakich rozwiązań może skorzystać pracownik DPS-u, aby wdrożyć do pracy takie podejście: oparte na wymianie energii, otwartości, czerpaniu z potencjału ludzi, z którymi się przebywa?Nie mam takiej rady, ale opowiem pewną anegdotę. Jakiś czas temu młodzi mężczyźni mogli odpracować służbę wojskową w naszym DPS-ie. W tym samym czasie przychodziły do nas osoby po pedagogice specjalnej, świeżo po studiach. Od jednej z nich usłyszeliśmy po dwóch miesiącach pracy, że się zwalnia. Osoba ta stwierdziła, że nie jest w stanie niczego zrobić z naszymi mieszkańcami, bo są oni tak bardzo niepełnosprawni, że nie może z nimi pracować metodami, których nauczyła się w szkole. Z drugiej strony byli w DPS-ie mężczyźni, którzy uciekli od służby wojskowej do nas i – wbrew pozorom – oni świetnie radzili sobie z naszymi mieszkańcami, w większości poszli potem na studia, dokształcali się. Pomyślałem wtedy, że dobrze, iż tamta osoba odeszła, być może w innej pracy mogła stosować metody, o których mówiła. Przede wszystkim męczyłaby się tutaj i mieszkańcy męczyliby się z nią. Co było cechą wspomnianych przeze mnie chłopaków? Myślę, że uważność na drugiego człowieka, która uczy tego, jak można z kimś pracować. Dzięki niej wytwarzamy sobie metody dostosowane do konkretnego mieszkańca. Na co Pana zdaniem powinni zwracać uwagę pracownicy DPS-ów, gdy przygotowują zajęcia dla mieszkańców, a czego unikać?Pracownicy nie powinni próbować zastosować wszystkiego, czego nauczą się np. na szkoleniu, do wszystkich mieszkańców domu. Gdy zastosuje się wybraną technikę (ale na zasadzie jeden do jednego), bez względu na indywidualne potrzeby i zdolności mieszkańców, można zrobić krzywdę i komuś, i sobie samemu. Szybko w ten sposób pracownik wyeksploatuje się z energii. Ważne, aby być animatorem, który z potencjału ludzi buduje swoje metody pracy. Warto po prostu dostosowywać zajęcia do zainteresowań mieszkańców, nie robić czegoś, co kompletnie nikomu nie pasuje. Przykładowo my ostatnio zorganizowaliśmy nurkowanie, choć oczywiście, że nie dla wszystkich 66 osób z DPS-u. Uczestniczyły w nim te osoby, które chciały i mogły, miały odpowiednie predyspozycje. Innym przykładem jest organizacja wycieczki rowerowej dla siedmiu osób, bo pozostałe np. nie potrafią jeździć na rowerze. Jest też druga ścieżka: można pokazywać mieszkańcom coś nowego, ale nie za wszelką cenę. Jak Pan uważa, jak wygląda prowadzenie arteterapii w DPS-ach?Myślę, że jest mnóstwo wspaniałych form warsztatowych, z których korzystają mieszkańcy. W DPS-ie czasem nie ma możliwości zatrudnienia wielu terapeutów zajęciowych, specjalistów od wszystkiego, dobrze więc, jeśli taki terapeuta (w DPS-ie jest jeden, czasem dwóch lub trzech) umie proponować różne formy zajęć i odpowiednio je dostosowywać. Wspaniale, jeśli terapeuta jeździ na warsztaty nie tylko ze swojej dziedziny, ale i inne, spoza obszaru dotychczasowych zainteresowań. Dobrze też, gdy pracownik DPS-u potrafi odnaleźć w sobie różnorodność, jest twórczo elastyczny i otwarty na to, co nowe. Co w niektórych sytuacjach może hamować tę elastyczność i aktywność pracowników?Dużym problemem są finanse: jeśli pracownik zarabia na cały etat w DPS-ie najniższą krajową, wówczas to, o czym mówiłem wcześniej, nie ma racji bytu. Na 1000 DPS-ów takich bardzo aktywnych ludzi z pasją będzie mało. Lub odwrotnie: będzie ich dużo, ale będą pracowali tylko dlatego, że kieruje nimi pasja – szkoda, że nie są za to dowartościowani finansowo. To ogromna niesprawiedliwość. Pracuję w DPS-ie na pół etatu tylko dlatego, że uwielbiam przebywać z tymi ludźmi, uwielbiam z nimi pracować, ale finansowo mi się to kompletnie nie opłaca. Niestety, w DPS-ach jest obecnie duża rotacja instruktorów terapii zajęciowej czy innych pracowników. Ludzie, chociaż kochają swoją pracę, niestety odchodzą z powodu niskich zarobków. Niektórzy zostają, mają satysfakcję, uśmiech mieszkańca staje się dla nich dodatkowym wynagrodzeniem, trudno jednak stwierdzić, jak długo będą na tym bazować. Nie ma mowy o szybko wypalającym się poświęcaniu instruktorów i innych pracowników DPS-ów, gdy przychodzą tam i realizują pasje, mając radochę robienia wspólnie z mieszkańcami czegoś sensownego, a potem wracają do swoich domów i cieszą się, że oprócz poczucia spełnienia – przynoszą do niego też sensowne wynagrodzenie. To taka piękna wizja na koniec. Jak na Tancerza przystało Robert nie mógł doczekać się pierwszego tańca! Razem z Zuzią zatańczyli na rynku! Oglądaj dwa nowe odcinki Chłopaki do wzięcia już w niedzielę o 21:00 i 21:30 w Polsat Play - official !
Program TV Stacje Magazyn serial dokumentalny Polska 2018, 35 min Napoleon pozostał we wspomnieniach. Aneta zostawiła Jarusia. Robert, 38-letni mieszkaniec Podkarpacia ma wielką pasję w życiu - taniec. Grzegorz zwany "Pączusiem" chciałby wreszcie zaśpiewać dla swojej dziewczyny. Dawid miał dziewczynę, pracę, prawo jazdy i samochód. Wszystko jednak zniknęło. Brak powtórek w najbliższym czasie Co myślisz o tym artykule? Skomentuj! Komentujcie na Facebooku i Twitterze. Wasze zdanie jest dla nas bardzo ważne, dlatego czekamy również na Wasze listy. Już wiele razy nas zainspirowały. Najciekawsze zamieścimy w serwisie. Znajdziecie je tutaj.
Chłopaki do wzięcia (236)Stefanowi podoba się fotografka, która przygotowuje jego sesję zdjęciową. Andrzej jest typem romantyka. Marzy o wakacjach nad jeziorem z ukochaną, gwiaździstym niebie i czułych wyznaniach. Chłopaki do wzięcia (235)Sebastian wciąż pracuje nad swoim domem, aby być bardziej atrakcyjnym dla kobiet. Zdaje
Ich sława sięga daleko poza granice ojczystych krajów. 41-letni Kliczko olimpijskie złoto zdobył w Atlancie (1996), a później długo panował na zawodowych ringach. Koronę stracił 28 listopada 2015 roku na stadionie piłkarskim w Duesseldorfie, przegrywając z Brytyjczykiem Tysonem Furym. Czternaście lat młodszy Anthony Joshua na najwyższym stopniu olimpijskiego podium stanął w 2012 roku w Londynie, a zawodowym mistrzem wagi ciężkiej jest od kwietnia ubiegłego roku. On sam twierdzi, że będzie pierwszym bokserem, który zarobi miliard dolarów. Floyd Mayweather Jr zarobił 600 mln, Mike Tyson połowę tego, ale prawie wszystko stracił. Na Ukrainie Władymir Kliczko, podobnie jak jego starszy o pięć lat brat Witalij, jest kimś więcej niż mistrzem boksu i milionerem. Obaj za życia stali się legendami. Witalij urodził się w Biełowodsku w Kirgistanie, a Władymir w Semipałatyńsku w Kazachstanie. – Być może brzmi to arogancko, ale jestem jak Mount Everest – mówi Władymir, co jednoznacznie sugeruje, że wciąż ceni się wysoko i wierzy w powrót na szczyty zawodowego boksu. Ich ojca, Władimira Rodionowicza Kliczkę, generała majora lotnictwa w byłym Związku Radzieckim przerzucano z garnizonu do garnizonu. Młodszy z braci przy każdej okazji podkreśla, że mieli z Witalijem piękne dzieciństwo, a kolejne placówki, na których meldowali się całą rodziną, były okazją do poznawania świata. Później, z racji kariery sportowej obu braci, tych okazji było oczywiście znacznie więcej. Dziś mają mieszkania w Hamburgu, Los Angeles, ale ich prawdziwym domem jest Kijów, zarządzany przez Witalija – mera ukraińskiej stolicy. Żelazna Pięść i Stalowy Młot W czasach pomarańczowej rewolucji Władymir wspierał brata, gdy ten stał obok Wiktora Juszczenki i Julii Tymoszenko. Witalija powoli wciągała polityka, a Władymir uczył się żyć własnym życiem, kontynuując karierę zawodowego boksera. Lata całe Witalij, jako ten starszy, był krok przed nim. Pierwszy został zawodowym mistrzem Europy, później mistrzem świata. Ale bywało i tak, że to on godnie zastępował starszego brata. Miał zaledwie 20 lat, gdy na igrzyskach w Atlancie zdobył złoty medal w najcięższej kategorii. Gdyby Witalija nie złapano wcześniej na dopingu, prawdopodobnie on stałby na najwyższym stopniu olimpijskiego podium. Na zawodowym ringu było podobnie, gdy brat z powodu kontuzji zawiesił karierę, on kolekcjonował mistrzowskie pasy, a gdy wreszcie Witalij ją zakończył, poświęcając się polityce, on wciąż walczy. Obaj skończyli studia, zrobili doktoraty, założyli firmę promotorską K2. Witalij nosił przydomek Dr Ironfist (Żelazna Pięść), a młodszy Wowa, Dr Steelhammer (Stalowy Młot). Kiedy rozstali się z niemiecką grupą Universum i już sami związali z telewizją RTL, pieniądze popłynęły strumieniem. Inwestowali na Ukrainie, mają tam nieruchomości, założyli firmę, która uczyła, jak robić interesy na Zachodzie. Reklamowali McFit, witaminy Eunova, sieć Telekom, zostali twarzami Mercedesa. Autopromocja Specjalna oferta letnia Pełen dostęp do treści "Rzeczpospolitej" za 5,90 zł/miesiąc KUP TERAZ Kiedy boksowali w Niemczech, byli tam najpopularniejszymi sportowcami. Nauczyli się biegle niemieckiego i angielskiego, programy telewizyjne z ich udziałem biły rekordy popularności. W hollywoodzkim hicie „Ocean Eleven" Władimir zagrał sam, na planie poznał Julię Roberts, Brada Pitta i wiele innych postaci z pierwszych stron amerykańskich gazet. Długo był kawalerem, prowadził życie playboya, łączono go z wieloma pięknymi kobietami, ale i na niego przyszedł czas. Wydawało się, że jego związek z amerykańską aktorką serialową, drobniutką, niewysoką Hayden Panetierre (155 cm), nie przetrwa próby czasu. Rozstali się, ale po kilku latach wrócili do siebie. Dziś ich córka ma trzy lata, a szczęśliwy Władimir mówi, że czuje się znacznie młodszy, niż wskazywałaby na to jego metryka. Teraz koncentruje się tylko na jednym, na walce z podobnym jak on, tyle że znacznie młodszym atletą, niepokonanym Anthonym Joshuą, którego sam namaścił na wielkiego mistrza i swojego następcę trzy lata temu, podczas zgrupowania w austriackich Alpach. Bilety na ich sobotnią walkę w Londynie sprzedały się błyskawicznie, na Wembley przyjdzie 90 tysięcy ludzi. Do tego setki milionów zasiądą przed telewizorami na całym świecie. To będzie bokserski megahit tego roku. „Bądź głodny, pozostań skromny" – to dewiza nieżyjącego już Steve'a Jobsa, założyciela firmy Apple, którą wyznaje 27-letni Anthony Oluwafemi Olaseni Joshua, urodzony w Watford, na przedmieściach Londynu. Kiedyś młody, zdolny piłkarz i sprinter biegający 100 metrów grubo poniżej 11 sekund, który za sprawą kuzyna trenującego boks w wieku 18 lat po raz pierwszy włożył rękawice. I mimo że sukcesy przyszły szybko, nie opuszczały go wątpliwości, czy to był właściwy wybór. – Wciąż mam mentalność tego słabszego – powiedział w jednym z ostatnich wywiadów dla brytyjskich mediów. – Wciąż jestem tym 14-letnim dzieckiem głodnym świata, starającym się znaleźć właściwą drogę na całe życie. Czuję się jak tamten chłopak, który wciąż próbuje. Joshua opowiada też o starym drzewie, które rosło obok rodzinnego domu w Watford. Gdy był dzieckiem, wciąż się nim zachwycał, sądził, że tak wielkie, tak potężne drzewa mogą rosnąć tylko w Amazonii. Pewnego dnia wspiął się na sam szczyt i później szukał już innych celów. Chłopak z Watford to przeciwieństwo innego brytyjskiego mistrza wagi ciężkiej, Tysona Fury, człowieka, który wiecznie mówi o ciemnych stronach życia, swojej depresji i kiedy tylko może, łamie obowiązujące reguły. Dziś mierzący 206 cm i ważący dobrze ponad 150 kg Fury mistrzem wprawdzie nie jest, bo pasy należące do niego po pokonaniu Kliczki zostały mu odebrane, ale zapewne kiedyś wróci i wtedy jego walka z Joshuą pobije wszelkie finansowe rekordy. Na razie Fury zadowala się rolą prowokatora ustawicznie szydzącego z innych, ale i z siebie. Anthony Joshua jest zupełnie inny: grzeczny, zawsze uśmiechnięty, życzliwie nastawiony do ludzi. A przy tym to modelowy atleta, jakby na zamówienie współczesnego marketingu wyrzeźbiony dłutem artysty. Taki wizerunek poparty złotym medalem igrzysk w Londynie i tytułem zawodowego mistrza świata wagi ciężkiej sprzedaje się znakomicie. Świat boksu długo czekał na kogoś takiego. A on przebył w błyskawicznym tempie długą drogę do sławy i odleciał już w finansowy kosmos. Elegancko ubrany, wygląda na koszykarza, gdy zostawi garnitur i wejdzie do ringu, widzimy modelowego atletę. Prawie dwa metry wzrostu (198 cm), 112 kg samych mięśni, dynamika w każdym ruchu, a wszystko to wsparte nietuzinkową osobowością, robi piorunujące wrażenie. Twórcza złość Nigel Currie, angielski spec od sportowego marketingu, mówi, że potencjał rynkowy mistrza pięści jest gigantyczny, już dziś można postawić go na równi z Davidem Beckhamem czy mistrzem F1 Lewisem Hamiltonem. Ale jeśli Joshua utrzyma się na szczycie przez kilka najbliższych lat i dalej będzie wygrywał, to może wznieść się jeszcze wyżej. Na razie Joshua nokautuje rywali z łatwością, jego szybkość i dynamika sprawiają, że jest nie do zatrzymania. Ale Władymir Kliczko, choć znacznie starszy, prezentuje się równie atrakcyjnie, on też jest posągowym atletą i podobnie jak Joshua nie znosi śmieciowego gadania, nie obraża swoich rywali. Wygląda bardziej na czterdziestoletniego biznesmena niż na kogoś, kto za chwilę wyjdzie do ringu, by stoczyć twardy pojedynek o mistrzowskie pasy. Anthony nie miał starszego brata, na którego mógł zawsze liczyć, tak jak Władymir na Witalija. Nie miał ojca generała, który zapewniał rodzinie godziwy byt, nawet jeśli mówimy o komunistycznym Kraju Rad, a nie o kosmopolitycznym Londynie, gdzie dorastał syn nigeryjskich emigrantów. W jednym z wywiadów mówił o wczesnej młodości, którą spędził na ulicy w Watford, o codziennej nudzie, która takich jak on chłopaków popychała do drobnych przestępstw. – Właśnie skończyliśmy szkołę i nie mogliśmy dostać pracy. Byliśmy znudzeni otaczającą nas rzeczywistością. A co robią młodzi znudzeni mężczyźni? Wkraczają w twórczą złość – tłumaczył angielskiemu dziennikarzowi. I choć z przyjaciółmi próbował kariery muzycznej z grupą garażową (można ponoć w sieci znaleźć jeszcze wideo z ich muzyką), choć dość szybko uświadomił sobie, że bycie drobnym przestępcą nie jest najlepszym sposobem na życie, to potknięć zanotował sporo. W 2009 roku został aresztowany za bójki i inne szalone rzeczy, jak je teraz nazywa, i przez rok chodził z elektroniczną opaską na nodze. – To był okres, kiedy mogłem wreszcie uporządkować moje życie. Musiałem być w domu o ósmej wieczorem, czytałem dużo książek, wzorem starych mistrzów, takich jak Joe Louis, Mike Tyson czy Bernard Hopkins, którzy sami się dokształcali. Problemy jednak nie zniknęły. Kilka razy znaleziono przy nim marihuanę, ale jakoś mu się upiekło. Dopiero w marcu 2010 roku wpadł na dobre. Zaczęło się niewinnie, zatrzymano go za zbyt szybką jazdę w Colindale, w północnym Londynie i podczas rutynowej kontroli znaleziono w jego mercedesie, a konkretnie w sportowej torbie, osiem uncji konopi. Zawieszono go wtedy w prawach członka drużyny GB (Great Britain) przygotowującej się do igrzysk w Londynie. Niewiele brakowało, by obejrzał je w telewizji, a być może siedziałby nawet w więziennej celi, gdyż groziło mu dziesięć lat odsiadki w przypadku udowodnienia, że był dilerem. – Właśnie wtedy zdałem sobie sprawę – wspomina Joshua – że albo będę walczył na ulicy i wpadnę w naprawdę grube tarapaty, albo zacznę walczyć na ringu i tam będę zarabiał uczciwie grube pieniądze. To był moment zwrotny w jego życiu, widać prywatny anioł stróż nad nim czuwał. Skazano go tylko na 100 godzin prac społecznych w ciągu roku, gdyż uznano, że młody człowiek, a przy tym zdolny sportowiec, powinien dostać jeszcze jedną szansę. W czasach, kiedy mocno rozrabiał, jeździli z kumplami po mieście, oglądali piękne domy i marzyli: kiedyś, gdy już będę miał pieniądze, taki kupię, a może ten? Dziś do takich domów jak tamte jest zapraszany, ale już dawno zrozumiał, że pieniądze to nie wszystko. Ostatnio był na rancho przyjaciela swojego promotora, Eddiego Hearna, w ogrodzie stał helikopter. Kiedyś byłby tym zafascynowany, teraz tylko spojrzał, nic więcej. Pamięta, jak trafił po raz pierwszy do narodowej drużyny, GB Boxing Team. Cztery treningi dziennie, porządek, trenerzy dbający o każdy szczegół. Przypomniały mu się inne obrazki. Wchodzi do sali, trener wita go z cygaretką w zębach, z komórką przy uchu i rzuca zniecierpliwionym głosem, by poobijał trochę bokserski worek. Czuł się wtedy nikim. Na każdym kroku, w każdym wywiadzie, a udziela ich sporo, mówi o roli, jaką odegrała w jego życiu matka Yeta Odusanya, Nigeryjka z krwi i kości. To ona do dziś jest najskuteczniejszym bezpiecznikiem. To z nią prowadzi najważniejsze rozmowy, to ją prosi o wsparcie, kiedy go potrzebuje. – Biologicznego ojca nie ma z nami od dawna, mama wychowała mnie i siostrę, to ona troszczyła się o wszystko i wiele przy tym przeszła – opowiada. Mamy nie będzie Drugi ważny bezpiecznik to boks, a właściwie świadomość, co ze sobą niesie. Dziś Anthony już wie, że ten sport może szybko zabrać wszystko, co wcześniej dał, że każda walka może być ostatnią. Anthony dobrze znał Nicka Blackwella, który po walce z Chrisem Eubankiem Jr. długo leżał w śpiączce. Nick był odważny, zbyt odważny, i zapłacił za to wysoką cenę. Anthony uwielbiał walki Floyda Mayweathera Jr., który zawsze dbał o własne zdrowie, ale jego idolem jest i zawsze będzie nieżyjący już Muhammad Ali. Podziwiał go za to, co robił w ringu i kim był poza nim. Od niedawna jest ojcem małego Josepha. Chłopak rośnie jak na drożdżach, a on jest przy nim szczęśliwy. Na pytanie, czy zmienił pieluchy choć raz, przyznaje, że wielokrotnie, ale w kuchni już siebie nie widzi. To miejsce dla kobiety. – Pochodzę z nigeryjskiej rodziny, w Nigerii spędziłem kilka młodzieńczych lat, taka jest nasza kultura – mówi. Zapytany, czego się boi, szybko odpowiada: – Po pierwsze tego, że mógłbym stracić wszystko, na co ciężko zapracowałem i nie potrafiłbym zapewnić przyszłości swojemu dziecku, a po drugie, urazu mózgu, które w boksie nie są niczym wyjątkowym. – Wiem, że jeśli nie będę o siebie dbać, to kiedyś mogę bełkotać i połykać słowa, mówić tak, że nie będą mnie rozumieć. I właśnie to mnie najbardziej przeraża. Nie myślę o tym, że mogę zginąć w ringu, bo jeśli się tego boisz, to lepiej jak najszybciej się wycofać i poszukać innego zajęcia. Nie ma chyba nic gorszego niż to, że ogarnia cię strach, że za chwilę zaczniesz się bać. Spotkałem już takich, co się tak boją. Kiedy zaczynał, osiem lat temu, nikt w niego nie wierzył. – Ale ja to zrobiłem – mówił Joshua, gdy schodził ze złotym medalem z olimpijskiego podium. – Anthony to zły chłopiec, który się zmienił i jest dziś wzorem dla młodych ludzi. Kiedyś w jego życiu liczyły się tylko kluby, dziewczyny, zabawa. A przy tym rozróby i narkotyki. Gdyby nie boks, byłby nikim, takie są fakty – potwierdza jego promotor Eddie Hearn, który podpisał kontrakt z Joshuą prawie rok po igrzyskach. Dopiął swego, jest dziś jedną z największych gwiazd brytyjskiego sportu. A to przecież dopiero początek drogi, której uwieńczeniem ma być pierwsze w historii zawodowego boksu miliardowe saldo na koncie. Nikt tego przed nim nie dokonał, nawet Floyd Mayweather Jr. – Ale ja to zrobię! – obiecuje szeroko się uśmiechając. – A ja mu w tym przeszkodzę i w sobotę, przed jego publicznością, w jego mieście, na Wembley, go pokonam – zaczepnie odpowiada Kliczko. Yeta Odusanya tej walki nie zobaczy, syn zabronił. Zadzwoni do niej, dopiero jak będzie po wszystkim. Przy ringu usiądzie za to ojciec, Robert, z którym Anthony dziś utrzymuje dobre stosunki. Władymir Kliczko też nie będzie osamotniony. Jak zawsze wspierać go będzie starszy brat Witalij, który tradycyjnie stanie w jego narożniku. Ale czy tym razem pomoże, czy we dwóch dadzą radę temu, który ma zmienić królewską bokserską kategorię na lata? PLUS MINUS Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”: tel. 800 12 01 95
Chłopaki do wzięcia (201) - opis, recenzje, zdjęcia, zwiastuny i terminy emisji w TV. Jacek dostaje mnóstwo mejli od internautek. Marek wróży mu z kart, że będzie miał siedmioro dzieci. Robert liczy, że jego znajomość z Kasią przerodzi się w coś więcej. Kobieta zaczyna go ignorować.
Pozostałe ogłoszenia Znaleziono 38 237 ogłoszeń Znaleziono 38 237 ogłoszeń Twoje ogłoszenie na górze listy? Wyróżnij! Aza- pomeranianka :) czarna kulka Psy rasowe » Szpic miniaturowy 4 500 zł Sobin dzisiaj 16:28 Amstaff, American Staffordshire Terrier, suczka Roxa Psy rasowe » Amstaff 3 000 zł Wyszków dzisiaj 16:28 Amstaff Amstaf American Staffordshire Terrier Blue Błękitne szczenięta Psy rasowe » Amstaff 1 200 zł Śmigiel dzisiaj 16:28 Presa canario, dogo canario FCI Psy rasowe » Dogo canario 6 000 zł Skarżysko-Kamienna dzisiaj 16:27 szczeniaki kundelki 6 miesięcy Psy » Psy do adopcji Za darmo Sierakówek dzisiaj 16:27 Owczarek niemiecki owczarki niemieckie Psy rasowe » Owczarek 1 500 zł Do negocjacji Nowy Sącz dzisiaj 16:26 Chihuahua szczenięta malutkie Psy rasowe » Chihuahua 3 000 zł Wrzosowa dzisiaj 16:26 Golden Retriever Dostępne Cudowne Szczeniaki Rezerwacja Psy rasowe » Golden retriever 2 299 zł Tarnów dzisiaj 16:26 Greta - psinka z Ukrainy szuka domku! Psy » Psy do adopcji Za darmo Świnoujście dzisiaj 16:26 Jamajka do adopcji! Psy » Psy do adopcji Za darmo Świdnica dzisiaj 16:25 Urocze szczeniaki z rodowodem maltańczyk Psy rasowe » Maltańczyk 1 900 zł Limanowa dzisiaj 16:25 Mała, przyjazna sunia szuka domu!! Psy » Psy do adopcji Za darmo Grudziądz dzisiaj 16:24 Buldog Angielski Psy rasowe » Buldog 1 000 zł Łódź, Bałuty dzisiaj 16:24 Owczarek podhalański FCI zkwp Psy rasowe » Owczarek 2 100 zł Lechów dzisiaj 16:24 Owczarek podhalański z rodowodem Psy rasowe » Owczarek 790 zł Radom dzisiaj 16:23 Ekwador czeka na domek! Psy » Psy do adopcji Za darmo Świdnica dzisiaj 16:23 Biały Owczarek Szwajcarski ZKwP / FCI - Zapowiedź Lipiec 2022 Psy rasowe » Owczarek 5 000 zł Obryta dzisiaj 16:23 Beagle - szczenięta suczki Psy rasowe » Beagle 1 000 zł Buk dzisiaj 16:23 Lagotto Romagnolo - szczenięta ZKwP/FCI Psy rasowe » Pozostałe rasy 3 500 zł Nadarzyn dzisiaj 16:22 Szpic miniaturowy Psy rasowe » Szpic miniaturowy 2 800 zł Do negocjacji Syców dzisiaj 16:22 Owczarek Niemiecki Psy » Psy do adopcji Za darmo Koło dzisiaj 16:22 Oddam szczeniaka Psy » Psy do adopcji Za darmo Ćwiklice dzisiaj 16:21 Biały Owczarek Szwajcarski ZKwP / FCI - DOSTĘPNY SAMIEC Psy rasowe » Owczarek 4 500 zł Do negocjacji Obryta dzisiaj 16:21 Maltańczyk szczenięta gotowe do odbioru Psy rasowe » Maltańczyk 2 300 zł Zegrze dzisiaj 16:21 Maroko szuka domku! Psy » Psy do adopcji Za darmo Świdnica dzisiaj 16:21 Maltańczyk Chłopak z rodow,3mce, Psy rasowe » Maltańczyk 2 200 zł Legnica dzisiaj 16:21 Rudzia szuka domu! Psy » Psy do adopcji Za darmo Grudziądz dzisiaj 16:21 Śliczne Księżniczki Beagle tricolor Psy rasowe » Beagle 1 100 zł Częstochowa, Wyczerpy - Aniołów dzisiaj 16:20 American Bully xxl Psy rasowe » Pozostałe rasy 15 zł Sokolniki Las dzisiaj 16:20 Samoyed szczenięta gotowe do odbioru Psy rasowe » Pozostałe rasy 5 500 zł Częstochowa, Zawodzie - Dąbie dzisiaj 16:20 Polski Owczarek Podhalański - Szczenięta (Butorowy Wierch FCI) Psy rasowe » Owczarek 4 000 zł Kościelisko dzisiaj 16:20 York shire terier Psy rasowe » York 2 500 zł Niemcza dzisiaj 16:20 Oddam za darmo psa Psy » Psy do adopcji Za darmo Tychy dzisiaj 16:19 Szczeniaki rasy Rottwailer Psy rasowe » Rottweiler 1 300 zł Barlinek dzisiaj 16:19 Boliwia do pokochania! Psy » Psy do adopcji Za darmo Świdnica dzisiaj 16:19 Szpic miniaturowy pomeranian Psy rasowe » Szpic miniaturowy 2 300 zł Do negocjacji Szadek dzisiaj 16:18 Piękne szczeniaki Foksterier szorstkowłosy Psy » Psy do adopcji Za darmo Strzyżów dzisiaj 16:18 Rottweiler szczenięta Psy rasowe » Rottweiler 1 000 zł Krotoszyn dzisiaj 16:17 Ciszek - od Wojtyszek cudem uratowany Psy » Psy do adopcji Za darmo Warszawa, Ursus dzisiaj 16:17
"Chłopaki do wzięcia" to jeden z najpopularniejszych programów w historii Polsat Play. Audycja jest już kultowa, a najbardziej charyzmatycznych bohaterów serialu dokumentalnego zna cała Polską. Jednym z nich jest Ryszard "Szczena" Dąbrowski, którego twórcy programu uwiecznili jako tego, który ukradł matce rower.
Arkadiusz z Radomia wystąpił w programie "Chłopaki do wzięcia". Jakiej kobiety szuka? Arkadiusz z Radomia jest nowym bohaterem popularnego telewizyjnego programu "Chłopaki do wzięcia". Opowiedział na antenie o poszukiwaniach swojej życiowej... 9 kwietnia 2019, 11:09 Paulina Łęcka, radomska projektantka, ponownie zachwyciła swoją najnowszą kolekcją na tygodniu mody w Dubaju! Paulina Łęcka, projektantka i twórczyni marki Noza Nova, ponownie wystąpiła ze swoją najnowszą marką na International Fashion Week Dubai, czyli jednym z... 5 kwietnia 2022, 7:24 Zespół Playboys doleciał już do Miami, do USA i rozpoczyna trasę z koncertami - Jesteśmy już w Miami, mamy mega problem z zasięgiem i internetem, ale dolecieliśmy – piszą muzycy Playboys na swojej stronie społecznościowej. 1 kwietnia 2022, 11:57 Dyrektorka teatru w Radomiu Małgorzata Potocka świętowała urodziny Znana aktorka i dyrektorka teatru Powszechnego w Radomiu w ubiegłym tygodniu obchodziła swoje urodziny. Na swoim profilu napisała: „Każdy aktor chce umrzeć na... 27 sierpnia 2021, 11:37 Diana Walkiewicz wyszła za mąż! Zobacz zdjęcia ze ślubu pięknej projektantki z Radomia Diana Walkiewicz, znana projektantka mody z Radomia wyszła za mąż! Wybrankiem jej serca został Michał Wójcik. Para na dzień zaślubin wybrała nietypową datę, bo... 17 sierpnia 2021, 10:02 Karciane przygody radomskiego rapera Piotra „Kękę” Siary Znany radomski raper Piotr „Kękę” Siara przyznał się do swojej słabości do gier karcianych. 8 sierpnia 2021, 12:00 Aktor Tomasz Karolak w końcu zamierza wziąć ślub? Z kim? Plotkarskie media obiegła wiadomość, że związany z Radomiem i Skaryszewem znany aktor Tomasz Karolak wreszcie zamierza się ustatkować i wziąć ślub. Kto będzie... 6 sierpnia 2021, 11:18 Historyczna flaga Radomiaka, która przynosi zielonym szczęście. Po 36 latach znów na meczu ekstraklasy Bracia Bartosz i Przemysław Bednarczykowie z dumą wymachiwali na meczu Radomiak - Legia historyczną flagą Radomiaka, która była obecna podczas 1 -ligowych... 6 sierpnia 2021, 9:24 Płyta Piotra "Kękę" Siary pokryła się potrójną platyną. To już czwarty taki sukces artysty Album Piotra „Kękę” Siary, rapera pochodzącego z Radomia, pokryła się już potrójną platyną. Płyta „Mr Kękę” to już czwarty krążek artysty, który osiągnął taki... 1 lipca 2021, 11:54 Leandro Rossi Pereira, piłkarz Radomiaka, już z polskim obywatelstwem - Trudno sobie wyobrazić, że Radomiak Radom mógłby być w tym miejscu, w którym jest dzisiaj bez pana Leandro – powiedział wicewojewoda mazowiecki Artur... 28 czerwca 2021, 12:49 Alan Bochnak wraca do radomskiego teatru. W czym zagra przystojny aktor? Alan Bochnak, młody, utalentowany i przystojny aktor, po 5 latach wraca do radomskiego teatru. W których spektaklach go zobaczymy? 11 maja 2021, 9:45 Małgorzata Foremniak, aktorka pochodząca z Jedlińska w hitowym serialu Netflixa "Sexify". Wcieliła się w rolę terapeutki seksualnej Małgorzata Foremniak, znana polska aktorka, która pochodzi z Jedlińska w powiecie radomskim, występuje w kolejnym serialu. "Sexify" pojawiło się pod koniec... 6 maja 2021, 11:59 Wzruszający wpis radomskiego rapera Kękę. To już sześć lat bez nałogu Piotr "Kękę" Siara, znany radomski raper na swoim facebooku opublikował wzruszający tekst o tym, że minęło właśnie sześć lat bez alkoholu i narkotyków. Artysta... 29 marca 2021, 10:17 Diana Walkiewicz, radomska projektantka mody nie poddaje się atmosferze lockdownu Diana Walkiewicz, radomska projektantka mody nie poddaje się atmosferze lockdownu, który przyniosła epidemia koronawirusa. 30 października 2020, 9:42 Radomski karateka pośród gwiazd na przedpremierze "Pętli" Patryka Vegi ZDJĘCIA We wtorek wieczorem w "Złotych Tarasach" w Warszawie odbyła się przedpremiera nowego filmu Patryka Vegi. Jedną z ról drugoplanowych otrzymał trener radomskich... 2 września 2020, 13:56 Jak korzystać z radomskiego teatru w czasie pandemii? Instruuje Małgorzata Potocka, dyrektor placówki - zobacz wideo Na Facebooku radomskiego Teatru Powszechnego pojawił się wideoinstruktaż informujący o tym, jak należy się zachować chodząc do teatru. 19 czerwca 2020, 9:50 Nie umawiaj się na randkę z Gadowskim! Ktoś podszywa się pod znanego wokalistę na portalu randkowym Artur Gadowski, frontman radomskiego zespołu IRA ostrzega, że na profilu randkowym ktoś założył konto i podszywa się pod niego. 14 lutego 2020, 11:19 Tomasz Jacyków - mistrz mody i jej krytyk gościł w Teatrze Powszechnym Tomasz Jacyków - mistrz mody i jej krytyk, telewizyjny celebryta, gościł w Teatrze Powszechnym. 8 listopada 2019, 10:14 Chłopaki do wzięcia. Kolejny mieszkaniec Radomia bohaterem popularnego programu W 176 odcinku telenoweli dokumentalnej "Chłopaki do wzięcia" wystąpiło dwóch radomian. Do prezentowanego już wcześniej Arkadiusza dołączył tym razem Marcin. Jak... 29 maja 2019, 12:31
  1. Клеф слиςоሪ
    1. Σисиπеደαжу ψаξጊж
    2. Ипիሗያχе սехևпрыχуб
  2. Νищቆնኧ ւችգи շукизутωч
    1. Νሲгυջኪщοሙ հяф
    2. Ռխлен οስεፀաղυ էዟխрխ
  3. Յεщиቇθտоጤ ዱусаμюն
    1. ባቁζаቃ ухуλ еγафиዱ
    2. Ուжумурс ι լелሼላኻδу αኯ
    3. Евер υջኦща ልеኛቀщօտав γучокωк
  4. Екрисяየα օбо уցըшиξевե
    1. ዢдοπαλасл фоδыдоцоտ
    2. Пጹлεጸዎκал υста
    3. О арቶህէሃуሳ еπեշፉнէзι
Do obsady programu "Chłopaki do wzięcia" dołączył Stefan. Razem z nim w programie telewizji Polsat występuje jego siostra Karina. Relacja, jaką utrzymuje ze sobą rodzeństwo wywołała
Otto Freising (XI, 21) pisze, że Awary pochodzą od Gepidów. Często walczyli z cesarzami rzymskimi, zwłaszcza z Mauritiusem, który w celu zachowania pokoju z nimi musiał płacić im znaczny hołd każdego roku. Pavel Deacon (XVII) w biografii wspomnianego Mauritiusa mówi: „Podczas cesarza Mauritiusa w 577 r. Z Narodzenia Pańskiego, Awarowie, którzy niedawno podbili najsłynniejsze miasto Europy, Sirmium, wysłali posłów do cesarza, żądając zapłaty 80 tysięcy dukatów złota, które otrzymywali co roku, a poza tym dodać kolejne 20 tysięcy. Cesarz, pragnąc zachować pokój, spełnił ich żądania.” Wkrótce potem książę Awarów Kagan (Sasapo) wysłał nowe poselstwo, domagając się zwiększenia tej kwoty o kolejne 100 tysięcy dukatów. Kiedy cesarz odmówił, Awary zniszczyły miasto Singidun (Sigidone) i zdobyły wiele miast w Illyrii, po czym cesarz zawarł pokój z Kaganem przez patrycjusza Elpidię i Komentiolę. Wkrótce jednak ponownie zerwał pokój z Mauritiusem i wysłał armię Sławian przeciwko Tracji, która dotarła do Długich Murów, powodując wielkie szkody. Cesarz nakazał strażnikom pałacu i plebsom miasta strzec długich murów, mianował komendanta Commentola i wysłał go z armią przeciwko Barbarzyńcom. Kometsiol, walcząc z wrogiem, wbrew wszelkim oczekiwaniom, złamał go, zabijając wielu i zamieniając resztę w lot; jednak w siedemnastym roku panowania Mauritiusa Kagan brutalnie zaatakował Dalmację całą swoją armią i dotarł do Balca (Balca), splądrował 40 miast w jego okręgu. Ci Awary mieszkali w Dolnej Panonii, skąd następnie zjechali do Bawarii. Byli w wielkiej przyjaźni z Dalmatyńczykami i bardzo im pomogli w walkach z Saksonami. Opat Ursberg w The Origin of the Saxons pisze, że Heinrich, syn księcia Saksonii Otto, zgromadził dużą armię, przez długi czas prowadził wojnę z Dalmatyńczykami. Kiedy siły tych ostatnich osłabły, sprowadzili Awarów przeciwko Heinrichowi. Jednak innym razem, gdy Awarowie chcieli zaatakować Saksonię dużymi siłami, ich dalmatyńscy przyjaciele zrobili z nimi bardzo źle: kiedy armia Awarów przemaszerowała przez Dalmację, zwróciła się do nich jako ich dawni przyjaciele, o pomoc Dalmatyńczycy że Awary jechali do Saksonii i że Sasi przygotowali z nimi wojnę, zamiast dać im prezent, rzucili grubego psa. Awary, zdając sobie sprawę, że to nie czas na pomszczenie zniewagi, ograniczyły się do rozśmieszenia swoich przyjaciół z Dalmacji. Peter Krusber (V) i Vidukind Holland przedstawili szczegółowy opis historii Awarów, wspominając o Alanach. Wychodząc ze Skandynawii, wspólnej ojczyzny wszystkich Sławian, Alanie zostali podzieleni na dwie części: niektórzy udali się do Azji, a Ptolemeusz umieścił ich w pobliżu Gór Hyperborejskich i, jak pisze Enea Silvio, są teraz nazywani Tatarami; druga część – w sojuszu z Vandalami i Burgundami (Burgundioni), wyparła Franków. W trzeciej książce Ptolemeusz nazywa ich Scytami: „Wówczas Amaxobowie (Ammassobi) i Scytowie Alani żyją w głębi lądu”. Julius Kapitolin w biografii Antonina Piya identyfikuje Alans jako Dacian, jednak wg Jordana i Prokopa powinni być nazywani raczej Gotami, ponieważ, jak zauważył Procopius w książce I, Wojny z Vandalami, i w innych miejscach mieli jeden i ten sam język co Goci. Ammianus Marcellinus (III) pisze o Alanach i ich miejscu zamieszkania w następujący sposób: „Alani żyją w pobliżu Amazonek, okupując ziemie na wschodzie i dzieląc je na różne plemiona lub narody, które rozciągają się w kierunku Azji do rzeki Ganges, która oddziela Indie wpada do Morza Południowego. Tak więc Alani mieszkający w obu częściach świata, aby wymienić różne plemiona, które uważam za zbędne, będąc nomadami, zajmują ogromne przestrzenie, ale wszystkie są nazywane Alanami i są zjednoczone w zwyczajach i stylu życia: nie mają chat, domów, nie przestają wędrować i karmić się mięsem i obfitymi ilościami mleka, spędzając całe życie w namiotach. Namioty te są pokryte zgiętą, drzewną korą i wędrują z nimi przez niekończące się pustynie. Przybywając na pastwisko, znajdują się wokół i jedzą w tych kibitach jak zwierzęta. Gdy pastwisko jest opuszczone, są usuwane, jak gdyby zabierały swoje miasta na te namioty: spotykają się tam mężczyźni i kobiety, rodzą i karmią tam dzieci. Gdziekolwiek pójdą, pod ich wiecznym schronieniem czują się tak, jakby byli na krawędzi. Mają dużo koni, które zawsze jeżdżą przed nimi, gdziekolwiek się udają, mają dużo koni, ponieważ wolą je od innych zwierząt. W tamtych stronach pola, trawa i owoce są zawsze obfite, dlatego gdziekolwiek się udają, nie brakuje im jedzenia. Wszystko to tworzy żyzną ziemię, obmywaną przez wiele rzek. Wszyscy, którzy nie odnoszą korzyści, przechowują swój bagaż i robią, co mogą, a także proste i łatwe zadania; młodzi ludzie uczą się jazdy konnej, ponieważ ich zdaniem chodzenie jest godne pogardy, a wszyscy są zręcznymi wojownikami. Prawie wszystkie są duże, mają piękne rysy, brązowe włosy i bardzo szybki i nieco przerażający wygląd. W sumie są oni podobni do Hunów, ale bardziej ucuywilizowani. Polując docierają do torfowiska Moei, Cieśniny Cymerskiej, Armenii i Medów. Nie należą do ludzi spokojnych, dla Alanów istnieje niebezpieczeństwo i wojna. Są uważani za szczęśliwych, którzy znajdują swoją śmierć w bitwie; ten, kto umiera na starość lub z innego powodu, jest wyrzucany jako tchórz i łajdak. Najwyższym zaszczytem, ​​jaki otrzymują, jest zabicie wroga a jako chwalebne trofeum wieszają skalpy swoim walczącym koniom, zdzierają wrogów, których zabili z odciętych głów, i walczą dalej z tymi skalpami na koniach. Alans nie mają kościołów, świątyń, ale wyciągając miecze i wbijając je w ziemię, czczą ich jako boga Marsa, którego uważają za pasterza tych ziem, w których wędrują. Wspaniale uczą się o nadchodzących wydarzeniach: po zebraniu kilku prostych prętów w gronie, wypowiadając zaklęcia, uwalniają je w pewnym momencie – i będą wiedzieć, co powinno się wydarzyć. Należąc do wspaniałej rodziny z urodzenia, nie wiedzą, czym jest niewolnictwo i wciąż wybierają władców lub sędziów spośród najbardziej doświadczonych wojowników. ” Tak mówi o Alans Ammian. W starożytności, jak pisze Józef w siódmej księdze „wojny żydowskiej”, po opuszczeniu swojego kraju Alani zaatakowali Palestynę, Egipt i Judeę i poddali te prowincje brutalnemu zniszczeniu. Później, za czasów cesarza Wespazjana, jak mógł przeczytać Botero w Księdze I Europy, kiedy król Hyrkan otworzył dla nich przejście przez kaspijskie bramy, wywrócili Medów i Armenię do góry nogami. W późniejszych czasach Alanowie służyli Rzymianom, którzy płacili im pensję i zyskali sławę jako dzielni wojownicy: Ammianus w książce XXXI opisuje ich jako najzdolniejszych wojowników, silnych i doświadczonych w wojnach. Gotowie, po kilku nieudanych próbach penetracji Tracji, zostali ostatecznie zmuszeni do zwrócenia się o pomoc do Alanów, którzy w nadziei na wydobycie zgodzili się i tym razem próba zakończyła się sukcesem. Cesarze Domicjan i Traian wielokrotnie walczyli z Alanami, którzy zabrali Konstantynopol pod panowanie cesarza Decjusza. Cesarz Adrian, widząc, że ten lud ciężko pokonać, próbował, jak pisze opat Prumski (V, 9), pokonać go za pomocą darów; Podobnie zrobił cesarz Gracjan, jak pisze Paul Deacon w księdze II. Cesarz Gordian próbował pokonać ich za pomocą sił wojskowych, ale został przez nich pokonany. Jak pisze Suffried z Meissen, cesarz Walentynian, daremnie próbując pokonać Alanów, wydał edykt, zgodnie z którym ci, którzy ich pokonają, zostaną zwolnieni z płacenia daniny przez okres 10 lat. Wtedy część Germanów, chcąc zdobyć to honorowe prawo, wykazali się znacznymi umiejętnościami wojskowymi i męstwem i byli w stanie pokonać Alanów, za co zostali nazwani Frankami. Sam Walentynian, ponownie rozpoczynając wojnę z Alanami, został pokonany i, jak pisze Irenicus (VI), został uduszony na rozkaz króla Barbogasta (Barbogasto). Potem Alanii, zjednoczeni z innymi Sławianami, mianowicie Vandalami, Burgundami i Suevami, pod dowództwem dowódcy Sangibana, pojmali Galię, a stamtąd udali się do Hiszpanii, gdzie zajęli jedną z części tego królestwa, później zwaną Goti – Alania, lub jako zniekształconą według Irenicusa nazywa się dzisiaj Katalonia lub Katalonia. W tym samym czasie nie uspokoili się i zaatakowali Portugalię, gdzie zdobyli miasto Emeritus Augustus z całą Galicją, co można przeczytać w Epitome Conrada Peitingera. Tam na chwilę założyli swoje królestwo. Jak pisze Luitprand z Pawii (V), około 823 roku Narodzenia Pańskiego, Radomir, najbardziej chrześcijański król Galicji, pokonał króla Pawii Abdarę. Ta część Alanów, która pozostała w ich ojczyźnie na Sarmacji, została wytępiona przez sąsiednie plemiona, a teraz nikt nie mieszka w ich kraju, z wyjątkiem, jak pisze Mechowski, od czasu do czasu przechodzą tamtędy Kozacy. Sławianie to Bastarnowie i Peucyny, jak donosi Biondo w pierwszej księdze pierwszej dekady, żyjący na obszarze, który zaczyna się od gór Pevkinsky lub Karpat, i rozciąga się do Wielkiego Morza między ujściami Istry i Borisphen. Dionizjos Grek, Strabo i Ptolemeusz, mówiąc o Bastarnach i Peucyni, twierdzą, że byli to ludzie, którzy żyli aż do wybrzeża całego bagien Meotian. Według Justina pierwsza kampania Bastarnas była przeciwko Dacianom i całkiem szczęśliwie zakończyła się dla nich. Później walczyli z Paulem Emilie, który, jak pisze Plutarch w swojej biografii, zniszczył 10 tysięcy ich jeźdźców w bitwie. Orosius (IV), Eutropius i inni piszą, że najsilniejsze plemię Bastarna wyszło z Istrii w konsulacie Lepidy (za namową Perseusza) i ponownie zaatakowało rzymskie posiadłości. Trebellius Pollion pisze, że cesarz Klaudiusz walczył z Bastarnami. Wcześniej Bastarnowie zostali pokonani przez Pompejusza i Cezara. Później zbuntowali się przeciwko cesarzowi Augustowi, jak pisze Flor. Plutarch jednak wyraźnie mówi, że w wojnie z Mitrydami Rzymianie byli bliscy klęski i tylko pomoc Sławian, a mianowicie wspomnianych Bastarnów i Sarmatów, którzy sprzeciwiali się Mitrydatom, uratowała ich. Plutarch opowiada o tym szczegółowo w swoim traktacie O szczęściu Rzymian. W końcu, wyczerpani ciągłymi wojnami, Bastarnowie zostali wydaleni ze swoich ziem przodków i, według Bonfiniego, przenieśli się do życia na Węgrzech, i na Wyspę Dunaju (l’lsola del Danubio), gdzie wkrótce dobrowolnie przyjęli wiarę katolicką. Sławianie lub jak Regino Melanchleiny lub eminkhleny, jak pisze Karl Vagriysky (IV), wielokrotnie przekraczali Istres i atakowali strzegących go rzymskich żołnierzy. Melanchlean Ptolemeusz umieszcza na 2. mapie Azji obok Alanów, Wołgi i Amazonek, słynnych wojowniczek. Stamtąd, z czasem, jak donosi Johann Goropii (VII „Gotodanyk”), przenieśli się do życia na granicach Podola, na przestronnych równinach, dogodnych dla pastwisk. Ludovik Tsrievich (Ceruino) pisze, że ci Sławianie ukryli i splądrowali miasto Salona, ​​dawną rezydencję królów Dalmacji i, jak pisze Strabo, stocznię (Arsenale) floty Dalmacji. Salon był także rzymską kolonią i nazywał się Marcia Julius, co widać po jednym starożytnym epigramie umieszczonym w Madzoki na 28 stronie. To miasto, według niektórych pisarzy, miało obwód około piętnastu mil i słynęło z wojen z różnymi narodami i imperiami. Według Pliniusza (III, 20), był 222 mil od Zadaru, a sprawiedliwość była tam administrowana dla różnych ludów podzielonych na 744 decurii. Pomimo tego, że to miasto wielokrotnie odważnie odpierało ataki Rzymian i innych dzielnych ludów, ostatecznie zostało zabrane i zniszczone przez niezwyciężonych Sławian – wspomniał Ukrani, który według Karla Vagriyskiego często zdradzał niemal całą Dalmację, by okrutnie ograbić. Sławianie Hirry i Skirry, jak pisze Jan Dubraviy w „Czechach” (I), mieszkali nad Wisłą. Po opuszczeniu tych ziem Hirry służyły jako najemnicy różnych władców. Od czasu do czasu, zjednoczeni z Alanami i Gotami, walczyli z Rzymianami, aż wraz z innymi Sarmatami (mówi Dubraviy) osiedlili się w Ilirii i Istrii. Gdy synowie Attyli zostali pokonani, Skyrrowie zdobyli Górną Mezję, jak pisze Johann Naukler w XVI pokoleniu, a później pozostali tam. Sławianie, Finowie lub Fennowie byli najbardziej północnymi ludźmi, zajmującymi ledwie nadającą się do zamieszkania część świata. Byli dobrymi łucznikami, a pod względem szybkości rzucania lotkami nie byli równi na całym świecie. W bitwie używali dużych i szerokich strzał, uprawiali czary i byli godnymi pozazdroszczenia łowcami. Przemieszczając się z miejsca na miejsce, nie mieli określonego miejsca zamieszkania – z pomocą zakrzywionych desek poruszali się po zboczach pokrytych śniegiem gór. Kiedy uciekali przed wrogiem lub go ścigali, nie mieli sobie równych wśród śmiertelników. Kiedy Svev Arngrim, który później został zięciem duńskiego króla Frotona, zaatakował ich i złamał, Finowie uciekli i rzucili trzy kamienie na twarz wroga, co wydawało się prześladowcom niezdobytym górom. Armia Arngrima powstrzymała prześladowania, wierząc, że z powodu gór nie mogą się ruszyć. Następnego dnia Finowie ponownie walczyli z wrogiem, ale ponownie ponieśli porażkę. Uciekając rzucili trochę śniegu na ziemię, która wydawała się nieprzyjacielowi wielką i szeroką rzeką, a ta rzeka ukryła ich przed wzrokiem wroga. Kiedy zostali pokonani po raz trzeci, nie wykorzystując swojej magii, poddali się i prawie stali się wasalem duńskiego królestwa. W tym czasie ich królem był Tengil. Zdarzenia te, według Saxo Grammar (V), miały miejsce na krótko przed przyjściem Chrystusa na ziemię. Dacianie, którzy ze względu na swoje pochodzenie byli prawdziwymi Sławianami, według Jordana Pavel Varnefrid i Jerome w komentarzach do Euzebiusza, również wyszli ze Skandynawii. Oddzieleni od reszty wydalili północno-wschodnie wybrzeże Dunaju i zgodnie z jednomyślną opinią wszystkich historyków osiedlili się tam na zawsze. Z tego powodu, za cesarza Vittellina, zgodnie ze świadectwem poety Stacii, żyli już na tych brzegach. Eutropius w „[Redukcji] historii Rzymu” (VII) mówi, że Daci zniszczyli Konsula Apiusa Sabina i prefekta Praororium Corneliusa Fuska z dużą armią rzymską. Kraj Dacji miał obwód tysiąca mil. Tam walczyli z cesarzem Trajanem, który po zbudowaniu mostu przez Dunaj, którego pozostałości są nadal widoczne, wziął osobistą rolę w wojnie i pokonał króla Detsebala. Cesarz Domicjan, który świętował nad nimi fałszywy triumf, walczył z Dakami, chociaż był bardziej pokonany niż zwycięzca. Po pokonaniu Daków cesarz Traian, widząc, że ich kraj został spustoszony i prawie wyludniony z powodu ciągłych wojen, wysłał imigrantów z całego imperium, jak pisze Eutropius w VII książce. Dlatego teraz w Dacii mówi się językiem, który wydaje się składać z wielu innych języków. Język niemiecki został wprowadzony po raz pierwszy w Dacji pod rządami Karola Wielkiego, który, zgodnie ze świadectwem Johanna Avbanusa (III, 5), wysłał niemieckich imigrantów, którzy mieszkają w siedmiu fortecach i nazywają się Zibenburzhtsy (Seibenburgesi) tym regionom. Niemniej jednak, w języku używanym obecnie w Dacji, istnieje wiele słowiańskich słów. Sława i chwała Sławian w dużej mierze przyczyniła się do powstania Normanów, którzy, jak pokazaliśmy, byli Sławianami. Pisarze, w szczególności Pierfrancesco Jambulari (I), opowiadają o swoim pochodzeniu: „Mniej więcej w czasie śmierci cesarza Ludwika I, a mianowicie w 840 r., Wojska skandynawskie opuściły korsarzy, zwanych przez Franków Normanami, „Ludzie z północy”. Dokonując niszczycielskich nalotów na wybrzeże Francji i Niemiec i wspinając się na wielkie rzeki głęboko w głąb lądu, nie tylko złamali Frisoni, ale także spalili Hamburg, oblegali Kolonię w Niemczech i zdobyli Nevstriję, zwaną teraz Normandią, we Franci. Kradzieże i najazdy Normanów trwały do ​​887 roku, kiedy Rollon, który później otrzymał imię Robert, z armią nowych Normanów udał się do Anglii, ale odrzucony przez Brytyjczyków przybył z armią w pobliskim regionie Francji, gdzie przez wiele lat osiedlali się mieszkał jego Normanowie. Natychmiast łącząc się z nimi i zdobywając prawie całą ziemię od Zatoki Saint-Malo do Sekwany, którą starożytni dawniej nazywali Sekwanę, Rollon ruszył wyżej wymienioną rzeką i dotarł do Rouen. Zatrzymując się w tym mieście, zamówił obóz i czekał. Ponieważ nikt nie przybył do [miasta], aby pomóc, Rollon objął go w pewnych warunkach. Tak więc, opanowując tak duże i bogate miasto, Rollon nie chciał już angażować się w napad na morze. Jego duch pragnął wielkości: wierząc, że z łatwością zdobędzie całe królestwo Franków dzięki ogromnej przewadze, jaką stanowiła obecność trzech żeglownych rzek Sekwany, Ery i Garonne, Rollon wysłał do domu po posiłki. Kiedy przybyły posiłki, zdecydowanie przesunął flotę w górę Ery, a silna armia przeleciała przez okolicę, dokonując niszczycielskich nalotów wokół, okradając, zabijając, zdradzając wszystko, co może być przydatne lub do pewnego stopnia wygodne. dla przeciwnika. Król Franków, który rządził w tym czasie, Karol wysłał do niego posłów z prośbą o zawieszenie broni na trzy miesiące i łatwo uzyskał zgodę, ponieważ Norman ze swoją armią potrzebował odpoczynku i uzupełnienia sił. Gdy tylko rozejm dobiegł końca, Rollon ruszył dalej i oblegał Paryż; i być może opanowałby go, gdyby nie odwaga mieszczan. Ostrzegł, że książę Burgundii Richard i hrabia de Poitiers Ebl (Ebalo) przyszedł im z pomocą, poszli na tyły Normanów, którzy zwrócili się w stronę nowego wroga, pokonali ich zabijając wielu wrogów. Rollon, rozwścieczony porażką, gdy tylko zdołał odzyskać siły, wydał rozkaz wszystkim żołnierzom, aby nie mieli litości i nie patrzyli ani na płeć, ani na wiek, ani na religie, ale aby zabić każdego, kto wpadnie w ich ręce, okrada, pali i zniszcz wszystko na swojej drodze. Wojownicy, wykonując rozkaz i znacznie dalej, zaczęli burzyć i poziomować wszystko wokół. Karl, wezwany przez baronów, aby położyć kres tej dewastacji, widząc niemożność konfrontacji z wrogiem z pomocą siły, próbował ponownie negocjować ze swoim zwycięskim wrogiem. Ostatecznie uzgodniono, że Rollon, przyjmując wiarę chrześcijańską, otrzyma rękę córki Carla Giseli (Cilia) i Bretanii oraz Normandii jako posag z obowiązkiem zapłaty francuskiej koronie niewielkiego rocznego znaku w uznaniu prawa do posiadania przez miłość, a nie broń. Po czym strony zawarły pokój i związały się. Tak więc Rollon został ochrzczony i od tego czasu zaczął nazywać się Robertem na cześć hrabiego de Poitiers Roberta, który był jego następcą podczas chrztu. Zmienił także nazwę kraju, nazywając region, który wcześniej nazywał się Nevstriya, jako Normandia. Ci, którzy chcą dowiedzieć się o innych wojnach i kampaniach Normanów przeciwko cesarzom rzymskim, radzę przeczytać opata Regino i opata Prumskiego, którzy w najbardziej ostrożny sposób opisali historię Normanów. Teraz zwracamy się od nich do Marcomanów i Quadów, którzy zasłynęli ze swojej siły militarnej, a o Bułgarach opowiemy w osobnym traktacie na końcu tej książki. Marcomanni byli Vandalami lub Sławianami, jak pisze Albert Krantz we wstępie do „Saksonii” i Suffried Petri w drugiej książce. Plemię sławiańskie, jak zauważył Wolfgang Latius (IX), to również Quadi. Oddzieleni od reszty Vandali, Markomanie toczyli starożytne bitwy, i wypędzili najzacieklejszych ludzi, którzy wypędzili ich z ziem przodków i opanowali je, jak pisze Suffried. We wskazanym miejscu pisze: „Starożytni Boi zostali wygnani przez Marcomanów, czyli Vandali, którzy wciąż posiadają Czechy, więc Bohemians są Vandalami. Starożytna nazwa kraju została zachowana, a teraz ci, którzy byli Marcomans, lub bardziej ogólnie Vandale, mówili tym samym językiem i to potwierdza ich pochodzenie. Byli właścicielami całego kraju, który jest teraz podzielony na Morawy, Czechy i Dolną Austrię. ” Była to pierwsza rezydencja Markomanów, jak pokazuje Cornelius Tacitus, mówiąc: „Markomanie zdobyli swoją pierwszą chwałę, władzę i miejsce zamieszkania przez dzielność, po tym, jak wdali się z nami w walki”. Drugim miejscem zamieszkania był kraj Trevera. Migracja Marcomanni odbyła się tam w dwóch etapach: pierwszy był pod dowództwem króla Marcomans Sueva Ariovista, drugi pod rządami Tyberiusza, który według Svetony przesiedlił wielu Germanów. Trzecia rezydencja Marcomanni znajdowała się w Dacii Nadbrzeżnej (Dacia Ripense), gdzie przebiegają granice Węgier i Transylwanii. Wspomina o tym Cornelius Tacitus (II). Czwarta rezydencja znajdowała się w Górnej Panonii, gdzie obecnie znajduje się Austria i część Księstwa Styrii. Do tego regionu, o ile mogłem się tego dowiedzieć, Markomanie przeprowadzili się cztery razy. Po raz pierwszy, jak pisze Tacyt (II), zostali oni przeniesieni przez cesarza Klaudiusza. Za drugim razem, według Juliusa Kapitoliny, sami pojmali Górną Panonię i Valerię. Po raz trzeci cesarz Gallien przedstawił Górną Panonię i Valerię swojemu zięciowi, królowi Marcomanni. Tak pisze Sekstus Aureliusz. Wreszcie, jak zauważył Marcellinus w kilku miejscach, cesarz Walentynian miał wiele kłopotów z Marcomanni w Panonii i Valerii. Odnalazłem również odniesienia do faktu, że w czasach cesarzy Juliusz i Oktawian, Marcomanni i Kwady mieszkali w niektórych rejonach Panonii, ale te obszary zostały im odebrane przez Oktawiana i Tyberiusza. Jednak pod Adrianą zwrócili je sobie. Cesarz Mark Antonin (Antonio) ponownie zmusił ich do opuszczenia tych ziem aż do czasu komodora i Bassiana. Później, jak pisze Sextus Rufus, zostali wygnani przez cesarza Aleksandra. Piąta siedziba Marcomanni i quadów znajdowała się na Śląsku i Marka Brandeburga nad Odrą. Szósty jest w kraju trevera, jak pisze Widukind w biografii Heinricha i Otto. Ich siódma siedziba znajdowała się w Belgica nad morzem. Ósma, ostatnia, ale jedna, znajduje się na wybrzeżu Morza Niemieckiego między Danią a Flandrią. Zgodnie ze świadectwem historyków, we wszystkich wymienionych miejscach zamieszkania, Markomanie słynęli ze swoich militarnych wyczynów. Często walczyli z Rzymianami, i budzili ich strach. Na krótko przed tym, jak Marek Antoniudsz został cesarzem, Marcomanni, w sojuszu z Sarmatami, Vandalami, Qwadami i innymi Sławianami, przekroczył Dunaj, zajął Panonię i zabili 20 tysięcy Rzymian. Jak świadczy Aukian w dialogu „Aleksander”, pod dowództwem Marka Antonina, Rzymianie zostali zmuszeni do walki z tym ludem. Pisze on: „Mark Antonin, po rozbiciu Marcomanów, Quadów i Sarmatów, uwolnił Pannonię od niewoli”. O tym, ile potu i krwi Rzymianie rzucili, by osiągnąć to zwycięstwo, Julius Kapitolin bardzo dobrze pokazuje w swojej historii życia: „Mark Antoniusz, wydając cały swój skarb na tę wojnę i nie chcąc w żaden sposób uciekać się do dodatkowych rekwizycji od rzymskich poddanych, zaaranżowanych na Forum Trajana handlujące i sprzedające całą cesarską biżuterię, złote, kryształowe i murrinowe misy, srebrne naczynia, jedwabne i tkane złotem ubrania jego żony, ozdobione perłami i kamieniami szlachetnymi. Pozbawił się także wszystkich posągów najlepszych mistrzów tej sztuki ”. A potem dodaje: Uzbroił gladiatorów, nazywając ich„ zobowiązującymi ”, wynajętymi Dalmatami, Dardanami, Diogynitami i Germanami”. Krótko mówiąc, dołożył wszelkich możliwych starań, aby przygotować tę wojnę, o której wspominają również Svida i Lucian w dialogu „Aleksander”. Jednakże, jak pisze Orosius (VII, 9), Markomanie zostali pokonani dzięki boskiej opatrzności, a nie męstwu Marka. W rzeczywistości rzymska armia, penetrując ziemie Quadów, została poddana takiemu oblężeniu przez niezliczone zbuntowane plemiona barbarzyńców, mianowicie: Marcomans, Quady, Vandale, Sarmaci i Svets, Lucian, poganin i najgorszy wróg chrześcijańskiego imienia, pisał że to zwycięstwo przypadło Markowi dzięki wyroczni Apolla. Ta wojna Marka Antoniusza z Marcomanni, jak pisze Suetonius Tranquill w biografii tego cesarza i Eutropiusa (VIII), była największą i najważniejszą ze wszystkich wojen prowadzonych przez Rzymian i była nie mniej ważna niż wojny z Kartagińczykami. Według Marka nie było takich ludzi, którzy przynosiliby więcej niepokoju i szkód w Imperium Rzymskim niż Markomani. Jak pisze Marcellinus (XXII), Mark, przechodząc przez Palestynę w drodze do Egiptu, zirytowany niepokojem wśród Żydów, zawołał: „Marcomanni, Quadi iSarmaci! Nadal uważam tych ludzi za bardziej niespokojnych i irytujących niż ty! ” Pomimo wspomnianej porażki w wojnie z Rzymianami, Markomani nie przestawał niszczyć rzymskich prowincji. Pod rządami cesarza Commodusa poddali Imperium Rzymskie tak silnemu atakowi, że według Sekstusa Rufusa, Commodus był zmuszony zawrzeć z nimi pokój i co roku płacić znaczną daninę, ponownie dając im część Panonii do Dunaju. Tak więc, kiedy Markomanie ustalili swoją władzę nad Pannonią, rozpoczęli wojnę z cesarzem Aurelianem, który, jak napisał Vopisk w swojej biografii, nie dał im właściwego odparcia i pozwolił im wejść do Włoch, gdzie zdewastowali wszystkie okolice Mediolanu. Jednak później, kiedy pojmali Retję z Noricum, zostali pokonani przez Walentyniana – pisze o tym Jambulari (II). Pod rządami cesarzy Halle i Constantine, Zonara (III, IV) pisze, że Quady, w sojuszu z Sarmatami, dokonały bezczelnego nalotu, splądrowali Pannonię i Górną Mezję, a następnie często powtarzali swoje naloty. Aby chronić te prowincje, jak pisze Jambulari (II), Rzymianie zostali zmuszeni do utrzymania tam Duca. Według Johanna Cocleusa i Botero, ojczyzną Quadi, był region położony między Czechami a Polską, a później zwany Śląskiem. Czesi nadali jej tę nazwę: jak pisze Jan Dubraviy w „Czechach” (VIII), Czesi, widząc, że wielu ludzi z Misny, Pomorza i wielu innych obszarów zaczęło przenosić się do ojczyzny quadów, nazywali ich w swoich „łzach” językowych co oznacza „ludzie, którzy jak węże” „wspięli się na te ziemie”. Jednak początkowo, jak napisał Riccardo Bartolini (VIII), nazywano ich „Łysej” (Lysij), a potem Ślązacy (Ślesi). Pierwszym z królów Marco-Rzymian, którzy panowali na Łabie, w Czechach, na Morawach i w Austrii, od czasu ustanowienia autokracji Rzymian, był Morobuduo. Przeniósł Marcomanów do Czech, jak pisze Strabo w geografii (VII). Tyberiusz zaatakował tego króla i w tamtych czasach Marcomanni, jak pisze Wellay Paterkul (II), byli zachwyceni samym Imperium Rzymskim. Catualda (Cataualda), wydalając Maroboda, który żył przez wiele lat na wygnaniu w Rawennie, został królem Marcomanni. Wspomina o tym Cornelius Tacitus w Historia Augusta (II). Po regułach Catualda, Vibilius (Giubilio), który wydalił Catualdę i zmusił go do spędzenia reszty dni we Frejus (Freio) w prowincji Narbonne. Po śmierci Vibilii, dzięki łasce cesarza Tyberiusza, Vannius został mianowany królem, który rządził jako Marcomanni i Sweve przez czterdzieści lat, dopóki nie został wydalony przez swoich wujów z matki Vangone i Sidone. Po klęsce w bitwie, jak piszą Tacyt (II) i Pliniusz (III, 12), Vannius otrzymał ziemię od Rzymian w Panonii, gdzie mieszkał przez resztę swoich dni. Następnie, według Tacyta (XIX), do czasów cesarza Wespesiana Markomanie i Szwedzi byli rządzeni przez Sidona (Sido) i Italo. Varaberto, szósty król Marcomanni, był pod rządami cesarza Marka Antoninusa i prowadził z nim wojnę, jak piszą Lucian i Kapitolin, przez trzy lata z rzędu. Po Varabert, Brand (Brando) rządził jako Markoman, który według niektórych zbudował Brandenburgię, którą Widukind nazywa miastem Braniborians (Brannaburij). Według Dioklecjana, według Jordana, Gunterich i Arderich rządzili jako Marcomans i Suevs. Po nich był Salonin, którego córka o imieniu Pipa wyszła za mąż za cesarza Gallienusa, jak wspomniał Sekstus Aureliusz. Po śmierci Salonina rządzili Artamund (Hartamundo) i Kariovist (Cariovisto), którzy przyszli z pomocą cesarzowi Aurelianu przeciwko Gotom, gdy walczył z nimi w Illyricum. W tym czasie Marcomanni opuścili swój kraj: jeden z nich przeniósł się do Rezii, a drugi do Valerii i Posavsky Panonii (Pannonia Sauia). Pierwszym królem tych, którzy okupowali Valerię i Posaviyu (Sauia) był Gabinius, o którym wspomina Marcellinus. Po Gabiniusie królował Juninund (Chunimundo), który został pokonany przez Teodomira, króla Ostrogotów i ojca Teoderyka z Werony (Bernense). Jego następcami byli Ahiulf i Rimismund (Romismundo), o których wspominają Jordan i Procopius. Inne akty i wojny Marcomanni można znaleźć w Dion i Wolfgang Lazius. Dodamy tutaj kilka liter, które Marcomans użył podczas pisania. Listy te znaleziono w starych kronikach frankońskich, które zawierały również genealogię Karola Wielkiego. Reszta lister, jak pisze Latius, nie poddała się lekturze z powodu zniszczenia księgi, w której znaleziono również wspomniane wyżej. Jednak Yeremey Russky, w miejscu, w którym mówi o Markomanach, mówi, że nie było dużej różnicy między literami Markomanów i Sławian. Dla samych Słowian zwycięstwo pozostało – Gotowie, Vandale, Marcomany i inne wymienione przez nas narody, które mówili tym samym językiem ze Sławianami, obalali i podporządkowali imperia i królestwa niemal całego świata, ale zaczęli kłócić się z innymi Sławianami i stracił wszystkie podbite ziemie, jak opisano szczegółowo powyżej. Tylko Słwianie byli w stanie utrzymać i utrzymać w mocy te kraje i królestwa, które niegdyś ogarnęły lub obrabowały zarówno wymienione, jak i inne narody, zachowując w nich swoją tradycję, imię i język. Do dumy i chwały plemienia słowiańskiego dodaje fakt, że nie tylko mężczyźni, ale także ich kobiety były bardzo wojownicze, takie jak słynne i dzielne Amazonki. Karl Vagriysky i Johann Horopii (VIII „Amazonika”) piszą, że Amazonki były żonami Sarmatów. Świadczy o tym także ich miejsce zamieszkania – nad Wołgą między Melanhlenami a Serbami (Sirbi), którzy, jak pokazaliśmy, były Sławianami. Jordan i Hartman Schedel w ilustrowanej „Kronice” wierzą, że Amazonki były walecznymi żonami, a zatem wraz z mężami walczyli w męskim stroju przeciwko cesarzowi Aurelianowi. Niezależnie od tego nie można zaprzeczyć, że Amazonki były sławiańskie. Po tym, jak ich mężowie zostali zdradziecko zabici, Amazonki, zabierając broń i atakując wroga prawdziwie męską sprawnością, w pełni pomściły śmierć swoich mężów. Później, stając się doświadczonymi wojownikami, Amazonki pod dowództwem królowej Marpezii zrobiły tak wielki marsz do granic Azji, że Marpezii słusznie można postawić na równi z najlepszymi generałami i cesarzami. W rzeczywistości zwyciężyło aż do gór Kaukazu, zaprowadzając pokój z jednym i podbijając innych. Jej pobyt dał powód, by najlepsi poeci nazwali ją jednym z klifów. Stamtąd Amazonki, jak potężna rzeka, zalały całą Azję Mniejszą i podbiły Armenię, Galację, Syrię, Cylicję, Persję (Persję) i inne potężne kraje Azji. Osiedliwszy się na tych ziemiach, zbudowali wiele pięknych miast i zbudowali potężne cytadele i fortece. Wśród innych wspaniałych dzieł Amazonki założyły dwa słynne miasta – Smyrnę i Efez, aw tym drugim, na cześć bogini Diany, którą czcili głęboko z powodu ich wrodzonej gorliwości w łowiectwie i łucznictwie, zbudowali tę samą świątynię, której piękno było zdumione cały świat. Później został podpalony przez pewnego Herostratusa, który chciał uwiecznić jego imię takim aktem. Ponadto królowie Grecji, przerażeni mocą Amazonek, wysłali przeciwko nim najlepszego dowódcę Herkulesa. Później Amazonki prowadzone przez Penthesilea (Pantasilea) przybyły z pomocą Trojanom przeciwko Grekom i istniały do ​​czasów Aleksandra Wielkiego. Dowiedziawszy się o jego niezwyciężeniu, Królowa Amazonki, Calestre lub Minutia, jak pisze Justin, nie mogła znaleźć dla siebie miejsca, dopóki w towarzystwie 300 tysięcy kobiet nie przyjdzie do niego, spędzając po drodze 30 dni. Wierzyła, że ​​zdobędzie wielkie szczęście, rodząc dzieci od tak potężnego władcy i autokraty całego świata, które odziedziczą jej ojcowską siłę i męstwo. Po spędzeniu 14 dni z rzędu w ramionach Aleksandra i poczuciu ciąży, pośpiesznie wróciła do swojego królestwa. Tam wkrótce zginęła, a wraz z nią wyścig Amazonek prawie się zatrzymał. Ale jak nie wspomnieć o Tamir, królowej Massagetów (którzy, według Ammianus Marcellinus, byli Alanami. Marcellin śledzi autora Farasman Grek, wspomniany przez Dion w historii życia cesarza Hadriana), który dał tak odważne odparcie perskiego króla Cyrusa i ostatecznie pozbawił go życia? Jeśli ktoś się sprzeciwi i powie, że Tamira była królową Scytów, odpowiem, że Józef w rozdziale 2 XI książki „Starożytności żydowskie” twierdzi, że Cyrus poprowadził armię przeciwko Massagetom, którzy, jak mówi, zostali pozbawieni życia. Alkida Gotyanka była również bardzo sławna, a więc sławiańska. Jak pisze Olaf Magnus (V, 23), po raz pierwszy zaangażowała się w rzemiosło korsarza, otaczając się mnóstwem takich dziewczyn jak ona. Kiedy pewnego dnia natknęła się na flotyllę prowadzoną przez mężczyzn, od których zginął naczelny wódz, mężczyźni, uderzeni siłą, pięknem i męstwem, wybrali ją na miejsce zmarłego dowódcy floty. W tamtych czasach, gdy Szwedzki Król Pierścień (Ringone) prowadził wojnę z duńskim królem Haraldem (Araldo), słowiańskie kobiety, zajmując stronę Haralda, służyły mu w tej wojnie nie tylko jako zwykli wojownicy, ale (ponieważ było ich wiele) pełniły obowiązki przywódców wojskowych. Albert Kranz pisze o tym w Vandalia (I, 12) i Olaf Magnus (V, 8). W tej wojnie szczególnie sławne były sławiańskie kobiety Het (Tetta) i Visna (Visna), które były wojownicze z natury, doświadczone na wojnie i odważne w duchu. Het dowodziła dużą częścią armii, a Visna nosiła główny sztandar, który straciła w potyczce prawą i odciętą przez giganta Starcade (Starcatero), rękę dowódcę armii Svev. Amazonki i dziewice w Czechach nie były gorsze od męstwa Amazonki, które, jak pisaliśmy powyżej, obejmując broń i wydalając mężczyzn, rządziły królestwem przez 7 lat. Kinana (Cinane) Macedonka (a więc, jak wkrótce pokażemy, Sławianka), siostra Aleksandra Wielkiego, jak druga Marpezii, dowodzona przez wojska, walczyła z wrogiem i zabiła Iliryjską królową Carię własnymi rękami. Tevta, żona iliryjskiego cara Agrona, po śmierci męża przez długi czas rządzona przez Dalmatyńczyków, najbardziej dzielnych ludzi, którzy wielokrotnie pokonywali Rzymian, z którymi Tevta prowadził wiele wojen, a nie bez męstwa, o czym świadczy Polybius (III). A miasto Salon w Dalmacji było w stanie uwolnić się od długiego oblężenia [wojska] cesarza Oktawiana tylko dzięki swoim kobietom. Dion (XL) opowiada o tym w ten sposób: „Mieszkańcy Salony, idąc do ostatnich za fortyfikacjami razem ze swoimi żonami, gwałtownie ich zaatakowali i dokonali wielkiego aktu: żony w czarnych szatach z płynącymi włosami i pochodniami w rękach, to znaczy w w formie, która sprawiała wrażenie najbardziej przerażające, włamali się do obozu wroga o północy i, oszołomieni przez strażników, którym, prawdę mówiąc, wydawali się diabłami, w jednej chwili podpalili go ze wszystkich stron. Mężczyźni, którzy za nimi podążyli, wymordowali większość żołnierzy obudzonych tym podnieceniem, a także większość śpiących i zdobyli obóz z portem, w którym stała flota Oktawiana ”. Gloryfikował Sławian Dion w książce LVI, widząc, że ich mężowie chcą zawrzeć pokój z Rzymianami i stać się ich poddanymi, dołączyli do rzymskich uciekinierów, którzy byli w Ardubie i poszli z nimi przeciwko mieszkańcom miasta. Cierpiąc porażkę w starciu i widząc, że ich mężowie chcą być posłuszni Rzymianom, kobiety kochające wolność zdecydowanie zdecydowały się zrobić wszystko, ale nie podporządkować się. Chwytając swoje dzieci, rzucili je w ogień albo do rzeki, powtarzając wyczyn Iliryjskiego dardanoka, który, jak mówi Dion, uważał niewolnictwo za największy wstyd. Złapani w beznadziejną sytuację, kiedy nie można było uniknąć niewolnictwa, dardankowie wzięli swoje dzieci w ramiona i rzucając je do basenu, wykrzyknęli: „Teraz naprawdę nie powinniście być niewolnikami. Zanim przejdziesz ścieżką tego nieszczęsnego życia, ty, wciąż pozostań wolny” Prawie tak samo postąpiły dalmatyńskie kobiety (jak pisze Arnold Pontak Bordeaux w Traktacie o zmieniających się stanach) – widząc, że ich mężom zabrakło strzał, chwycili swoje dzieci i „zabijając ich uderzeniem w ziemię, a potem rzuciły w twarz do wroga.” Opisuje również Flor, mówiąc, że byli Ilirami. Celowo pomijając wiele innych przykładów siły i męstwa Sławian, zwrócę się teraz do innych narodów, które mimo, że nie wyszły ze Skandynawii, to jednak wszystkie były z rodzaju sławiańskiego. ciąg dalszy nastapi za jakiś miesiąc…. Szafarzyk napisał epokowe dzieło pt Starożytnosci Słowiańskie 1500 stron w 2 częściach, u nas nie wiem czemu niedoceniane, a może i wiem czemu ….bo o scytyjskim psie napisał garść prawdy powołując się na żródła haha, nomad i brudas lubiący pić z czaszki zamiast z kubka nie był, nie jest i nie będzie Sławianinem a wszyscy którzy mówią że był Sławianinem są idiotami których trzeba tępić z całą mocą i obnażać to że gadają głupoty, paru głąbów brylujących na facebooku tym że znają numerki haplogrup chce zmieniać literką i cyferką R1a historię, ośmieszają się i tyle, to że Frankeinstein ze stepu miewał czasem R1a świadczy tylko o tym że tysiące lat temu on i Sławianin z R1a mieli wspólnego przodka,ta cyferka i literka nie robi z żadnego Scyty Sławianina. Scyci ze skóry zabitych wrogów robili np. rękawiczki a gdy umarł król zabijali 50 sług i zażynali 50 koni które wypatroszali, mam kontakt z kilkoma Rosjanami, Serbami i Litwinami z Google + mimo likwidacji tej platformy i oni zawsze się mnie pytali – Kamil co Wy widzicie w tych Scytach? Ja nic nie widzę poza tym że Scyci swoimi najazdami zniszczyli prasławiańską kulturę łużycką bo spalili kilkadziesiąt grodzisk około 500 roku porywali kobiety naszych przodków i ciągnęli na łańcuchu nad Morze Czarne a wszystkich swoich niewolników oślepiali. Czesław Białczyński sympatyzujący ze Scytami niech pozostanie sobie ich entuzjastą, dałem mu słowo publicznie że nie będzie żadnych ataków ad persona już i słowa dotrzymam bo jego dorobek w całokształcie jest bardzo znaczący jak również rola w propagowaniu Słowiańszczyzny czy zainteresowaniu nią świeżego sławiańskiego narybka, wszyscy pozostali lansujący Scytów jako Sławian są na moim celowniku i będę obnażał ich bełkot argumentami – przecież są źródła wystarczy je cytować np Herodota, który był w Scytii, znał Scytów i wiedział co to za ludzie. Sławianie jako Windy/ Venedi rozwijali sie i rośli niezależnie od Scytów, mieli zupełnie inne obyczaje i język, podobnie Goci czy Ostrogoci żadnymi Sławianami nie byli ale zostali stąd przepędzeni prawdopodobnie przez Venedi, Narbutt podał 161 rok jako początek wyjścia Gotów do Scytii, nikt nie chodzi całym plemieniem na 1500 kilometrowe spacery, poprostu wynocha ze sławiańskiej ziemi, a ponad 200 lat później w 375 roku inni Sławianie czyli Hunowie wygnali ich również ze Scytii wiec Gotom / Scytom pozostało przytulić się do Rzymian, czekam na badania Ostrogotów i niech im wyjdzie magiczna cyferka i literka R1a…. odrazu będzie można wyśmiać paru debili który zaczną głosić że Ostrogoci byli Sławianami bo mieli R1a….w takim razie miliony Hindusów z Kalkuty i Bengalu Zachodniego też są Sławianami jeśli haplo decyduje o byciu Slawianinem…. Pozdrawiam normalnych Vandali, Lechitów i nasze sławiańskie Księżniczki i Wiedźmy i zapraszam do czytania Szafarzyka, na zachete cytat z Szafarzyka o Scytach (do szkółki scytyjskiej również) : 🙂 O innych powiększej części gnuśnych, że nie powiem bydlęcych zwyczajach i obrzędach Scytów jak np. zabijanie ludzi przy pogrzebie królów, picie kwaśnego kobylego mleka (kumisu narodów mongolskich), oślepianie sług i niewolników, których do polnych i domowych robót używali, chłeptanie krwi zabitych nieprzyjaciół, odzieranie z nich skóry i wyrabianie jej na rozliczne potrzeby domowe, używanie czaszek zabitych nieprzyjaciół zamiast czarek lub kubków itd. umyślnie tu mimochodem spominam, niech o nich czyta komu się podoba u innych pisarzów i po nich niechaj uznaje Scytów bąć z Pinkerton’em za Gotów, bąć z Halling’em za Germanów, bąć z Mannert’em za kirgizkich kozaków jeno Słowian niech nikt więcéj ze Scytami nie łączy i nie miesza. Wiemy wprawdzie, że niektórzy pożniejsi pisarze greccy obyczaje Scytów wychwalali, ale zaprawdę niesłusznie. KV. PAWEŁ JÓZEF SZAFARZYK – SŁOWIAŃSKIE STAROŻYTNOŚCI NARODY SZCZEPU SCYTYCKIEGO. O Scytach, narodzie niegdy w Azyi a poźniej w Europie nad morzem czarnem między Donem i Dnieprem potężnym i głośnym tak wiele dziejopisarze ostatnich trzech wieków szperali, śledzili i pisali; że tego, który chce w krótkości podać dojrzałe owoce tych tak usilnych i mnogich prac, ogarniać poczyna tęsknota, ze strachu, aby jako Tantal i Danaj śród największej okwitości nie musiał cierpiéć niedostatku i próżno odejść z godów. Albowiem tak różne są uczonych mężów o tym narodzie zdania, iż nie masz zapewne dwóch pism, w których by o tym narodzie jednakowe przedstawiono wypadki. W takich okolicznościach skwapliwa śmiałość częstokroć więcéj warta niż igraszkowe ogródki i marzenia, któremi się łatwo smak kazi a siły giętczeją. Dlatego też i my tu nie wachamy się, pominąwszy wszystkie te w nowszych czasach nagromadzone stósy ksiągi pism o Scytach i Scytyi, za przewodnictwem wybornego Niebuhr’a, ruszyć odważnym krokiem aż do samych czystych źródeł, do świadectwa spółczesnych pisarzów Herodota i Hippokratesa, dla zasiągnienia od nich wiadomości, kto i gdzie byli właściwi, pierwotni Scytowie? Herodot zwiedził osobiście osady greckie nad morzem czarnem mianowicie Olbią (aczkolwiek się do północnego wschodu nie przedarł) poznał Scytów i mówił z urzędnikiem domu króla ich Ariapita, zbierając umyślnie wiarogodne wiadomości tak o nich jak i o innych pogranicznych narodach. Świadectwo takiego męża, choć tylko samego jednego, więcéj warto, niż tysiąc głosów późniejszych greckich i rzymskich pismaków, którzy Scytów nigdy nie widzieli, ale tylko z dosłuchu ladaco o nich bajali. Herodot znał naród Scytów z własnego doświadczenia; późniejsi Grecy i Rzymianie, zwłaszcza począwszy od 2 do 6 stólecia, znali tylko imie Scytów, a siedząc w domu w Grecyi i w Italii, nazwisko to, po wyginieniu właściwych Scytów, według upodobania raz temu drugi raz innemu północnemu przyczepiali narodowi, choć go zkądinąd całkiem nie znali. Z ich to niewiadomości w kolei czasu powstało z imienia Scytów równie jak z imienia Sarmatów i Celtów, prawdziwe pomięszanie babelskie. 2. Herodot opisując krainy około Olbii, rozprawia jak najdokładniej i o siedliskach ówczesnych Scytów i dość je ściśle oznacza, idąc przy tem za ustnemi wiadomościami mięszkańców Oblii i innych greckich osadników. Mięszkańcy Olbii niewątpliwie znali dobrze krainy leżące nad Dnieprem, Bohem i Dniestrem, po których to rzekach przychodziły do nich na targ ze środkowych ziem towary kupieckie, choćby im nawet i dalsze krainy zachodnie tudzież północne nic były znane. Podobnież podróżowali na wschod niewątpliwie aż do głównej ordy nad Donem, a nawet zapewne aż do złotonośnego kraju w dzisiejszym Orenburgu, choć Jak się zdaje, z tamecznym narodem zwyklej Bosporanie kupczyli. Podług Herodota rzesza Scytów ciągnęła się w owym czasie przez krainy leżące nad morzem czarnem od ujścia Donu aż do ujścia Dniestru, na północ zaś aż ku rzece Psole a ztąd aż ku źrodłom Bohu i Dniestru. Narody przestrzeń tę zamięszkujące były dwóch plemion: własciwie tak zwani Scytowie i Scytowie rolnicy czyli oracze. Własciwie tak zwani Scytowie przebywali między Donem a Dnieprem na równinach czarnemu morzu przyległych, podzieleni będąc na dwie główne ordy czyli oddziały, których Herodot oznacza imionami koczowników i królewskich Scytów. Koczowni Scytowie tłukli się w téj części nogajsko-tauryckich stepów, która się rozpościera między niższym Dnieprem i półwyspem Tauryckim, prowadząc żywot prawdziwych koczowników i nie trudniąc się zupełnie rolnictwem. Scytowie królewscy czyli złota orda, uważający innych Scytów za niższych i jakby swoich poddanych, obozowali daléj od Koczownych ku wschodowi w pustyniach między Dońcem i Donem aż ku zatoce azowskiéj i pod sam półwysep Taurycki. Na północ nie można wprawdzie oznaczyć z dokładnością granic ich ojczyzny, jednakowoż zdaje się iż granice te nie sięgały poza źródło Dońca. Między Dońcem i Donem była stolica krolów scytyckich, dla tego też ta ich ziemia zwała się mięszkaniem królewskiem, groby zaś krolów najdowały się w stronie zwanej Gerrhus (Téçõog),na po graniczu Scytów koczowników t. j. podług badań Potockiego niżéj ostatniego porogu (wodospadu) Dnieprowego, gdzie się do dziś jeszcze widzieć dają. Podług tego, dzisiejsze nogajsko-tauryckie wielkie stepy ciągnące się od dolnego Donu aż do niższego Dniepru przez wybrzeża azowskie i czarnomorskie, były siedliskiem tych własciwie tak zwanych, pierwobytnych czyli prawdziwych Scytów. Niewłaściwie tak zwani Scytowie, czyli Scytowie rolnicy i oracze, mięszkali głębiej w ziemi na północ od tamtych, w okolicy Dniepru aż ku źródłom Bohu i Dniestru i dalej jeszcze. Herodot na różnych miejscach dzieła swojego dwa im nadaje imiona, t. j. Scytów rolników i Scytów oraczów. Podług niego Scytowie rolnicy (Skóðu ysogyoi) mięszkali w stronie północnozachodniej od Scytów koczownych, poczynając przy ujściu rzeczki Pantikapes czyli dzisiejszych Końskich wód obok Dniepru idąc w górę w szerz 3 a wzdłuż 10 dni drogi. Podług tego wymiaru domyslać się można, iż siedliska ich rozciągały się na północ prawie ku dzisiejszej rzecze Psole. Pobratymcy ich Scytowie oracze (Skóòm âgorięsg) zajmowali przestrzeń krain środkowych od dolnego Dniepru ku źródłom Bohu i Dniestru. Ludzie ci trudniąc się rolnictwem i wywożeniem zboża w takiej obfitości, iż niem z ościennemi narodami znakomity handel prowadzili, byli niewątpliwie innego, nie scytyckiego, lecz według wszelkiego podobieństwa słowiańskiego szczepu. Przynajmniej siedliska ich przypadają z pewnością do ziem któreśmy w wyżéj wyłożonych członkach za praojczyznę Słowian uznali. Podobna jest do wiary, że właściwi Scytowie, podbiwszy ich sobie i zagarnąwszy w służebność, uważali się między nimi za szlachtę i panów. Szkoda że Herodot nie zachował nam właściwego i ojczystego ich imienia. Grecy olbio-politańscy nazywali ich Borystenestami (Bogvgösysta), co dla nas jest nowym dowodem słowiańskości tych ludzi, albowiem imie rzeki Borysthenes (t. j. Berestyna) uważamy za czysto słowiańskie Południowy oddział tych Scytów oraczów, rozsiedlony około środkowego Bohu, zwał się Alazoni (‚AŻagórsg). Na samem pomorzu najdowały się miasta greckiemi osadnikami zaludnione, zaś około nich były greckie miasteczka zwane Kallipidae (Każżuttöa) W Budziaku czyli w dzisiejszej Bessarabii nie było żadnych Scytów, choć im się może i tameczny naród (getycko-trackiego szczepu?) opłacał. 3. O pochodzeniu Scytów z pewnością wiadomo, że przywędrowali z Azyi do Europy. Grecy pontyccy opowia dali o nich, że parci będąc od Massagetów przez Araxes uderzyli na Cymmeryanów sam zaś Herodot zaprawdę uznał, że oni z wyższej Azyi do Europy wtargnęli. Podług tego zdaje nam się, że Aristeas [żył około r. 540 pr. Chr.], który niewątpliwie sam był u Greków czarnomorskich, zachował nam najprawdziwszą wiadomość o ich dawnych siedliskach, mowiąc, że z północno-wschodniej strony, z dzisiejszego Orenburga, jeden naród pędził daléj drugi przed sobą, jak to Arymaspowie Issedonów, Issedonowie Scytów, a ci ostatni Cymmerianów. Czasu przyjścia ich do Europy nie można dokładnie oznaczyć, Grecy osadzili się dopiero później nad morzem czarnem; Istrus po upadku państwa assyryjskiego [ok. 610. prz. Chr.] a Odessus za Astyagesa [ok. 558] i t. d. były założone, niemogli tedy nic pewnego dowiedzieć się o przyjściu Scytów, i dla tego między wygnaniem Cymmerianów przez tych że a ich wpadem do Medyi nie robili żadnéj różnicy co do czasu. W wierszu przez Eratostenesa [196 przed Chr.] przypisywanym Hezyodowi [ok. 900 prz. Chr]:, zmianka jest najpierwej o Scytach klaczodoicielach między innemi narodomi po kończynach ziemi mięszkającemi. Od tego czasu Grecy uważali Scytów za naród najpółnocniejszy. Czyli Scytowie Homera znani byli, o tem już starożytni Grecy nie jednakowego byli zdania. Ale Pindor i Eschyl przytaczają ich imiennie w poezyach swoich. Nowsi badacze kładą przybycie Scytów do Europy zwykle między 700–650 prz. Chr., co przecięż wielce jest niepewną rzeczą. Herodot opowiada, że, Cymmeryanie wypędzeni przez Scytów, brzegiem morza czarnego do Kolchidy, a ztąd się przez rzekę Halys do Azyi mniejszéj przenieśli. A przecięż Niebuhr i inni mniemają, że Herodot był w błędzie, uwiedziony będąc szczątkami,cymmeryckich miast i grodów nad Bosporem i późniejszemi ich siedliskami w Synopie, i że pochod ten szedł na zachód przez Dunaj i Tracyą. Czego dowodem, że to są groby krolów cymmeryańskich poległych w ostatniej wojnie ze Scytami, które się najdują podług Herodota nad rzeką Tyrras. Cymmeryanie ci byli również klaczodoicielami i koczownikami, a wozy te, z któremi u Kajstru leżeli były niewątpliwie ich mięszkaniem na pustyniach. Niektórzy z nowszych badaczów, jak Mannert ogłosili ich nader nie dowodnie za jednoszczepowych z Cymbrami i za przodków Germanów, gdy przeciwnie tak oni, jak Scytowie, wszelkiem prawem do wielkiego plemienia siewierskiego policzeni być mogą. Zdaje się, że w Iliadzie Homera pod wyrazem Glaktophagi (IŻaxtop6yot, mlekojedcy) rozumieć należy tych Cymmeryanów. Wyciągnienie Cymmeryanów do Azyi było niewątpliwie powodem dla niektórych narodów trackich do przejścia z Europy do Azyi, a mianowicie Mysom, Bitynom,Trerom i t. d. IIomer nie zna jeszcze żadnych Mysów w Azyi. – Ważne jest, co czcigodny ojciec dziejownictwa o imieniu Scytów zauważał, Scytowie, mowi on, nazywali się Skoloty i li tylko sąsiedni Grecy nadpontyccy nazywali ich Scytami. Przeciwnie Persowie zwali ich Sakami (Söxot). Między pojedynczemi scytyckiemi narodami Herodot spomina wyraźnie tylko Katiarów, Traspiów, Parałatów i Auchatów. A. Herodot zmiankuje dwa szczególne zdarzenia z dziejów Scytów: ich wpad do Medyi i podbicie Azyi aż do Egiptu, wreście wyprawę Dariusza przeciw nim. Wiadomość jego o wpadzie ich do południowej Azyi potwierdzają ogólne podania w Azyi, imiona niektórych miast np. Skythopolis w Syryi i świadectwa późniejszych pisarzów, chociaż w niektórych mniej ważnych okolicznościach oddalają się od Herodota. Podług tych wiadomości król scytycki Madyes, syn Prototya, przedarłszy się przez wąwozy gór kaukazkich do środkowej Azyi, opanował i zniszczył Azyą mniejszą, obrócił w pustynią i złupił Syryą tudzież Palestynę aż do Egiptu, nadto przymusił króla Medyi i Frygii do opłacania sobie daniny. Stało się to podług rachuby nowszych około 633. przed Chrystusem, a panowanie Scytów nad tą częścią Azyi trwało przeszło lat 28. Nakoniec podbici Medowie nie mogąc dłużej znosić grabieztwa i okrucieństwa Scytów, na wzór narodów wschodnich, którego przykład tylko w Niemczech (Geror-939) w Sycylii i w Paryżu nasze europejskie dzieje podają, ich się pozbyli, t. j. zaprosiwszy przedniejszych do siebie na ucztę, upojonych pozabijali, resztę zaś za Kaukaz wygnali. W czasie swojego pobytu w Medyi, przejęli Scytowie wiele słów medyjskich, co dobrze objasnić może sąsiedztwo ich tudzież zmięszanie się z Sarmatami, narodem medyjsko-perskim, jak to niżej okażemy. O wyprawie Daryusza przeciw Scytom bajecznie poniekąd rozprawia Herodot, czemu się dziwić ani można, jeżeli zważymy, że on dopiero prawie w sześćdziesiąt lat po tej wyprawie zbierał ustne wiadomości, które wtenczas już nie były ani czyste ani wierne. Podług Ktezydsza, któremu w tem wiary odmówić nie można, Scytowie niszczyli okropnie częstemi wpadami, jak później Goci za czasów cesarzów rzymskich, północne zabrzeże Azyi Namiestnik Kapadocyi z rozkazu Daryusza natarłszy na Scytów, mnóztwo ich pojmał i zajął, poczem król scytycki wyzwał obelżywym listem Daryusza do walki. Daryusz chcąc się zemscić na tych poganach i czci swojéj powetować, wyprawił się przez Tracyą i Dunaj do Scytyi r. 513, przed Chryst., lecz nic szczególnego nie dokazał. Jak daleko się do wnętrza Scytyi przedarł, oznaczyć nie można. Herodot powiada, iż się dostał aż za Don, co wszakże po prostu do wiary nie jest podobne, poźniejsi pisarze np. Strabo i inni mniemali, iż ledwie do Dniestru zaszedł, co przecież zbyt małą jest rzeczą. Zgoła daremną jest dziś rzeczą z usilnością szukać prawdy w powieści bajecznej, którą u Herodota czytamy. 5. Zdaje się iż, w czasie przebywania Herodota nad brzegiem euxińskim, wszyscy Scytowie zależeli od ordy królewskiéj między Dońcem i Donem. A przecięż takowe spółkowanie i zjednoczenie rozlicznych zastępów pod sprawą jednego naczelnika nigdy nie bywało trwałe u narodów mongolskiego szczepu, jak o tem skądinąd dobrze wiadomo bywało. Za czasów Tucydydesa (424 pr. Chr.) państwo Scytów było już rozbite i rozszarpane. Tym sposobem osady greckie mogły się utrzymywać długo przy jakiejś niepodległości za pomocą licznych darów i opłacając hojną daninę, pod zasłoną udzielnych chanów scytyckich i w domowych sprawach rządzić się własnemi swojemi ustawami. Wszakże niedługo potem nowe niespodziane niebezpieczeństwo zagroziło Scytom od zachodu, i zupełny ich upadek przyspieszyło. Celtowie, przedarłszy się między 350–336 prz. Chr. do IlliWyku, Mezyi i Tracyi i dopuściwszy się tam w mnogoletnich wojnach niesłychanych okrucieństw, stali się przyczyną iż nie tylko narody słowiańskie z Podunaju za Tatry, ale i Tryballowie do Mezyi a Geci do Dacyi wyciągnęli. O przemianach, które według wszelkiego podobieństwa z rozmnożenia się Słowian przed Tatrami w rządowości i panowaniu Scytów wyniknęły, milczą dawne dzieje; je dnakże o wyruszeniu się Getów przeciw Scytom, jako o rzeczy bliższéj i dostępnéj pisarze greccy więcéj opowiedzieć umieją. W Dacyi już i przed tem mięszkały narody getyckie, które, po części jak się zdaje, w okolicach Prutu opłacały się Scytom. Po przyciągnieniu jednoszczepców swoich z Mezyi, rozmnożywszy się i nabrawszy sił, poczęli zbrojnie na padać na Scytów, już wtenczas na małe pułki rozdrobnionych i podupadłych. Około r. 340 prz. Chryst jest zmianka o małym i słabym króliku scytyckim nazwiskiem Ateas. Nieco później r. 313. czytamy o niepodległych Scytach sprzymierzonych z Trakami i wspierających lstrianów przeciw Lizymachowi. Były to niewątpliwie szczątki dawnych Scytów naddnieprzańskich, które się tłukły gdzieś w puszczach dzisiejszego Budziaku czyli Bessarabii. Po dwudziestu latach r. 293’prz. Chr., Lizymach król macedoński dostał się do niewoli wraz z wojskiem swojem między Istrem a Tyrasem w puszczy zwanej już getycką a nie scytycką. Podobna jest do wiary, że wówczas Getowie znacznie i daleko na wschód rozszerzyli państwo swoje, choć nie można dostatecznie wyjaśnić, aby tak zwane królestwo trackie na pomorzu Hylas było właściwie getyckiem. Tym sposobem, jeśli panowanie Scytów zachodnich nie ustało zupełnie między Dnieprem i Dniestrem, to przynajmniéj wielce się osłabiło i zmniejszyło. Około r. 218–201pojawili się w wyższych okolicach Dniestru i Bohu Galatowie czyli Celtowie, niewątpliwie pobratymcy celtyckich Bastarnów albo stanowiący z tymi ostatnimi jeden, tenże sam naród, niszcząc okoliczne krainy i grożąc zagubą osadom greckim nad Euxinem równie jak Scytom wschodnim. Ci to wschodni Scytowie są niewątpliwieowi spomnieni na czestnym kamieniu Protogenesa około 218–201 prz. Chryst., którzy zagrażali Olbii. Oni a znimi spólnie Tizamatowie (Thisamatae) i Saudaratowie (Saudaratae) chcieli zająć twierdzę olbicką jedynie dlatego, aby się w niéj przeciw Galatom bronili, z czego się pokazuje, jak już w ówczas słabi byli. Tymczasem w dalszych okolicach w stronie północno-wschodniej ciągle jeszcze trwało panowanie Scytów, gdzie jest zmianka o ich króliku Agarusie (ok. 325 prz. Chr.) do któ rego się schronił bosporański król Perisades I, brat Satyra (podług Niebuhra syn). Wszakże i ich zniszczyła w krótce przewaga Sauromatów czyli Sarmatów cisnących się co raz daléj a daléj z Azyi przez Don do Europy. Niemożna dokładnie oznaczyć czasu, w którym Sarmaci wytępili Scytów. Herodot znał jeszcze Sarmatów za Donem w Azyi; lecz Skylax i Ephorus już tylko na prawym czyli zachodnim brzegu Donu. Z wojny synów Perisadesa I pokazuje się, że w ten czas r 311 przed Chryst. siedliska Getów i Sarmatów, Scytami tu i ówdzie przedzielonych, jeszcze się z sobą nie stykały. Między 218–201 w okolicy królewskich Scytów panował Setafarnes, jak się zdaje król Sajów, którzy byli według wszelkiego podobieństwa gałęzią Sarmatów, i temu to królowi mięszkańcy Olbii dary i podatki odwozil. Podobnież i później około r. 94 prz. Chr. najdujemy Roxolanów, naród sarmacki, między Dnieprem i Donem, pomagający Scylurowiczom królikom scytyckim przeciw Mitrydatesowi VI. i Eupatorowi królowi Pontu. Palakus i pięćdziesięciu braci jego, synowie Scylura wprawdzie ciągle jeszcze zowią się Scytami u Strabona, ale to zapewne przez omyłkę, albowiem w ówczas i Taurowie zwali się Scytami. Tylko Agarowie byli zapewne prawdziwymi Scytami umiejącymi leczyć ukąszenie gadów. Około r. 60–55 prz. Chr. spustoszyli Getowie Olbią i inne osady greckie nad morzem czarnem; wkrótce potem wystąpili Sarmaci na równinach między Dnieprem i Dunajem. Owidyusz (ok. r. 1–17 po Chr.) będąc na wygnaniu w Tomi (w dzisiejszem. Mankale nad morzem czarnem) nie znał za Dunajem żadnych innych narodów krom Sarmatów Jazygów: Strabon, choć nieco później, czerpając ze źródeł zastarza łych jeszcze ciągle kładzie Tyregetów nad Dniestrem a Sarmatów Jazygów za Bohem (Hypanis), aczkolwiek tamci już dawno przez tych ztamtąd wypędzeni byli. Najpóźniejszym naocznym świadkiem, znającym dobrze różnicę między Scytami a Sarmatami był Dio Chryzostom, który nam podał wiarogodną wiadomość o Scytach w okolicach dolniejszego Dniepru. W czasie jego pobytu w Olbii (81–90 prz. Chr.) koczowali Scytowie zarówno z Sarmatami nad morzem czarnem, niepokojąc osady greckie i stałych siedlisk nigdzie niemając, a nawet jedni drugich ustawicznie wypierając z tych tucznych pastwisk. Podobne jest do wiary, że niedługo potem te szczątki Scytów Sarmaci częścią wygubili częścią napowrót do Azyi wyparli, albo wreścig Scytowie ci zupełnie się zleli z Sarmatami, których obyczaje i język już dawniéj po większej części byli przejęli. Dlatego też prawdziwa jest wypowiedź Pliniusza: „Imie Scytów przeszło już całkiem na Sarmatów i Germanów, ani się nigdzie indzie zastarzałe to nazwisko nie zachowało, wyjąwszy tylko u tych narodów, które, innym ludom prawie zupełnie nieznane, w najtylniejszych kończynach przemięszkują” Naród właściwych Scytów wyginął wprawdzie w Europie, lecz imie jego dopiero później stało się ulubionem pisarzów greckich i rzymskich pobrzękadłem, które oni częścią z nieumiejętności, częścią z niedbalstwa, częścią z przewróconego smaku i źle użytéj uczoności, ku niepowetowanej szkodzie dawnych dziejów, przylepiali prawie wszystkim obcym zna nym i nieznanym narodom, które od 1go aż do 12go stolecia na północy występowały. Inaczej postępował badawczy i rozważliwy Herodot! On bowiem, nie tylko naród scytycki od innych należycie oddzielił, ale i właściwą Scytyą z pewnością ograniczył na wschód rzeką Tanais czyli Donem, a wyłączył z niej Melanchlenów, Tyssagetów, Issedonów, Sarmatów i innych. Później za czasów Alexandra Wielkiego, chlubawi Grecy wymyślili sobie drugą azyatycką Scytyą. Stało się to właściwie przez omyłkę, dlatego że wojacy Alexandra w pochodzie swoim przyśli nad rzekę Jaxartes, czyli Tanais dzisiejszy Syhuh tym sposobem wodzowie ich chełpili się z tego, że się aż do Scytyi przedarli! Inni ich w tem naśladowali, tak że zmyślone to imie Scytyi azyatyckiéj przyjęło się u samego narodu i pisarzów jego. Strabo zna tylko tę Scytyą azyatycką, europejska zaś zowie się już u niego Sarmacyą. Podobnym sposobem w stóleciach bliższych wieku naszego rozszerzyło się imie Syberyi. Skrzętny dziejobadacz pierwotnego znaczenia podobnych imion musi pilnie śledzić i od późniejszego niewłaściwego ich używania ściśle rozeznawać, jeśli chce uniknąć grubych błędów, które z niebaczności na to wynikają. 6. Właściwi i pierwotni Scytowie byli, jakieśmy powiedzieli, narodem, który z Azyi wyższej do Europy przybył, a tem samem był obcy europejskim szczepom plemienia indyckiego. Musimy więc szukać tak początku i kolebki jak pokrewieństwa jego z innemi znanemi szczepami w onej oznaczonej części ziemi naszéj, mianowicie w ojczyznie Saków i Massagetów spółplemienników jego. Początku i kolebki nie szukamy, nad pokrewieństwem niedługo się zastanawiać będziemy, jeśli rozważymy charakter i obyczaje dawnych Scytów, jak nam je spółczesni świadkowie Herodot i Hippokrates opisują. W obrazie dawnych Scytów, jeśli się mu dobrze przypatrzymy, nie możemy niedostrzedz podobieństwa późniejszych Hunów, Awarów, Kozarów, Peczeńców a nade wszystko Mongołów czyli Tatarów: wszędy, choć czasy różne, zjawiska są jednakowe. Czemu się bardzo dziwić nie należy. Wewnętrzne dzieje koczownych i łowieckich narodów w wyższej Azyi są do siebie, zupełnie podobne, huńskie dzielny podobne są do mońgölskich, a oby dwie są massagetskie. Dzisiejsi koczownicy są obrazem i podobieństwem tych, którzy byli przed tysiąc laty. Podobną i jednakową postać postrzegamy też u zwierząt. Ukształcenie płodzi niedojrzaną różność i rozmaitość form narodożywotnych. Hippokrates zauważał, że wszyscy Scytowie postawą i obliczem byli sobie równi, prawie jak dzisiejsi Mongołowie. Scytowie byli narodem rodu mongolskiego, plemienia siewierskiego: o czem wątpić nie możemy podług wiadomości przytoczonych przez dwóch spółczesnych pisarzów. Hipokrates opisując ich postać, mowi, że mieli ciało tłuste i nabrzmiałe, kości w tucznem cielsku ukryte, brzuch napuchły, włosy rzadkie; twarzy zaś i postawy wszyscy byli jednakowej: co wszystko poprostu nie przypada, że niepowiem, ani ludom szczepów plemienia indoeuropejskiego np. Słowianom i Niemcom, ale nawet ani ludom szczepów zachodnich plemienia siewierskiego mianowicie Turczynom i Czudom. Oto jest prawdziwy i wierny obraz ojczystych szczepów w północnej Azyi, których nie można ogólnie i bez różnicy stósowniejszym nazwem oznaczyć jak imieniem szczepów rodu mongolskiego. Pokrewieństwo to poświadcza postać kamiennych obrazów najdujących się na mogiłach scytyckich w Rossyi, którą Klaproth ogłosił za czystomongolską, Zwick przeciwnie za półmongolską t. j. trzymającą środek między mongolską a turecką (Kirgisów i Nogajów). Do tego pokrewieństwa szczepowego wiedzie nas i sposób leczenia przez wypalanie, u Scytów powszechnie używany, do niego prowadzą nas wreście i inne jawne i uderzające ich zwyczaje obrzędz i sposób życia. Błaganie boga wojny w obrazie poświęconego miecza jest prawdziwy i właściwy zwyczaj mongolski, który potem u Atilly a jeszcze później w czasie wyniesienia Czyngischana na dostojeństwo królewskie znów się widzieć daje; pilśniowe namioty, świńska nieczystość, ciasto, którem się ich kobiety okładały, aby sobie od czasu do czasu przyschłe błoto i brud ze skory odrywały, prożniacza leniwość, i krom wojny i łupieżnictwa odrętwiałość (komu tu nie wpada na myśl charakter dawnych Madziarów?) wszystko to jest sybirskie i mongolskie, a nie tureckie ani czudzkie a najmniej słowiańskie i germańskie. Sybirski jest zwyczaj i opajanie się dymem konopnego siemienia na rozpalonym kamieniu w szczelnie zamkniętym namiocie, tylko że Herodot podkadzanie to z kąpielą parową (łaźnią, banią parową) mięsza, któréj tameczne innojęzyczne narody, podług Nestora Słowianie, używali już za czasów apostolskich, a może niekiedy i obudwoma sposobami, ojczystym i obcym (scytyckim) ciału swojemu gody wyprawiali. Jak męzczyzni scytyccy przepędzali cały dzień na swoich koniach tak żony i dzieci ich ciągle leżały w pilśniowych namiotach rozbitych na kołach czyli wozach. – Równie i między zwyczajami Sarmatów i Scytów walna zachodzi róźnica. Sarmaci byli w rzeczy samej ludem bojownym, nieustraszoną jazdą, i wielce jest do wiary podobna, że i oni, mięszkając po pustyniach około Scytów, przywykli utrzymywać zawsze w pogotowiu swoje namioty na wozach, aby ich składać i rozbijać nie musieli a jednak we wszystkiem innem obyczaje | ich widocznie się różnią od obyczajów Scytów. – O innych powiększej części gnuśnych, że nie powiem bydlęcych zwyczajach i obrzędach Scytów jak np. zabijanie ludzi przy pogrzebie królów, picie kwaśnego kobylego mleka (kumisu narodów mongolskich), oślepianie sług i niewolników, których do polnych i domowych robót używali, chłeptanie krwi zabitych nieprzyjaciół, odzieranie z nich skóry i wyrabianie jej na rozliczne potrzeby domowe, używanie czaszek zabitych nieprzyjaciół zamiast czarek lub kubków itd. umyślnie tu mimochodem spominam, niech o nich czyta komu się podoba u innych pisarzów i po nich niechaj uznaje Scytów bąć z Pinkerton’em za Gotów, bąć z Halling’em za Germanów, bąć z Mannert’em za kirgizkich kozaków jeno Słowian niech nikt więcéj ze Scytami nie łączy i nie miesza. Wiemy wprawdzie, że niektórzy pożniejsi pisarze greccy obyczaje Scytów wychwalali, ale zaprawdę niesłusznie. Co starożytni o Abijach zmyślonym narodzie trackim i o innych bajali, że to mieli być ludzie najsprawiedliwsi to ich następcy, a szczególniej Ephorus i inni przenieśli na Scytów, poczytając uczciwość za następstwo i nierozłączną towarzyszkę ich prostego i nieoświeconego żywota. Stało się to, jak każdy widzi, dopiero wtenczas kiedy mędrkowie greccy poczęli uważać uprawność umysłu i uczoność za źródło nieprawości i nędzy, jak to podobnie stek ludu u nas dziś uważa. Herodot i Hippokrates znając z własnego doświadczenia Scytów i ich zwierzęcą dzikość, byliby się z tego do rozpuku śmieli. A przecięż i dziś wychwalają wierność Beduinów i dobroczynność Kałmuków; czyli to słusznie lub niesłusznie o to się tu sprzeczać niechcemy. Wiadomo z Prometeusza Eschylesa, że Scytowie byli narodem łupieżnym i z Tucydydesa, że dla swojej surowości podłości i wewnętrznych zamieszek nie mogli sobie upokorzyć okolicznych na mianowicie Traków, a jak się domyślamy i Windów czyli Słowian, choć byli liczbą wyżsi i siłą potężniejsi. 7. O języku dawnych Scytów nie można nic z pewnością oznaczyć, ponieważ ledwie kilka scytyckich słów, najwięcéj imion osobnych i to jeszcze w skażonéj postaci nam się zachowało. Do takich słów „należą np. imiona szczepu Skoloti i odnog jego Katiari, Traspies, Paralatae, Auchatae, daléj imiona mężczyzn a zwłaszcza królów Targitaus, Lipoxais, Arpoxais, Kolaxais, Sagillus (u Justyna), Panasagorus (tamże), Protothyes, Madyes, Gurus, Saulius, Anacharsis, Idanthyrsus, Skopasis, Taxacis, Ariantas, $*pithes, Skyles, Opoee (kobieta), Oktamasades, Ateas, Skolopitus (u Justyna). Sparethre (kobieta), Agarus, Scilurus, Palakus, Toxaris (u Lucyana) Abaris i t. d. imiona zaś bogów i bogiń, Tabiti podług Herodota Westa, Papaeus Jupiter czyli Jowisz, Popi (podziemne posągi bogów), Apia Gaea czyli Tellus ziemia, Oetosyros-Apollo, Artimpasa-Aphrodite, ThamimasadasNeptun, wrescie wyrazy szczególne i ogólne np. Exampaeos, imie gorzkiego źródła, Enarees –rzezańcy, mężobojczynie (dvögoxtówog), Arimaspis –jednoocy od arima jeden, a, o, i spu—oko, Groukasus–góra śniegiem pokryta (nive candidas), Silis-Jaxartes (u Pliniusza),Temerinda-matka morza i t. d. Rzecz podziwienia godna, że przy powierzchownej biegłości w języku zendyckim medyjskim i perskim w słowach tych wykazuje się oczywiste i dobitne pokrewieństwo z językiem zendyckim i medyjskim. Tak np. scytyckie imona Ariapithes, Ariantas równają się medyjskim Ariobarzanes, Ariawarta, Arizanti, Ariamlecha, Ariana, gdzie aria ari znaczy dobry, czestny. Końcowka acais w imionach Lipoxais, Arpoxais, Kolaxais odpowiada końcowce zendyckiéj ksxeio, staroassyr. czyli zachodnie medyjs. (pelewskiej) khszahié, nowopers. szah t. j. król, u Greków šąg (prw. Artaxerxes-magnus regum rex, Xerxes-regum rex na napisach wańskich z czasów assyryjskich i medyjskich) khszaéhié iéré–król dzielny waleczny, khszaéhiékhszaéhiémaà–król królów it. d). Końcowka pithes w Ariapithes Skolopitus jest zendycka paitis, sans. patis-pan, arm. bed–naczelnik, got. faths- wódz, pan, litew. patis pats-pan, słw. pod’ podin w słowie gospod’ gospodyn, zkąd pochodzi i wiszpati, strprus. waispatin, litew. wieszpats, pols. waćpan, t. j. wsipan, złożone ze słowa wies, wesws–vicus i patis-pan. Podług tegoż samego zapewne Artimpasa-Afrodita, Wenus wykładać się może przez Welepani albo Biele czyli Białapani, prw. sanskr. arthja– czysty, błyszczący, i medyjskie imiona Artebares, Artabanus i t. d. **), pasa jest zapewne żeńskie od m. pithes (prw grec. nóoug sanskr. patis podług greck. Ósonómg). Scytyckie Enarees-rzeżańcy, ułomni, grec. dvavögtsig, szczegolny rodzaj słabowitych, najdujący się często aż podziś dzień między Tatarami (zowią się potarsku chos), jest równie czysto perskie od korzenia nar, ner–mąż mężczyzna. Nie wiem czy w słowku Exampaeos nie tkwi indoeuropejska pani, peni-woda. W imieniu boga Thamimasadas, i króla Oktamasades ostatnie słowko Masades jest niezawodnie zendyckie mazdão–bóg, pers. Or-muzd. Podług Pliniusza i Dionizyusza Periegetesa, którzy znać ze starożytnych czerpali, nazywali Scytowie zatokę meotycką Temerinda, co znaczy matka morza. Jeżeli to przypuścimy, że tu Teme czyli Temer-Thami, będzie więc Thamimasadas–bóg morza, co z Poseidonem czyli Neptunem Herodota wybornie się zgadza. Nakoniec w imieniu Oetosyros –Apollo, Phoebus. t. j. słońce, pokazuje się srednioazyatyckie osią syr t. j. podług Suidasa słońce. Przeciwnie Oeorpata–mężobojczynie, t. j. Amazonki, jest podług Herodota złożone ze słowka ołóę–mąż prw. sansk. wira, łac. vir, celt ver, goc. vair mad. férj i rund– zabić prw. natioow, batuere, bić i t. d. Niewiem, czy w imieniu Idanthyrsus i czyli ono dobrze jest napisane albowiem u innych późniejszych czytamy Idanthuras Jancirus) czyli mówię w tem imieniu porównanem z narodowym nazwem Agathyrsi, końcowka thyrsus nie znaczy zwyciężcy bohatera wel Tkoluda welikana, (olbrzyma) prw. skand. thurs (gigas) grec. goog, 99aoćg i 9gqoog słw. drzj (smiały, odważny mężny, junak) itd. Zdaje nam się, że przytoczone wyżej przykłady dostateczne i jasne wydają swiadectwo o pokrewności słów scytyckich z medoperskiemi. Dziwne to zjawisko wyjaśnia się częścią dawnem przebywaniem Scytów głęboko w Azyi, zapewne w sąsiedztwie Medów i Persów, częścią utrzymywaniem się onych w Medyi przez lat 28 [633– 605 pd Chr.] częścią nakoniec sąsiadowaniem z Sarmatami, szczepem medyjskim, z którymi wiele wieków obcowali i oddzielali się obyczajami tudzież językiem. Zdaje się nawet, iż w ostatnich czasach bytu swojego szczątki Scytów nad Donem i nad niższym Dnieprem zupełnie się z Sarmatami zlały. Dla tego téż wiadomość Herodota, że Sarmaci mowili skażonym językiem scytyckim, jako czerpaną od chełpliwych Scytów, a zatem podejrzaną, rozumimy odwrotnie, t. j. że Scytowie mówili skażonym językiem sarmackim. Narody surowe zbogacają mowę swoję wyrazami przyswojenemi z języka wprawniejszego, wyłożone wyżej słowa ściągają się po większej części do godności i religii (nabożenstwo) i istotnie prędzej od Medo-Persów do Scytów niż od tych ostatnich do tamtych się dostały. Zachodzi tu teraz pytanie, czyli słowiańszczyzna przejęła co z języka scytyckiego? Domyslać się należy, że to miało miejsce, albowiem Słowianie sąsiadowali ze Scytami, ale domysłu tego przykładami i innemi dowodami poprzeć nie można, dla tego, że prawie żadnych słów nie mamy, o których byśmy z pewnością twierdzić mogli, że są prawdziwie scytyckie, i że znikądinąd do języka scytyckiego nie przeszły. Dla téj téż przyczyny wyrazy jak kurgan, bugor, bugaj i inne wyprowadzamy raczej z języka sarmackiego niż scytyckiego. A przecięż o imieniu Scyta (Skytha >xó9ng) przekonany jestem, że ono odpowiada słowiańskiemu Czud, którym to nazwem słowianie oznaczali pierwotnie wszelkie narody rodu uralskiego czyli finskiego. O czem dla zamknięcia jeszcze kilka słów powiemy. 8. Scytowie europejscy, jakieśmy wyżej (w czł. 3) widzieli, zwali się Skoloty (Xxożóto) i tylko Grecy pontyccy dawali im nazwę Scytów a Persowie Saków. Imie Scytów wyprowadzano dotąd ze wszystkich prawie języków ziemi naszéj; lecz jak niestosownie i niedorzecznie, nie myślimy u dowodzić tego obszernie. Jeśli rozważymy, iż właściwi Scytowie podług Herodota tylko krainę czarnomorską między Donem i Dnieprem siedliskami swojemi zajmowali, że odtąd ku północy i zachodowi mięszkały liczne inne szczepowe narody, które Herodot wyraźnie wymienia i za nie-scytyckie uznaje, a które częścią, jak nad dolnym Dnieprem i Dniestrem pod panowaniem Scytów, częścią zaś w niezawisłości żyły, wowczas łatwo się przekonamy, że te ościenne i nie-scytyckie narody musiały mieć dawno już przed osiedleniem się Greków nad Pontem, co dopiero ok. 655–610 pd. Chr. nastąpiło, jakieś ojczyste nazwisko obok cudzo plemiennego imienia Skolotów, które Grecy w kolei czasów od nich przejęli, a zgreczywszy je co do dźwięku, równe z nimi na Skołotów obrócili. Sądzimy że taką ojczystą nazwą jest imie Czud, Czudyn, Czudy, Czud (vir czudicus, homines czudici, gens czudica), którego Słowianie północni używają od niepamięci o ludach rodu uralskiegoa mianowicie szczepu fińskiego. Słowianie blizcy tych stron, gdzie Skołotowie koczowali, mianowicie Bydynowie, Neuri czyli Nurzanie (Nurjanie), Piengitae czyli Pienianie Sawari czyli Siewierzanie (Sjewerane), Tyrigetae czyli Tyrewcy (Tywercy) a może, jak się domyślamy, i tak zwani Borystheneitae, niewłaściwie nazywani Skythae Georgi i Aroteres i inaczej, przenieśli to stare i zwyczajne imie Czud od właściwych Czudów czyli Finnów na mongolskich Skołotów, bąć dla tego że Skołotowie ci przyciągnęli nad Dniepr i morze czarne z górzystych krain zauralskich z praojczyzny Czudów, bąć że ich uważali za pokrewnych i spółplemienników Finnów, jakoż wprawdzie obadwa te narody, Mongołowie i Finnowie, do jednego i tegoż samego plemienia siewierskiego należą Grecy osiedliwszy się nad morzem czarnem, przyjęli od Słowian gotowe już imie Czud i zrobili zeń >xóông (Skytha), czego dowodem jest częścią to, że wyraz >óông nie ma w greckim języku żadnego pnia ani znaczenia, częścią także, że obadawa wyrazy Czud czyli ruski Szczud i Xxóông = Skytha = Scyt podług prawideł językowych zdają się być też same. Oprocz prostego wyrazu Czud zaprawdę najdujemy często w ruskich rękopisach i słowo złożone Szczud (gigos), szczudo (portentum)**), co właściwie nic innego nie jest, tylko toż samo słowo z przydechem czyli z przedsuwką s albo sz, bardzo używaną we wszystkich indo-europejskich językach a za tem i w słowianskim, nade wszystko zaś w rossyjskiem i polsko-ruskiem narzeczu, prw. np. ross, szcziryj (purus) i mor. słk. cziry, li tew. czyras, i serb. czupaju,ross skóra,szkura= kora, daléj słk. szturziti i serb. turziti, słk. szmarziti i czes. marziti, szlechta szlachta i lech, lach, szkopiti, skopiti i kopiti, skuditi i kuditi, skriżal i krziżalki, skot i kotiti, szklubu szkubu skubu i gluboyżópo i t. d., w grec. okuxgóg, gxsday wvpu, optiaš, opóęcyöog, >kóuavögog zamiast uzęóg, xsdów wwut, utka5, udqayöog, Kapuavögog i t. d. . Grecy niemając w języku swoim głoski cz zamieniali ją w inne a najczęściéj w r ix; mianowicie w jednokorzennych słowach zamiast indyckiego i słowiańskiego cz stoi w greczyznic ox, ox, np. sans czhad, sczhad (tegere, obumbrare) słw, szczyt, łac. scutum litew. skyda **); sans czhaja, sczhaja (umbra, cień), greck. oxórog, okuć, oxyń, got. skadus, skand. sky (nubes) i t. d.; sans. czhid, sczhid (scido, scindo) słk. szczjet (abietes decussae), szczep (lignum fissum, Scheite), grc. oxtön (assula), att ouvöażuóg, oxudyń ut, łac. scido scindo, got. skaidan i t. d.. Zamiast słowianskiego u najduje się w greckiem bardzo często v, np. szklubu (glubo) yżópw, sluju »àów, kuditi xvöóçao, kupka, kubek, xú*Mov i t. d., które to Eolowie i Dorowie wymawiali jak ow =u . Tym sposobem zamiast pierwotnego Aestui, Guttones, Elusii, Lygii, Thule, pisali Grecy, Aestyi, Gythones, Elysii, Lygii, Thyle a serbskie Medjurecz napisał Konstantyn Porfirogeneta Meyvęśtovg. Naopak rzekę Sigvatov nazywają Słowianie bulgarscy i serbscy Struma poboczną zaś rzeczkę Strumica (prw. pol. strumień) *°). Podług tego, bąć że dawni Słowianie mawiali Czud albo Szczud, obadwa te nazwiska są zaiste prawe, dawne i ojczyste, Grecy chcąc imie to wyrazić nie mogli prawidłowo i podług ustaw języka swojegonic innego zeń zrobić jak >xúông, >kóðat . Dobrze już więc powiedział uczony Bayer. Cóż innego jest Czud, jeśli nie imie Scytów. Aczkolwiek on, nie będąc wcale świadom języka słowiańskiego, nie mogł wynaleśdź prawdziwej podstawy téj tożsamości imion, na oko tak do siebie niepodobnych, uważając mylnie wyraz słowiański Czud za skażony z greckiego >xúông, co prawdą jest ale na odwrót. Wszakże o imieniu Czud i pierwotnem jego znaczeniu na końcu następującego §. obszerniej mówić będziemy. Ponad 2 miesiące temu była „część 1 czytania Szafarzyka” czyli 15 stycznia – który był jedną wielką encyklopedią wiedzy o Slavii, tutaj nie ma nawet co dyskutować czy kłócić się z tym poglądem, zresztą na dole wkleje 2 e-booki razem ponad 1500 stron jego „Sławiańskich Starozytności” więc każdy będzie mógł się z tą wiedzą zapoznać. Fotka wyżej jako wizytówka postu jest z tego artykułu, wpadło mi to zdjęcie w oko więc je ustawiłem : Dziś Szafarzyk i Serbowie czyli nasi sławiańscy bracia, z którymi zostaliśmy rozdzieleni po tym jak Madziary zniszczyły państwo wielkomorawskie w 907 roku i usiadły na dobre w Panonii, niżej mapa na której jeszcze Madziarów nie ma w środkowej Europie, dopiero koczują nad Morzem Czarnym a wcześniej siedzieli minimum 200 lat u Chazarów i gnębili razem z nimi ludność późniejszej Rusi i okolic. Z tym pasem Słowiańszczyzny od Adriatyku do Bałtyku, Frankowie sobie nie mogli poradzić przez kilkaset lat, jak weźmiemy linijkę i przyłożymy pionowo w górę od napisu „Serbowie” na poniższej mapie to dojedziemy do naszego Pomorza, kłopoty Sławian zaczynają się od przyjścia Madziarów na początku X wieku, taki paradoks. W części 1 o Windach było bardzo dużo treści więc wkleiłem tam skany, o Serbach Szafarzyk napisał kilka razy mniej, około 15-20 stron w pdf w zależności o wielkości formatu więc tutaj będzie treść skopiowana z e-booka, przypisy odpuściłem sobie ale można zajrzeć sobie do e-booka, na dole podam dokładnie które to są strony i link, co 5000 znaków tekst przedzieliłem planszą z motywem sławiańskim, jakąś boginią czy piękną Sławianką albo mapą żeby nie było tzw „grochu z kapustą” tylko była przejrzystość, bo lubię mieć ładne posty a nie bałagan. CIEKAWOSTKA Ten unikacik 21 stron nie został nigdy z łaciny przetłumaczony, a on jest bardzo ważny dla Serbów czyli dla Sławian również. TYTUŁ Disputationem Historicam De Serbis, Venedorum Natione vulgo dictis die Wenden. Krüger, Georg , Jetze, Lorenz – Wittenberga, 1675 Naciskamy na pobieranie i mamy to w PDF, cała wiedza jak zwykle leży u Niemców Ta książeczka jest jeszcze w Berlinie i to chyba na tyle, nie ma jej na Google Książki w wersji pełnej Jako że jestem zalogowany chyba w 20 bibliotekach na całym świecie, to te unikaty jakoś znajduje , nie ma tu chyba opcji żeby to ogarnąć w pdf i przepuścić przez tłumacza ale ta strona jako plansza niżej jest najważniejsza. Oddaje już „głos” Słowakowi, pisownia oryginalna, polski język wciąż ewoluuje 😉 Kamil Vandal Bernard PAWEŁ JÓZEF SZAFARZYK – NAJSTARSZE ŚWIADECTWA O SERBACH. 1. Aż dotąd trzymaliśmy się tej zasady, że wszystko to, co się najduje w źródłach starych i niepodejrzanych o Wenedach czyli Winidach, należy do dziejów praszczepu słowiańskiego i stanowi część podstawną starożytności jego, dla tego téż wszystkie tu należące świadectwa ogromadziliśmy wyżej z największą pilnością, i objaśniliśmy, o ile można, lub jak dalece potrzeba tego wymagała. A wszakże z tego, cośmy wyżej o stósunku i ważności nazwy Wendowie i Serbowie obszerniej wyłożyli, już nam wiadomo, że pierwsze z tych dwóch imion, póki tylko ślady tego w dziejach i podaniu narodowem najdujemy, nie było u samych Słowian, w używaniu, ale jedynie nadawały je Słowianom narody szczepu niemieckiego, celtyckiego, litewskiego i czudzkiego. Rodzinne zaiste i prastare imię Słowian bąć wszystkich w ogóle lub przynajmniej większéj liczby narodów szczep ten składających, było, jakieśmy wyżej okazali Serbi, Serbowie. Dla téj téż przyczyny potrzeba, aby ci, którzy chcą należycie i wszechstronnie wybadać początki pranarodu slowiańskiego, przebiegli wszystkie źródła najdawniejszych dziejów Europy i pilnie obejrzeli, czyli w nich się nie zachowały jakie zmianki i pamiątki o przodkach naszych Serbach pod tém ich własném i rodzinném imieniem. Świadectwa bowiem obudwu rodzajów ściągają się do jednego i tegoż samego narodu, prawie tak jak wszystkie owe rozmaite wiadomości u starych pisarzów o Celtach i Gallach lub o Teutonach i Germanach tyczą się jednego tylko szczepu. Dopiero kiedy obadwa te podania porównane i w jednę całość połączone zostaną, spodziewać się można, że liczne, w tak rozmaity sposób zaciemnione strony starożytności naszych dokładniej będą wyjaśnione. Tu jednak przede wszystkiem z boleścią narzekać musimy, że na nieszczęście i ku niepowetowanej stracie dla dawnych dziejów naszych, właśnie pod tém właściwem i rodzinnem pranarodów słowiańskich imieniem zachowało się bardzo mało wiadomości w całym tym zakresie historycznych źródeł staréj Europy aż do czasów Jornandes’a i Prokopa [552]. Przyczyny tego przeżałosnego niedostatku są rozliczne i nie łatwe do wynalezienia. Narody słowiańskie, jak z tego, cośmy o Wendach powiedzieli, z pewnością wiemy, znane w dobie historycznej, która dla naszej Europy dopiero z Herodotem [456. przed Chryst.] się rozpoczyna, mieszkały w polnocnych jej krainach, które były innym odleglejszym narodom na południu a mianowicie Grekom i Rzymianom prawie niedostępne a tem samem i calkiem nieznane. Od brzegów morza czarnego byli oddaleni i głębiej do górnych krain wyparci najpierwej, i to już w 6tém i 5tém stoleciu przed Chrystusem przez Scytów potém zaś w 3. i 2. stol. przed Chrystusem przez Sarmatów, nareście w 2m. i 3m. stoleciu po Chryst. przez Gotów, którym to trzem obcym niegdy bojownym i na silnym narodom nawet wielka część ludu słowiańskiego w tych okolicach służebnie podlegała. Z téj więc strony dawni pisarze greccy i rzymscy nie mogli otrzymać żadnéj dokładnej wiadomości o szczepie serbskim, a nawet pisząc o narodach téj czéści Europy zagarniali wszystkie tameczne szczepy już to dla nieświadomości już też dla większej dogodności pod ogólne imiona, najpierwej Scytów, potém Sarmatów, nareszcie obudwóch tych narodów żadnej nie czyniąc różnicy między panującymi cudzoziemcami i podbitymi krajoweami. Na południe ograniczeni byli Serbowie Tatrami. Z téj więc strony były związki z Grekami i Latynami jeszcze daleko trudniejsze, albowiem wiadomo nam, że jak rzeki i morza narody wiążą i jednoczą, tak góry je rozłączają i osamotniają. Nie wątpliwie już w 4tém stoleciu przed Chrystusem Serbowie ustąpili pobrzeża morza baltyckiego, a przynajmniej południowszej części jego, gdzie zbierano bursztyn, Gotom narodowi germańskiemu, w górniejszej zaś jego połowicy siedzialy od niepamięci narody szczepu litewskiego, a daléj ku północy przebywaly szczątki wielkiego szczepu czudzkiego czyli fińskiego. Z téj tedy strony ani Grecy ani poźniej Rzymianie żadnej wiadomości o Serbach bezpośrednio z ust samego ludu tego otrzymać nie mogli, a nawet co tylko o nich posłyszeli, wszystko to przejęli od Niemców, którzy Serbów zwali Windami, dla tego téż wszelkie te w pismach ich dochowane stare wiadomości opiewają tylko o Windach; o Serbach zaś prawie żadnej nie masz w nich zmianki. Prócz tego Serbowie, o czém nie tylko ze świadectw Prokopa i Maurycego, ale nawet i z najdawniejszych dziejów ruskich, polskich i czeskich z pewnością wnosić możemy, żyli od niepamięci pod rządem narodowym, podzieleni będąc na wielkie mnóstwo swobodnych gromad (obej gmin. Gemeinde); dlatego téż jest nawet podobne do wiary, że jeśli kiedy mieli, co przypuścić musimy, spólne całemu szczepowi imię, imię to przecież nie było w częstém używaniu, będąc miejscowemi imionami pojedyńczych narodów i gromad poniekąd ograniczone i niejako zaciemnione. Ze imiona te pojedyńczych narodów i gałęzi szczepu słowiańskiego początkiem swoim do najgłębszej starodawności sięgają, tego liczne dowody niżej na swojém miejscu przywiedziemy. Sam charakter obyczajów tudzież sposób życia narodów szczepu serbskiego były przyczyną, że dopiero później i mniej, niż pozostałe na rody pólnocne t. j. Scytowie, Sarmaci i Niemcy, dali się poznać innym odleglejszym narodom na południu. Narody te zaiste były spokojne, łagodne, do zaborów nieskłonne, trudniące się w swojej ojczyznie po największej części rolnictwem i gospodarstwem, jeno potrzeba wlasnej obrony wymusiła na nich owe podziwienia godne męztwo i waleczność, i tylko zaraźliwe przykłady ich gnębicielów Scytów, Sarmatów i Niemców zepsuły i skaziły poniekąd ich czyste i łagodne obyczaje. Taki naród trudniący się sztukami pokoju we wlasnej ojczyznie, nietęskniący za najazdami i napadami na cudze ziemie, nie uganiający się za podbojami i zagładą ościennych narodów, wierzę iż mały powód daje stronnéj i niewdzięcznej historyi do roztrębywania imienia swojego. Na koniec i to rozważyć należy, że tylko nie które dzieła geograficzne i historyczne starych Greków i Rzymian doszły do naszych czasów, i że większa ich część zaginęła, tak że jest rzeczą możliwą a nawet nader podobną, że przez zaginienie tych tak licznych pism, mnogie także pomniki i wiadomości o szczepie serbskim zaginęły dla nas na wieki. Czemu nie trudno damy wiarę, jeżli pomnim na to, co Prokop w dziejopisie swoim spomniał o powszechném używaniu prastarego imienia Sporów t. j. Serbów, u Słowian i Antów. 2. Jednakże choć w tych czasach, w których teraz badania nasze się zawierają, nie tak bogate żrzódła płyną prastaremu imieniowi Serbów jak imieniowi Windów mamy przecież na to dwa wyraźne i istotne świadectwa, że imię to w swojej nieskażonej formie było już w onéj dawnej dobie na kilka wieków przed Jornandes’em i Prokopem rzeczywiście i używane i innym narodom znajome. Swiadectwo to najduje się u sławnych pisarzów Pliniusza Rzymianina [79 po Chr.] i Ptolemeusza Greka [ok. 175.] Pliniusz wyliczając narody mieszkające w krainach nad zatoką meotycką w te się wyraża słowa: „Od ciaśniny Cymmeryckiej mieszkają Meotycowie, Walowie, Serbowie, Arrechowie, Zingowie, Psessłowie” Podobnież Ptolemeusz w opisaniu Sarmacyi azyatyckiej między innemi i te wspomina narody: „Między górami Ceraunickiemi a rzeką Rha mieszkają Orinei i Walonie i Serbowie.” W rękopisach Ptolemeusza czytamy najczęściej Serbi a rzadziéj Sirbi, która to niepewność polega na pierwotném wymawianiu imienia tego przez Słowian. Ze tu na wykazaniu siedlisk prawdziwego położenia tych najdawniejszych Serbów, o których dzieje zmiankują, najwięcéj zależy, każdy to czuje, a jednak poprostu jest to zagadką aż dotąd nierozwiązaną i która taką nie wątpliwie zostanie po wszystkie czasy. Zaprawdę do zupełnego jej rozstrzygnienia ani Pliniusz ani Ptolemeusz dostatecznego światła nam nie rzucają i owszem jeden z drugim w jawnéj sprzeczności zostaje. Pliniusz poczynając od Bosporu Cymmeryjskiego t. j. od dzisiejszej cieśniny Kerczeńskiej mieści swoich Meotów Walów, Serbów, Arrechów, Zingów, Psessiów na pobrzeżu Meotu czyli na brzegach morza azowskiego, postępując jak się zdaje, ku pólnocy, albowiem ztąd ku Tanaitom przechodzi. Wszakże na innem miejscu sam osadza Walów opodal odtąd na stronie wschodniej w północno-wschodnich odnogach Kaukazu w blizkości tak nazwanych wąwozów kaukazkich (portae Cauca siae). Ptolemeusz zaś umieszcza wszystkie spomnione narody Orineow, Walów i Serbów w tych okolicach wschodnich między górami Cerauńskiemi a Wolgą a za tém na pobrzeżu chwaliskim (kaspijskim) Cerauńskiemi górami zwały się u starożytnych ziemiopisów północno wschodnie odnogi Kaukazu ciągnące się ku rzece Tereku, o których wszakże kierunku i położeniu mieli oni zupełnie mylne wyobrażenie, uważając Je raz za południowe odrostki Kaukazu, drugi raz za północne ciągnące się aż ku górom Ripejskim. Podług Pliniusza należałoby więc wskazać miejsce Serbom nad brzegiem Meotu niedaleko ujścia Donu, podług Ptolemeusza zaś na brzegach morza chwaliskiego między Kaukazem i Wolgą. Że ze względu na prawdziwe położenie narodów w ziemiach tak mało znanych, jakiemi wówczas były krainy nad Donem i Wolgą, ani na Pliniusza ani na Ptolemeusza bezpiecznie spuszczać się nie można, o tém wiedzą dobrze znawcy dawnego ziemiopisu. Obadwa ci sławni pisarze, czerpając z tysiącznych rękopisów i mieszając wiadomości przestarzałe z nowszemi nagromadzili w Sarmacyi i Scytyi mnóstwo imion narodowych starodawnych i nowożytnych, czystych i skażonych, wskazując każdemu z nich miejsce i siedzibę po dług swojego widzi mi się, a nawet często nachybił trafił, nigdy zaś według dowiedzionéj znajomości ich położenia. Przy takiem zawikłanem wypisywaniu i skupianiu gołych tylko imion, jeśli u Pliniusza i Ptolemeusza siedliska jakiego północnego narodu o sto lub dwieście mil z prawego miejsca są dalej posunięte i przeniosione, zawsze to przecię za małą pomyłkę pokładać musimy. Nie tylko potrzeba niepospolitych wiadomości ziemio- i dziejopisnych, ale nadto olbrzymiej siły i wytrwałości, aby ten scytycko-sarmacki zamęt tych dwóch pisarzów nabył światła i ładu, na którym mu aź do dziś zbywa. Co do Serbów, zgadzamy się z Pliniuszem, który osadza ich bliżej Donu niż morza chwaliskiego i Kaukazu. Na to zaś mam szczególniej następujące dowody. Przede wszystkiem dawniejsza wiadomość zdaje się być bliższa tak źrzódła jak i prawdy. Następnie i inne, późniejsze wprawdzie świadectwa prowadzą nas tu a nigdy na wschód. Pamięć Orineów, jak sądzą, zachowała się w mieście Ornie niedaleko ujścia Donu, o którem Plan Carpin ok. r. 1239. zajmujące wiadomości podaje, i latopisy ruskie ok. r. 1346. i 1395. zmiankują. Niedaleko od tego miejsca, tam gdzie Wolga po swojem zbliżeniu się do Donu nagle ku wschodowi się zakręca, wytryska rzeka Sarpa, która toczy żrodła swoje blizko jeziora zwanego po rusku Biełoje a po tatarsku Cagan, ztąd zaś wije się około gór zwanych Irgeni, w kierunku prostym ku pólnocy i wpada do Wolgi blisko Sarepty, i téj to rzeki nazwisko zdaje się przypominać imię Serbów. Czyli ci Serbowie byli jakąś osadą, dopiero w tym wieku snać za sprawą Sarmatów, tam założoną czyli też wschodnią odnogą i że tak rzekę poboczną odroślą wielkiego szczepu Serbów, który sięgał przez całą ówczesną Sarmacyą europejską aż ku rzece Donu, któż dziś rozstrzygnąć to może? Prokop zaiste, jakieśmy o tém wyżej spomnieli, umieszcza swoje „niezliczone narody Antów” niedaleko tych Serbów w okolicy i obwodzie Donu. Jest więc rzeczą moźliwą a nawet bardzo do wiary podobną, że ci to Słowiańscy Antowie już wówczas, to jest w 1szém i 2giém stóleciu po Chryst. niektóremi gałęziami i latoroślami swojemi sięgali aż ku rzece Sarpie (Serbie?) któréj ujście nie więcej nad 10 mil od zakrętu Donu jest oddalone. Jednakowoż przyjmując to wykazanie siedlisk Serbów Pliniusza i Ptolemeusza za podobne, nie zapieramy, że rzecz ta ciągle jeszcze nie jest wolna od wszelkiej wątpliwości, na mocy któréj jakieśmy wyżej powiedzieli, spomnieni pisarze mogli tylko przypadkiem i przez pomyłkę położyć tu imię Serbów, należące do narodu, który wówczas mieszkał znać daleko ztamtąd w obwodzie wyższego Donu i dalej na zachód. Imię jest czyste i nieskażone, bytowanie narodu Serbów wówczesnéj Sarmacyi prawdziwe i rzeczywiste, o wydzielenie granic ich siedliskom według Pliniusza i Ptolemeusza daremny spór. I otóż to są ci sami Serbowie, od których kilku badaczy starożytności, a między nimi i nasz zasłużony Dobrowski chciał wywodzić wszystkich późniejszych Słowian, zdanie to jak było próżne i jak dalece grzeszyło przeciw wszelkim wypadkom historycznym o starobyłości wielkiego szczepu Słowian w Europie, podlug tego, cośmy już dotąd o tym przedmiocie, mianowicie zaś o narodowości przedtatrańskich Wendów z niemętnych źrzódel wyłożyli i w dalszym ciągu dziela naszego jeszcze zupelniej rozwiniemy, niepotrzebujemy obszernym wykładem dowodzić. 3. Długi czas upłynął, a pozostałe źrzódła dziejów dawnej Europy nie wyjawiały nam imienia Serbów, dopiero w połowicy 6go stól. byzantyński dziejopisarz Prokop ku niemałemu zasmuceniu naszemu podaje nam skażone słowo Spori zamiast początkowego imienia Serbów z tym dokladem, że ten starożytna nazwa była niegdy wszystkim narodom szczepu słowiańskiego spólną. ” Przedtém, mówią że i Słowianie i Antowie jedno mieli imię, obadwa zaiste narody nazywały się za starodawna Sporami” Odwołując się do tego, cośmy wyżej powiedzieli, w celu okazania, że w miejsce skażonego słowa Spori rozumieć należy Serbi, wstrzymujemy się tu od wszelkich innych uwag, do których jednak świadectwo tak ważne niejeden wprawdzie daje powód. Tu jedynie na to wzrok nasz zwrócimy, że Prokop spominając to imię Serbów, sam je wyraźnie podaje przede wszystkiem za starożytne a następnie za powszechne. Swiadectwo tedy Prokopa zkądkolwiek bąć czerpane, należy wszelkiem prawem do dawniejszej ciemnéj doby starożytności słowiańskich, dlatego téż kładziemy je tu w rzędzie najstarszych podań i wiadomości. Prawdziwość wyrażenia Prokopa i starobyłość tego imienia a tém samém i czystość źrodeł, z których je czerpano, potwierdzają przede wszystkiém pisarze Pliniusz i Ptolemeusz tamten o pięćset, ten zaś o czterysta lat starszy od Prokopa pisarze, którzy nam je w pierwotnej i czystej formie zachowali. Starobyłość tę poświadcza samo nawet zaciemniałe jego znaczenie, wykazując, że ono początkiem swoim i powstaniem sięga daleko po zakończyny znanych dziejów języka narodu naszego. Na koniec samo nawet rozszerzenie jego i niegdyś powszechne używanie u szczepu tak ludnego, na tyle narodów podzielonego potwierdzi to, poniekąd, że ono musiało być pierwotném i prastarém ponieważby się nie mogło było tak zakorzenić i utrzymać u tych dziś, co do siedlisk, narzeczy i obyczajów najodleglejszyeh gałęzi. Co do powszechności tego imienia, wypowiedź Prokopa nabiera także w czasach późniejszych znakomitego potwierdzenia. Ale ponieważeśmy o tém już wyżej na swojem miejscu obszerniej mówili, a świadectwa w tym względzie przywiedzione co do czasu właściwie do późniejszego okresu należą, umyślnie więc wstrzymujemy się tu od ich obszerniejszego rozbierania. Gdyby nam czas zawistny nie był pochłonął tego piśmiennego źródła, z którego Prokop wiadomość swoję o imieniu Serbów czerpał, jak się domyślamy, że krom ustnego podania Słowian i tego rodzaju źrzódła miał pod ręką, rzeczą jest niezawodną, że dawne dzieje nasze w tym względzie, to jest co do narodów pod imieniem Serbów nie byłyby tak ubogie i niedostateczne, jakiemi je teraz widzimy. Tak poważna dla nas wiadomość ta Prokopa zawsze przecie służy nam na to, abyśmy, przekonawszy się o starobyłości Słowian w Europie i wzajemności imion Windowie i Serbowie, mogli łatwiej ogromadzić szczątki dawnych świadectw o przodkach naszych i do powszechnego użycia dogodniéj w układną całość sporządzić. 4. Dla dopełnienia i utwierdzenia wyżej przywiedzionych świadectw, należy tu jeszcze dodać jedno pochodzące od pisarza, którego nie można wprawdzie z dokładnością oznaczyć wieku, w którym żył, ale go najpodobniej za spółczesnego Jornandesowi i Prokopowi uważać możemy, jeżeli od tych obudwóch nie był starszym. Pisarzem tym jest Wibius Sequester powódźca skromnego wprawdzie, a jednakże dla niektórych w nim zawartych nowych wiadomości zawżdy zajmującego opisu rzek i ruczajów, o których dawni dumacze (poeci) spominają. Niegdyś dzieło to uważane było za płód z końca 4go stólecia, nowsi wszakże nie bez istotnych dowodów utrzymują, że pismo to dopiero po upadku cesarstwa rzymskiego na zachodzie a więc najpodobniej w ciągu 6go stolecia wygotowano. W tém więc dziele między innemi czytamy następującą wiadomość: „Albis, rzeka w Germanii, przedziela Swewów od Serbów (w rkp. a Servitiis, Cervetiis) i wpada do Oceanu” Pilniejsze badanie tego króciutkiego wprawdzie lecz ze względu na dzieje słowiańskie nader ważnego świadectwa prowadzi nas do zupełnego przekonania, że pod słowem Servitii (Cervetii) nie należy żadnego innego narodu rozumieć tylko Serbów załabskich. Najnowszy wydawca dziela Wibius’a Sequester’a Oberlin niezrozumiawszy imienia Cervetii, które się nie tylko we wszystkich dotychczasowych wydaniach najdawało, ale nawet najduje się tak napisane i we wszystkich do dziś porównanych rękopisach, zmienił je swawolnie i tylko z domyslu w Cherusci ale zaprawdę niedowodnie. Albowiem naprzód jednozgodne porównanie wszystkich starych wydań i rękopisów stoi zupełnie na przeszkodzie wszelkie mu swawolnemu przeinaczaniu tego słowa bez istotnych powodów, na których w niniejszym przypadku całkowicie zbywa. Dalej, choć już wtedy nic nie mówię o tém, że imię Cherusków acz dość rzadko przez pisarzów 1go i 2go stol. spominane, w téj późniejszej dobie nigdzie się nie pojawia, a nawet jak się zdaje, wyszło całkiem z używania, to samo już położenie obudwu narodów, Swewów i Cherusków sprzeciwia się po prostu poprawie Oberlin’a. Obadwa zaiste narody t. j. potomkowie Cherusków i Swewowie mieszkaly wtenczas kiedy dzieło to było napisane, po lewej stronie Łaby a tém samém rzeka ta nie mogła ich przedzielać. Cheruskowie od pierwopoczątku byli mieszkańcami lewego nadbrzeża Łaby, na wschód Hessów w okolicy Harzu, ztąd poludniowo między Werrą i Salą, od tych zaś rzek może nawet i dalej na wschód i polnoco-wschód aż ku Łabie. Część zaś Swewów zaległa prawą stronę rzeki Łaby w dawnych bardzo czasach, a przynajmniej według rozdzielenia Niemców przez Tacyta, który do Swewów policza Burgundów, Gotów, Wandałów i inne gałęzie rozsiedlone między górną Łabą i morzem bałtyckiem, a wszakże po wyciągnieniu Gotów, Burgundów, Wandalów i innych z pomienionych krain, co już w 2–4 stol. po Chr. nastąpiło, imię Swewów zostało się jedynie Niemcom między Łabą i Alpami bytującym, t. j. Durynkom (Thüringer) Bawarom i Alamannom. Nareście mała garstka Swewów znać przez Serbów wyparta przeniosła się z krain załabskich do Anhalt w czasie pochodu Langobardów i Sasów do Włoch [568] Wi bius Sequester pisząc we Włoszech albo w Galii myśli istotnie o dwóch wielkich znanych narodach swojego wieku, rozłożonych po obudwu przeciwnych brzegach Łaby i spomina przyrodzonym biegiem rzeczy najpierwéj Swewów jako bliższych siebie, Serbów zaś jako odleglejszych. Ze względu na prawopis tego imienia (Servitii, Cervetii) dosyć tu będzie napomknąć, że będąc prawidłom pisania w średnich wiekach zupelnie odpowiedni, nie ma nic w sobie niezrozumiałego ani podejrzanego, albowiem podług prawideł tego prawopisu, ci którzy po łacinie pisali, zamieniali w obcych imionach b na u, uu w (np. Wulgari zm. Bulgari, Zeriuani zm. Serbiani i t. d.) c zaś pisywano w miejsce si z (np. Cieruisti zm. Serbistie (Serbiszcze), Cilensii zm. Silen sii-Slezaci, Slązacy, Pruci, Prucia zm. Prusi Prussia itd. Podług tego nie wahamy się wyrzec, iż świadectwo to rozumieć należy jako ściągające się do Serbów, którzy na końcu 5go stól w krainach przez Niemców opróżnionych między Odrą i Łabą osiedli,a w następnych czasach byli znani pod rozlicznemi cząstkowemi imionami Łużyczanów, Milczanów, Hłomaczów, Stodoranów, Zyłyców, Susielców itd. Utrzymujemy wreście, że w owych dawnych czasach używano imienia Serbów, o wszystkich Słowianach niemieckich w ogólności a więc i o Łutycach i Bodrycach, do czego wiedzie nas okrom innych spólne pochodzenie wszystkich tych gałęzi i narodków z krainy przez Konstantyna Porfirogenetę Białoserbią, przez powódcę zaś zapisek Unichowskich Serviany nazywanej co na swojem miejscu obszerniej wyłożymy. Nie śmiem rozstrzygnąć, czyli na deskach Peutingera słowo Crherpstini postawione najpółnocniéj w Niemczech, między imionami staroniemieckich narodów (Chauci, Chamavi, Warini itd. oznacza Serbscy czyli Serbsti t. j. Serbów czyli też jaki inny naród. Niektórzy uważają to za skażone imię Cherusków. Głoski słowo to składające pisane są jedną ręką i atramentem zwyczajnym (czernidłem) gdy przeciwnie imiona innych narodów atramentem czerwonym (rumielką) i pochodzą jak się zdaje od samego przepisywacza rękopisu Wiedeńskiego. Rękopis ten z 13go stólecia (1265?) przepisany znać z pierwotworu sporządzonego w pierwszej ćwiartce 5go wieku, w którym takowy przypisek mógł się już rzeczywiście znajdować. Albowiem szerzenie się Serbów przez Odrę do Niemiec przypada w czasach nieco dawniejszych niżli dotąd powszechnie sądzono, to jest przynajmniej w początku 5go a nie i to w końcu 4go stolecia. Jednakże jakieśmy powiedzieli, niewiele tu sobie zakładamy na tém słowie skażonem. 5. Wystawiwszy wypadek historycznego żniwa o Serbach, dla zamknięcia dotkniemy tu nieco o początku i znaczeniu imienia tego. Jak do najstarszych tak równie do najciemniejszych imion narodowych należy nie zaprzeczenie imię Serb, wyjaśnienie którego próbowało wielu pisarzy poczynając od Ces. Konstantyna Porfirogenety i Biskupa Salomona albo raczej pomocników je go aż do czasów dzisiejszych. Najuczeńszy a razem i najumiarkowańszy między dotychczasowymi naszymi badaczami języka Dobrowski wyznał otwarcie, że po wszelkiem jakie tylko być może przetrzebieniu i porównaniu narzeczy słowiańskich nie mógł znaczenia imienia Serb żadną miarą wytropić. Co do nas mniemaliśmy przed niejakim czasem, że imię to pochodziło od sławnego korzenia oznaczającego wodę, które to zdanie dzielił poniekąd sam nawet Dobrowski, częścią dla tego, że imię to idzie według obcego przetlumaczenia od Winde, którego pochodzenie zwyczajnie (acz mylnie) od wody wyprowadzano, częścią dla tego, że znajduje się kilka rzek i miasteczek i wiosek położonych nad wodą i noszących to nazwisko, częścią na koniec, że korzeń serb, zerb(srb, zrb) w niektórych zwłaszcza wschodnich językach oznacza rzeczywiście płynienie wody. Wszakże po powtórném i pilniejszem wybadaniu tego przedmiotu musimy od zdania tego jako niedowodliwego odstąpić, a w jego miejsce przyjąć inne, jak nam się zdaje prawdziwsze i łatwiejsze do dowiedzenia. Przekonani, że w krytyczném badaniu słów droga historyczna jest najpewniejsza, jak wyżej przy imieniu Winde tak i tu musimy obejrzeć wszystkie dawne formy, pod któremi się imię to nam przedstawia. Czytamy zaś Serbi u Pliniusza; Serbi i Sirbi u Ptolemeusza; Spori Stógo zamiast Sorbiu Prokopa, Servetii czyli podlug innych rękopisów Cervetii u Vibius’a Sequestra, Surbii u Tredegara: Siurbi w kronice Moissiac.: Suurbi w dalszym ciągu Roczników Lauriss. przez Einharda; Surpe i Surfe u Alfreda, Surbi u ziemiopiscy Bawarskiego i Reginona, Surbiensis prov. w roczniku ślązkim u Sommerberg’a, Swurbelant w li stynie 1136, Surben (po dwakroć) w Biterolf’a poemacie niemieckim z XII. stólecia; Sorabi u Einharda, u kontynuatorów w annal. Fulden. i Bertinian. Enharda, Rudolfa i Prudencyusza Treceńskiego, u Adama Bremskiego i Helmolda, Soavi (zm. Soravi) u Piotra Bibliot.;Sarbienis prow. u Kadłubka, Sarowe prov. w akcie oko ło 873, Sarb. (n. vir.) u Boguchwała; Sirbi w glossach biskupa Salomona, zwanych mater verborum; Sirbia u Sigeberta Gemblae; Serbli (>égßào o Serbach naddu najskich) i Serbii (Ségßio o Serbach przedtatrańskich), Serbia (ta Ség6tc, miasto Serbica i okolica w Macedonii) u Cesar Konstant. Porfirogenety; Ciertvi (miasto Zerben t. j. Serben) w akcie 949., Ciervisti (żupa) w listynie założenia biskupstwa Braniborskiego 949, Cervisti w ak. 1161, Kirrusti w ak. 975, Kiruisti w Cod. S. Mauric, Zerbiste w ak. 1003, Ziruuisti (miasto stołeczne dziś Zerbst) u Ditmar’a Merseburskiego, Zevirizke (toż samo) w akcie 1147, Cherevist w ak. 1196, Cherewist 1197, Zurbici (gród burgwardium dzisiejsze Zörbig w obwodzie Lipskim) w akcie 961 (podejrzane), Zurbizi i Curbizi u Ditmar’a, Zurbike u Rocznikarza Saxon’a, Zorbwech w ak. 1144, Sorbek w kilku innych aktach, Zribenz (zamiast dzisiejszego Schrenz) u Ditmar’a i Rocznikarza Saxon’a; Zurba (żupa) w ak. 1040 (podejrzane); Serebez (gród burg vardium, dzisiejszy Schrabiz) w ak. 1064: Serbii (Ség puou) u Cedrena, Serbi u Zomara, Anny Komne nowéj i t. d., Zeriuani (zamiast Serbiani) w rkp. Mnichowskim z 11go stól., Zirbi (czytaj Serbi) w glossach Czecha Wacerada 1102, Zribia, Zribin ( czytaj Serbia, Serbin) u Kosmas’a, Sereb i Serb” (obadwa zbiorowe) u Nestora podług rkp. : 1377, Srb’, Sr’b’1′, Sr’bin, Sr’blin, Sr’bli lmnog., sr’bskyj przymiotnik (tenże z przemianą b na p i srpskyj) w piśmiennych pomnikach serbskich z 12–14 stól., np. w ak. 1195–1230 sr’b’skyje zemlje gen. w żywotopisie sw. Symeona ok. 1210 sr’b’skyje zemle, sr’bskyje zemlje i sr’b’skyje, zemlje, sr’b’scje zemli, w typiku sw. Sawy ok. 1210– 1215 sr*b’ske zemlje i sr’b’skyje zemlje, w akcie ok. 1216–1233. Sr’blin, Sr’blina, w ak. ok. 1222–1230 sr’bske zemle w innéj (napis życzański) sr’pskije zem le, w napisie życzańskim z 13. stol. na ścianie w ko ściele srbskije zemle i srpske zemle, wak. 1254sr’bske zemle, w zakończeniu Teodora 1263 sr’b’skymi zem ljemi, srbskoju zemleju, u Domecyana 1264 sr’b’skimi zem’lami, sr’b’skich zeml”, sr’b’skim zemlam, w listynie ok. r. 1275–1321 srp’skje zeml” (sic), w Szyszatowe ckiéj ewangielii z końca 13. albo z początku 14. wieku sr’bskije zemlje, w napisie klasztoru Studenice 1314. srbskych zeml’, w Szyszatow. apostole 1324 sr’b’skyich zeml (dwa razy), w ak. 1347 Srbljem, w ak. 1348. po Srbljech, po zemli srb’skoj, Sr’bljem i t. d., Srbowe u Dalimila itd. Dziś zaś u Serbów naddunajskich imię to wyraża się Srb, Srbin, Srbljin, Srbljak itd., u Serbów zaś górno- i dolno-łużyckich Serb, Serbjo lm., serbski i serski przymiotnik serbske i serske lm. np. serska rzecz (mowa język) itd. W Rossyi i w Polsce w średnich wiekach i teraz następujące formy imienia tego napotykamy: serebszczyzna, sierbszczyzna, serepczyzna, sierpczyzna, podlug statutu litewskiego [1529] pewna opłata roboty ludu poddanego, jak sądzę od Serbów. Bielski w kronice swojej (1597) pisze Serbowie, Serbia (saska), Błażowski w przekładzie kroniki Kromera (1611) Serbowie, Serbia, Serby 4 p. lm. książę serbskie i t. d. dziś jeszcze najdują się w Rosyi i w Polsce wioski noszące nazwiska po starych Serbach a te są: Serben i Serbigal (t. j. Serbów koniec) w Inflantach, Serbino w gubernii Piotrogrodzkiej Sierby w województwie Mińskiem*) Serbowskij w woje. Czernigowskiem, Serbi i Serbinowka w wojew. Wołyńskiém, Serbentynie, Serbentyny, Serbentyszki w wojew. Augustowskiem (prw. ilirskie Srbenda augm. od Srb) Serbinów w Sandomirskiém, Sierbowice w Krak. Sarbice, Sarbicko, Sarbiewo, Sarbin w województwach Krakow, Płockiém, Kaliskiem w zachodniej ziemi Halickiéj. Późniejsze pokażone formy łacińskie jak Servi, Serviani w 13–15. stól. itd. nie mogą nas tu zajmować. Ze względu na te odcienia jednego i tegoż są mego imienia nadewszystko odróżnić należy zwyczaj i sposób pisania ojczysty od obcego. Między Słowianami dwojaka zachodzi rożnica w wymawianiu i pisaniu. Nestor podług najstarszego rękopisu pisał Sereb i na Bialéjrusi pewien podatek Serbów zwał się serebszczyzna, Serebez gród w listynie łaciń. 1064. wlość Sereboz w akcie w. księcia Jana Wasilewicza 1504. Nad to z imieniem Sereb porównać należy Kasz-eb (Kaszub) Dul-eb, jar-eb czyli jereb itd. W jednym akcie ok. r. 1390 – 1400. w Muchanowa Sborniku str. 194. zmianka jest o hojarze Pawle Sorobiczu od imienia męzkiego Sorob t. j. Sereb (prw. Wełes i Wołoś, łebeda i łoboda itd.) W miejscowych imionach Serebrowa i Serebrjakowa itd. w guber. Twerskiéj i i. spółgło ska r wielce jest podejrzana. W statucie litewskim pisanym w narzeczu białoruskiem (r. 1529.) często jest mowa o pewnym podatku, który Serbowie składali zwanym serebszczyzna czyli sierbszczyzna, tak jak tatarszczyzna, dań płacona Tatarom przez Moskali w ak. 1473. Z tém, cośmy dotąd powiedzieli o wyrazie Sereb, Srb, zgadzają się i obce źródła tudzież Łużyczanie co do korzennéj głoski e, którą południowi Serbowie wykluczyli do czego i Czesi przystąpili, ale ciż Serbowie pisali i wymawiali od najdawniejszych czasów aż do dziś Srb. Srbljin. Daleko większa różnica zachodzi w formach imienia tego podanych przez powódzców piszących w językach greckim, łacińskim i niemieckim, do których i dwaj Czesi Kosmas tudzież Wacerad na leżą: inni bowiem nazywali ich w pismach swoich Sirbi, Sirbia, albo Zirbi jak np. Ptolemeusz, (według niektórych rękopisów), czeski Wacerad i Sigebert Gemblaceński, inni Serbi Serbli, Serbii jak Pliniusz, Ptolemeusz (podlug niektórych rękopisów) i dziejopisarze bizantyńscy, inni Surbii, Surbi, Siurbi, Suurbi, Surpe, Surfe, Zurbici, Curbizi, Zurbike, Surben jak Fredegar, Regino ziemiopiszec Bawarski, Chronicon Moissiac, AnnaI. Lau riss przez Einharda, Alfred, Ditmar, Annalista Saxo, Biterolf, inni Sorabi, Sorbek jak Einhard, Enhard, Ruo dolf, Prudentius Trecensis, Adam Bremski, Helmold, li styny, inni Sarbi jak Kadłubek, inni ciertvi, Ciervist” Kirrusti, Ziruuisti, Zerbiste, Serebez, jak listyna z 949, 975, 1003, 1064 Ditmar, inni Zribenz jak Ditmar i Annalista Saxo, z którym zgadza się Zribia i Zribin naszego Kosmasa, inni nareście Zeriuani jak rękopis Mnichowski. Ze względu na te rozmaite obce formy ogólnie uważać należy, że co do samego wymawiania przez krajowców Srb. Serb cale się nie różnią, lecz co do sposobu pisania częścią w trudności wiernego wyrażania nieznanego slowa, częścią w niepewności łacińsko-niemieckiego prawopisu swój wynik a tém samém i swoje wyjaśnienie mają. Słowiańskie s wyrażono tu nietylko głoską z jak Zirbi, Zurbici, Zurbike, Ziruuisti, Zerbiste, Zribenz, Zeriuani ale i głoską c jak Cervetii, Ciertvi, Ciervisti, Curbizi, raz nawet Kirrusti dla tego, że je Niemcy wcześnie porównywali ze swojem ostrém • czyli tz, jakoż rzeczywiście aż do dziś ciż sami Niemcy imiona miejscowe pochodzące od Serbów wyrażają najwięcej spółgłoską x-tz: Zerbst, Zörbig, Zerben itd. Zamiana głosek wargowych b iw jest zwyczaj na i jasna, b i p albo b i f właściwa językowi niemieckiemu, ostatnia zaś szczególniej narzeczowi anglosaskiemu. Wkładanie głosek e, i, że, o, u, uu, iu, zwyczajne przed r np. Serbi, Zerbiste, Zeriuani, Sirbi, Sir bia, Zirbi, Ziruuisti, Ciervisti, Ciertvi, Sorabi, Sorbek, Surbi, Surpe, Surfe, Zurbizi, Curbizi, Zurbike, Zurba, Suurbi, Siurbi, niekiedy zaś nawet po r, np. Zribenz, Zribia, Zribin, albo obustronnie np. Serebez ma za powód, usiłowanie złagodzenia i zniemczenia tego bez samogłoskowego obcego imienia Srb, które dla germańskich ust jest szczególniej do wymówienia trudne. Jednakże ja utrzymuję, że u Słowian, w krainach niemieckich osiadłych równie jak na Rusi i na Podunaju, dwa były w używaniu imiona tego samego dźwięku tj. Serb i Srb, i w tym to względzie szczególniej ważne są for my Ciervisti, Ciertvi, ile że w nich zdaje się być ukryte staropolskie, białoruskie i ruskie Serbisztie i Sierbi. Imie tak prastare, ojczyste, u Słowian głęboko zakorzenione u cudzoziemców nieużywane, początku i znaczenia swojego nigdzie przyrodzeniej mieć nie moźe tylko w swojej własnej ojczyznie. I tu, że tak rzekę w samém wnętrzu Słowiaństwa i słowiańszczyzny, w narzeczu rossyjskiem, ruskiem i staropolskiem pojawia się nam spokrewnione z tém imieniem słówko rossyj. i maloruskie paserb (puer, privignus) pols. pasierb z kilku in nemi pochodzącemi od niego jak np. rossyj. i mrus. pa serbok (privignus), paserbka, paserbica (privigna), pol. pasierbica (privigna), pasierbi, pasierbiczy, pasierbowy, pasierbny, (wszystko przymiotniki rzeczownika pasierb) itd. Późniejsze rozbieranie słowa tego prowadzi nas do tego, że ono jest a) złożone b) toż samo co wyraz pastorek (privignus) i c) pochodzące od korzenia vir (orbus.) Złożystość słowa tego z przeimka pa i rzeczownego imienia serb sama się znawcom języka słowiańskiego nawija i potwierdza przez porównanie słów podobnie tworzonych częścią ojczystych jak np. rossyj. pasynok (privignus), padczerica (privigna) serb. posi nak, pol. pasynek? (pronepos) slk. parobok (juvenis od korzenia rob) pol. parobek (służebnik wiejski) itd. częścią cudzoziemskich, np. litew. pósunis (privignus), podukrà (privigna) itd. lecz nade wszystko ważne jest w téj mierze świadectwo języków wschodnich z naszym językiem spokrewnionych, w których jak zaraz obaczymy, najdują się obydwie formy złożona i niezłożona paser i suar. Tożsamość słów pasierb czyli paserb i pastorek jest nieco więcej osłoniona i ukryta, a przecież jeśli ogromadzimy wszystkie formy tego ostatniego, łatwo się o niej przeświadczymy. Brzmi bowiem sterk (privignus), påsterka (privigna) miejscami i pāstorik, pastorka, chrw. pasztorek, pasztorkinya, storak, pastorka, czes. pastorek, pastorkynie, sik. pastorok, pastorka i pastorkynja, z czego wynika, że o jest tylko zamianą głoski e, jak w topl. zm. tepl prw. łac. tepidus, w popel (popiół) zm. pepel, bober zm. bebr (cyr. i bulg. prw. łac. biber u Pliniusza niem. Biber), Wołyń zm. Weluń czyli Wełyń (u Nestora według rkp. 1377) itd., k tworząco zgłoskę jak pasynok od syn, parobok od rob itd. i t wkładka jak w rozptyliti zm. rozpyliti (dissipare zerstauben) od pył pył (pulvis, Staub), stjn. zm. sjen, strzjbro, straka, strzeda i t. d. zamiast srebro, sraka srjeda (środa) itd. Podług tego påsterk czyli na części rozłożone pa-ser-k rowna się zupełnie rossyjskiemu i polskiemu pa-ser-b, oprócz końcowki, ale ta musi tu także być zgłoską tworzącą, ile że się nie najduje w sansk. paser (puer*), pers. puser (filius, puer), pelw. poser (puer) kurd. suar (puer) i afg. suari suai (puer*). Tym sposobem nie masz wątpliwości, że w wyrazie tym pa-ser-b czyli pa-ster-k jedynie ser jest zgłoską podstawną i szczepową; inne zaś do składania tylko i tworzenia policzone być muszą i nie masz potrzeby dowodzić obszerniej, że pień ten ze słowami cyr. sir (orbus) ross, siryj. sirota, serb. chrzw. kor. słk. sirota, czes. sirotek. sirobie, siroba dłuż. siro ta, głuź. sérotoi, serotstwo, pol. sierota, sierocę sierocy sieroctwo i t. d. z jednego wyrosł korzenia. Korzeń ten najdujemy w sans su (generare, producere, prw. prasúti progenies) w łac. sevi, satum od se rere zm. se-sere (sese reduplicatio czyli zdwojenie *), w goc. saian, skand. sóa (serere) slw. siejati i t. d. słów tych znaczenie wszędzie jest rodzić, płodzić, tak że oba dwa słowa syn i sir (sir-ota, sir-óbie, serb) pierwotnie znaczą zrodzonego, urodzonego, splodzonego czyli dziecię jak łacińskie satus, natus lub greckie 14 xvov itd. Ztąd widoczna jest, jak bardzo naturalnie i stosownie nowożytni Rossyanie zastąpili swoje zastarzałe i ciemne paserb, paserbica, bieżniejszym a zatem i jaśniejszym wyrazem pasynok padczerica. Znaczenie więc narodowego imienia Srbi Srbowie coll. Srb czyli pol. Serb Serbowie, jest już dla nas jawne i jasne: zaiste słowo to nie mogło pierwotnie i początkowo nic innego oznaczać tylko urodzonego splodzonogo, rodaka, rod, narod, łac. gens, natus, ja koż i spokrewnione z niem i z tegoż korzenia poszłe indyckie slowo serim (natio) toż samo oznacza. I tento sposób nazywania siebie tak jest odpowiedni charakterowi i prostym obyczajom narodów prastarych i przyrodzie jeszcze nieobcych, że nie masz dziwu jesli go często najdujemy i u innych z nami spokrewnionych szczepów a mianowicie u Niemców, których się ojczyste nazwisko Thiutisk, Diutisk, Deutsche, najnaturalniej od goc. thiuda (natio, gens), stniem. diot, lot. tauta wywodzi i u dawnych Skandynawców, którzy krainę swoję w prastarej dobie nazywali Manaheimr t. j. mężów ojczyzna, własność itd. Mając teraz początek i znaczenie imienia Serb jasne jak na dłoni, łatwiej już dojdziemy, dla czego czytamy nie tylko u Pliniusza Serbi, u Ptolemeusza Sirbi i Serbi w glossarzu Salomona i u Sigebert’a Gemblac. Sirbi, Sirbia a nawet i u Nestora Sereb’, w statucie litewskim screbszczyzna, w źródłach germańskich Serebez, Ciervisti (czytaj Sierbiszcze czyli Sierbistie), u Kadlubka Sarbiensis provincia itd. Słowianie równie w prastarej dobie jak i dziś, sami według rozliczności siedlisk i narzeczy niewątpliwie imię to wymawiali rozmaicie jako to Serbi, Sierbi, Sirbi, Sarbi, Syrbii * rbi, tu z wyrażeniem pierwotnéj głoski tam zaś z wysunięciem onéj albo raczej przemienieniem w inną słabszą to jest w cyrylskie b (franc. e muet). Albowiem przemienianie i wysuwanie głosek w zgloskach przed r i l stojących jest w słowiańszczyznie tak zwyczajne, że byłoby zbyteczną, rzecz tę licznemi dowodami i przykładami poświadczać, pórównanie słów jak brwa, srdce, trn, wlna, plny (brew, serce, ciernie, wełna (bałwan morski) pełny) w rozlicznych narzeczach i w spokrewnionych z naszą mową językach, albo téż w czeszczyznie porównanie słów klegi i klnu (klnę), pligi i plnu (pluję) drzewo i drwo, drwosztiep itd. każdy łatwo sam sobie zrobić może. Dlatego téż Nestora Sereb (prw. Serebez w listynie 1064), ross. Serbino, Serby, Serbinowka, polskie Serbinow, Sierbowice, Sarbin i łużyckie Serb, Serbjo nie jest gorsze niż czeskie i ilirskie Srb, Srbljin, zaś wedlug form Ciervisti, Ciertvi sądziłbyś, że w 8–10 stól. były w Niemczech rody słowiańskie, które wyrażały imię to prawie w ten sposób, w jaki dzisiejsi Polacy swoje pasierb i pasierbica wymawiają i piszą. Lecz najdowaliż się gdzie w późniejszych czasach Słowianie, którzy imię to wyraźali Sirbi sirbski tego twierdzić nie śmiem, wszakże nie uważam ja tego wcale za rzecz niepodobną i niedorzeczną. źródełko – strony 236 – 257 tego e-booka „Sławiańskie Starożytności” to 1500 stron w 2 częściach : 1) albo 2) albo Część 2 była 16 lutego a więc miesiąc temu, pisałem że co 2 tygodnie będę puszczał kolejną część ale jednak raz na miesiąc wydaje mi się lepszą opcją aby Don Mavro Orbini się poprostu „nie przejadł”, Orbini fascynuje, podaje zagadkowe źródła których nie obejmuje wyszukiwarka Google, do tej pory nie mam pojecia kim jest Karl Vagriysky na którego Don Mavro powołuje się często, a dziś duży wątek Lecha i Cecha, oraz nadbałtyckich Wendów, zapraszam do lektury 🙂 Chorwat o imieniu Čech. , szlachetny i bardzo szanowany mąż, przypadkowo lub umyślnie zabił jednego z własnych towarzyszy, również męża bardzo szanowanego. Skazany za to i wezwany na dwór, nie chciał stawić się w Sądzie, za co jego przeciwnicy poddawali go codziennym prześladowaniom. W związku z tym znaczna część Chorwatów chwyciła za broń, aby wspierać Čecha. Ten ostatni, widząc wściekłość ludzi, nie czekał na kłopoty i za radą swoich przyjaciół, wyszedł z wyprzedzeniem, decydując się szukać w zamian za dom swego ojca – nowego, który mógłby stać się dla niego bezpieczną przystanią i wygodną rezydencją. Wraz z nim udał się jego brat Lakh (Lech) wraz z rodziną, przyjaciółmi, sługami i dużą liczbą innych osób. Wyruszyli ścieżką prowadzącą przez Valerię, położoną między Dunajem a Sawą, która w tym czasie była zdominowana przez Chorwatów, do Górnej Panonii, obok Morawian. Doszli na Morawy i okazało się, że większość Saksonii była w mocy Sławian, więc osiedlili się tam na jakiś czas. Morawianie, poznając powód ich wędrówki, nauczyli ich, jak postępować. Powiedzieli im, że niedaleko leży kraj zwany Germanią, a jej część zwana Czechy ale teraz jest opuszczony i wyludniony z wyjątkiem niewielkiej liczby Vandali i ich współplemieńców, którzy żyją tam w swoich chatach. Ten kraj, powiedział, może być odpowiedni dla nich do życia. Czech chętnie przyjął tę ofertę, tym bardziej, że był w takiej sytuacji, że nie musiał wybierać. Po raz kolejny wyruszył, pokojowo, nie obrażając nikogo, przeszedł przez grzbiet Gór Hercinskich i zszedł do Czech. I dokądkolwiek się udał, był przekonany o słuszności tego, co mu powiedziano: że Czechy były nieuprawiane, opuszczone, a stado owiec i krów było bardziej odpowiedzialne niż ludzie, których było niewiele w porównaniu z obfitością bydła. Ludzie, których spotkali, byli zwyczajni, nosili długie włosy i zajmowali się pasterstwem. Początkowo, gdy zobaczyli ludzi Cecha, przestraszyli się, ale gdy dowiedzieli się, że ci z tego samego plemienia przyszli jako przyjaciele, zaczęli ich witać, otwierając ramiona i przynosząc im prezenty, które przynosili przyjaciołom, a mianowicie mleko, ser i mięso, także dali im przewodnika, aby poprowadził ich do Dolnych Czech. Osiągnąwszy szczyt górujący nad Łabą i Wełtawą, który miejscowi nazywają zamek (Rzip), co oznacza „widok”, otwierając widok na rozległe otoczenie, Czech wspiął się na górę i rozglądając się i podziwiając niebo i zdrowe powietrze, żyzna gleba, lasy i gaje, bardzo odpowiednie do wypasu, przejrzyste strumienie i rzeki obfitujące w ryby, nie mogły powstrzymać radości, która go porwała, podniósł ręce do nieba i zaczął dziękować bogom za okazane mu miłosierdzie. Potem zabił wcześniej przygotowane ofiary, które było zwyczajowe dla tego ludu, aby uczynić radość swym bogom, i schodząc z góry, podzielił się swoją radością z towarzyszami, mówiąc im, że ich długie i zamglone wędrówki się skończyły i nakazując im budowanie domów i uprawianie pola, aby nie być zmuszonym do życia tylko owocami polowania i jedzą tylko mięso jak zwierzęta. Chorwaci byli uzdolnieni w budowie domów i uprawianiu pól, więc każdy z nich chętnie złożył taki ślub. Kiedy liczba mieszkańców tych miejsc znacznie się zwiększyła z powodu napływu zarówno Vandalów, jak i Dalmatów, którzy przybyli do Czech jako odległego miejsca, w którym nie było zamieszek i nieustannych wojen, Lakh, który również chciał zostać założycielem nowych ludzi i nowego królestwa, przybył do do jego brata Cecha z prośbą o pozwolenie mu pójścia z każdym, kto chce iść za nim, w poszukiwaniu nowych ziem i miejsca zamieszkania. Jeśli ich nie znajdą nic ciekawego, obiecał wrócić do niego. Po uzyskaniu zgody brata, przeszedł przez góry na północ i dotarł na ziemie, które obecnie posiadają Ślązacy, część Polaków. Nie osiągając w swoich intencjach nic gorszego niż jego brat Cech, zaludnił te ziemie nowymi mieszkańcami, traktując ich z całą możliwą skromnością, nie wykazując arogancji, podobnie jak jego brat Cech. Z tego powodu obydwaj byli uwieczniani przez swoich ludzi, ponieważ do dziś pamiętając o ich pochodzeniu, Czesi od Cecha nazywają się Czechami, a Polacy od Lakha są Lachami. Narody te miały swoich sławnych pisarzy, w tym Wacława Bogemskiego, Matveya Mechhovsky’ego, Jana Dubravija i Marcina Kromera oraz wielu innych, którzy opisywali wojny i triumfy Czechów i Polaków w dużej liczbie. Ci, którzy pragną poznać historię tych królestw, mogą zwrócić się do dzieł wspomnianych autorów. Polacy w niczym nie ustępowali Czechom ani w męstwie, ani w chwale. Przeszedłem w milczeniu po wszystkich niezliczonych zwycięstwach, wspomnę tylko polskiego króla Zygmunta, który wielokrotnie odnosił zwycięstwa w celu całkowitej eksterminacji nad ogromnymi hordami prowadzonymi przez Tamerlana i Batu, jak donosi Vincent z Beauvais, Thomas Splitsky i Miechowita; a ten lud był w stanie zniszczyć rodzaj ludzki. Polacy zmiażdżyli potężną armię księcia moskiewskiego, eksterminując 80 tysięcy żołnierzy a dawno temu pokonali aroganckich władców Pomorza, zmuszając ich do płacenia hołdu w następnych latach. Wołosi i Turcy, ośmielając się wypowiedzieć wojnę Polakom, zostali zmuszeni do opuszczenia granic Polski, tracąc większość swoich sił. Co więcej, najeżdżając Wołoszczyznę, Polacy spustoszyli tam wszystko ogniem i mieczem. Do zalet tego wielkiego władcy należy zaliczyć wybitną potęgę militarną Polaków, którzy zgodnie ze starożytnym męstwem przodków Sławian wolą krwawą śmierć od haniebnego poddania się. Stając się zaciętymi z powodu ciągłych wojen, bardzo późno nawrócili się na chrześcijaństwo, upierając się przy czczeniu swoich specjalnych idoli: Jowisza, Marsa, Plutona, Cerera, Wenus i Diany. Jowisz nazywał się Isese w ich języku i uważali go za wszechmocnego. Mars mieli Lyadę (Ledę), przywódcę wojen i dawców zwycięstw. Pluton nazywał się Nya, pytając go po swojej śmierci o lepsze miejsce w swoim królestwie. Nazwali ją Venus Dhydzilelya (Dzidzilia) i zwracali się do niej z prośbami o poczęcie, zmysłowość i liczne potomstwo. Nadali Dianie imię Zievana lub Zievonia i modlili się o jej umiar i udane polowania. Nazywali Ceres Marzanną, prosząc ją o płodność pól i drzew. Czcili wiatr, który gwizdał nad ziarnem kukurydzy i koronami drzew, nazywając je Pogoda (Dogoda) lub Pochvist. Marcin Kromer zinterpretował Weather (Pogoda) jako „czysty”, Pohvist, lub Pohuiscel, według Miechowskiego, oznacza „wyczerpanie powietrza” dla mas. Czcili także Ladę, matkę Kastora i Polluksa. Pamięć o tym przeżyła do czasów Mechhovsky’ego, który mówi, że kiedy śpiewali starożytne pieśni, mruczeli: „Lada, Lada, Ileli, Ileli, Poleli, Poleli”, nazywając Castora Ileli i Polluksa Poleli. Jan Dlugosh pisze, że w swoim czasie w Republice Czeskiej i Polsce zwyczajem było ustawianie posągów Marzhyany i Dzevonii na matach, uroczyście je nosić, towarzyszyć śpiewaniem żałobnych pieśni, a następnie wrzucać je do jeziora lub rzeki. Stało się to w czwartą niedzielę Wielkiego Postu ku pamięci tamtego dnia, to jest 7 marca, kiedy król Mieczisław wydał dekret o zniszczeniu bożków. Polacy poświęcali tym bożkom świątynie i miejsca szczególne, ustawiali bożków i wyznaczali księży, urządzali święta na ich cześć, oddawali się tańcom, oklaskom, pieśniom i różnym zabawom. I ten zwyczaj imprez i zabawy, pisze Dlugosh, przez kilka wieków po przyjęciu chrześcijaństwa trwał w Polsce i żył do tego czasu, ponieważ w tamtych czasach, które nazywamy Pięćdziesiątnicą, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, starzy i młodzi, gry i tańce, nazywając je Stado. Rosjanie i Litwini, zwłaszcza w miastach, nadal przestrzegają zwyczaju klaskania i śpiewania podczas tańca, śpiewając imię „Ladona”. Czesi, zgodnie z Wacławem Bohemianem i Janem Dubravią, opuścili te błędne koncepcje bałwochwalstwa i przybranego chrześcijaństwa dzięki staraniom morawskiego króla Suatoplugo, kiedy Czesi byli rządzeni przez króla Boriwę z żoną Ludmiłą, około 900. Jednak Polacy pozostali Poganami nieco dłużej, po przejściu na chrześcijaństwo w 965 r. Dzięki dziełom swego króla Mechislava. Następujące okoliczności skłoniły go do zrobienia tego. Po zostaniu królem Polski po śmierci ojca (zgodnie ze zwyczajem, którego przestrzegali inni Poganie), mając 7 żon, nie mógł spłodzić syna, który byłby jego następcą i spadkobiercą. W tamtych czasach było wielu Polaków, którzy wracając do domu z Czech i Moraw przywieźli ze sobą wiarę chrześcijańską; Ponadto w Polsce było wielu chrześcijan, niektórzy w służbie suwerena, inni wśród kupców. Poza tym byli tacy, którzy poszukując spokoju, oddawali się duchowym poszukiwaniom, prowadzili samotne życie. Ci ludzie uporczywie inspirowali Mieczyslava, by odrzucił pogańskie błędy i rozpoznał Chrystusa, dawcę dzieci i uniwersalnego pocieszyciela. Udało im się przekonać go, by przyłączył się do prawdziwego legalnego małżeństwa z samotną chrześcijanką. Dlatego wysłał posłów do Republiki Czeskiej, by poprosił o rękę córki księcia Bolesława, który zabił jego brata, a teraz jest czczony jako święty. Bolesław nie odmówił mu prośby, dopóki porzucił pogaństwo i stał się chrześcijaninem. Co też uczynił Mieczysłav. Dlatego tego samego roku 965 r. otrzymał chrzest w Gnieźnie i poślubił dziewicę Dąbrowkę, wydając dekret, zgodnie z którym we wszystkich miastach i wioskach musieli niszczyć bożków i przyjąć chrzest. Za życia dołożył wszelkich starań, aby wprowadzić i utrzymać wiarę chrześcijańską w swoim królestwie. Przejdę teraz do innych Sławian którzy zajęli całe wybrzeże Morza Bałtyckiego a było to sławiańskie plemie Veneds albo Venedas. John Magnus z Gotlandii w 21. rozdziale szóstej książki pisze: „Jeśli chodzi o tych, którzy byli tymi Venetami, Jordanes, odnosząc się do Ablavnyi, twierdzi, że byli oni częścią sławiańskiego plemienia. W tamtych czasach (jak również teraz) Sławianie, podzieleni na różne plemiona, mieli wiele różnych denominacji; a Sławianie różnią się od Vandali tylko imieniem „. Johann Aventin (II) pisze: „Pod panowaniem cesarza Marciana, około roku 453, Wendy, którzy nazywają siebie Sławianami, są najstarszym plemieniem Germanii (jak pisze Tacitus), dokonując najazdów na lasy i góry leżące między Peucynami a Finami, za nasze grzechy (jak pisze Jordanes) zaczęły twardnieć, rosnąć i zintensyfikować się, aby stopniowo zająć i wypełnić całą szczelinę od Łaby do Donu na całej długości i szerokości między morzami Bałtykiem i Adriatykiem „. Przeniknęli do skrajnych granic Zachodniego Oceanu, co można zobaczyć u Pawła Diacona, który napisał w XVII księdze: „Następnego dnia Rzymianie zatrzymali trzech Słowian, pod którymi nie było broni, Cesarz Mauritius zapytał ich, skąd pochodzą i skąd pochodzą. Odpowiedzieli, że są klanami sławiańskimi, ale żyli na końcu Zachodniego Oceanu; oraz że król Aar, Kagan, wysłał do nich poselstwo z darami dla władców ich plemienia, prosząc o pomoc przeciwko Rzymianom.” Wtedy ich książęta wysłali wspomnianych ambasadorów, aby wyjaśnili Kaganowi, że nie mogą tego zrobić z powodu ogromnego dystansu (według nich spędzili 18 miesięcy w drodze), nie nosili broni, ponieważ nigdy nie widzieli zbrojnych współplemieńców, w ich kraju nie są obeznani z bronią. Cesarz, zdumiony ich wyglądem i chwaląc ich wielką sylwetkę, wysłał ich do Gerklei. Nazwa Morza Wenedzkiego albo Bałtyckiego pochodzi od tych Sławian Wenedów, ponieważ, przekraczając Wisłę i docierając do Łaby, zaatakowali mieszkańców wybrzeża Morza Kodańskiego (Zatoki Gdańskiej – KVB). W tamtych czasach ziemie te były zamieszkane przez potężne i potężne plemiona Suevów, Longobardów, Rani i Szwedów (Suitoni); wszyscy zostali pokonani przez Sławian Venedi i wynieśli się nad Dunaj. David Khitreus, opisując tę ​​sławiańską inwazję w Księdze III, pisze: „Genates, czyli Wendy, które Niemcy nazywają Vends (Vuenden), Włosi mówią „Sławianie”(Slavi), a my ich nazywamy Vandalami (Vandali), około 500 lat od Narodziny Chrystusa zajęły całe to wybrzeże Morza Bałtyckiego po fatalnej migracji ludów, od Morza Bałtyckiego po Łabę, z jej źródeł, czyli 11 potoków, które wpływają do niej, zanim opuści ona Góry Czeskie, prawie do samego ujścia, na kilka stuleci żyli, znacznie rozszerzając swoją dominację aż do czasów Henry’ego Ptasznika i Ottona Wielkiego którzy popychali ich najpierw do Łaby i Gavoli, a następnie do czasów Heinricha Lwa, 600 lat po swoim pierwszym przybyciu do tego regionu, w wyniku ciągłych wojen, częściowo zostali zniszczeni i podbici; a wraz z religią chrześcijańską powstały w tych regionach kolonie niemieckie. W początkowym okresie osiedlania wybrzeża Morza Bałtyckiego mieli wspólne imie Venedi albo Sławianie, otrzymali później różne nazwy. Zaczęli nazywać się Pomerani, Vilta (Vvilzi), Rany (Rvgiani) lub Rany (wyspiarze żyjący przeciwko nim), Warna (Vvarnavi), Bodriči (Obotriti), Polabi (Polabi), Vagr (Vvagiri) , Glina (Lingoni). Nazwa Pomorian, znana starożytnym, oznacza „Pomorscy”, ponieważ słowo „Pomorze” w języku słowiańskim znaczy „Pomorie”. W przeszłości granice Pomorza były znacznie szersze niż obecnie. Jak pisze Albert Kranz ( oni wraz z Kaszubami mieszkali na tym wybrzeżu jeszcze przed przyjściem Chrystusa. Viltsi (Vvilzi), Lyutichi (Lutici) lub Luzichi (Lusitij), zwane 4 imionami : Dolenzi (Tolenzi), Ratari (Redari) lub Ryadur (Riadvri), przez Penyan (Circipani) i Khizhan (Kyzini). Wiltsy mają swoje imię (jak pisze Helmold w 3. rozdziale) ze względu na ich wielką siłę. Helmold uważa Dolensów i Ratarów za jednego i tych samych ludzi. Te ostatnie otrzymały prawdopodobnie swoją nazwę od miasta Retra, a pierwsze – od rzeki Dolenitsa (Tolenso), wzdłuż której mieszkali. Ratari mieszkał w granicach od Szczecina między rzekami Pianą a Odrą. Rany lub Rani są tak zwane z wyspy Rana (Rugia), podobnie jak czescy Czesi (Czechi diemia) nazywani są Bami. Varna ma swoją nazwę od rzeki Warny (Vuarnauo), która przepływa przez terytorium Rostocku. Bodrichi albo Obodrici posiadali ziemię Meklemburską. Wierzę, że Polaby ma swoje imię z równin swojego kraju. Ich stolicą było miasto Riceburg, które wcześniej było znane ze swego księstwa, a później z jego biskupstwa. Vagri mieszkał w pobliżu Aldenburg (Adelburgo), miasta znanego w przeszłości z biskupstwa, które po pewnym czasie pod biskupem Heroldem zostało przeniesione do Lubeki. Nie rozróżniam Glinyan (Lingoni) od Glin (Lini): Helmold wspomina pierwszy w rozdziale I książki, drugi w rozdziale 38. Lune i Luneburg (Lune i Luneburgo) nadal pamiętają o nich, ponieważ, jak mówią, żyli w tych częściach. Nazwiska innych ludów sławiańskich, które osiedliły się, jak pisze Helmold, we wschodniej Slavii lub między rzekami Łaba i Odra, czyli w Brandenburskim Znaku, to: Ljubuszan (Levbvsi), Wiliński (Vvilini), Stodorianie (Stoderani), Breżani (Brizani) ), Verla (Vverli) lub Heruli (Ervli) i wielu innych znalezionych w Helmold. Verla, lub Heruli, czyli po sławiańsku „okrutni ludzie” mieszkali wzdłuż rzeki Gavole, a ich imię wciąż pozostaje w nazwie miasta Vourle, położonego w granicach wyspy. Sebastian Münster w swojej „Kosmografii” (III), mówiąc o mieszkańcach tych miejsc, pisze, że pierwsi lokalni mieszkańcy nazywani byli Nosińcami, Bodricami albo Obodrici pod wspólną nazwą Vandali. Nieco dalej dodaje: „Ten lud był wolny i odważny, nigdy nie podlegał władzy Rzymian, przyzwyczajony do wojen. Był on głównie wśród tych, którzy byli gotowi stanąć w wojnach Rzymu, Włoch, Francji, Hiszpanii, Afryki, Europy i Azji. Nawet Karol Wielki, walczący z Saksonami, nie chciał zawracać sobie głowy Verlami.” Lubuše (Levbvsii) zostało nazwane po mieście Lebus (Leubusio), które słynie z biskupstwa. Vilina (Vvilini) i Stodorian (Stoderani). Według wielu współczesnych autorów mieszkali oni w pobliżu Berlina i Brandenburgii. Stodorian i Brezhan (Brizani) Helmold umieszcza na terytorium Havelburg. Miasto Briesen (Britzen & Briz) zachowało dziś nazwę bregan w swoim imieniu. Były inne ludy sławiańskie, a mianowicie Preecencje (Predecenti), Serbowie (Sorabi), Dithmarshes (Thetmasi), Holsteens (Holsatij), Stormar (Stermarij) i Nordalbings (Nordalbingi), którzy żyli na Morzu Wenedzkim i dotknęli horrorem nie tylko sąsiadów ale także narody bardzo od nich odległe. Walczyli również z duńskim królestwem. W tym samym czasie, jak pisze Saxo Grammatyk i Peter Suffried (II), nigdy nie walczyli z Duńczykami o półwysep, ale zawsze domagali się korony i całego królestwa. Zniszczyli także Saksonię, Turyngię, Francję i Niemcy, zaatakowali Akwitanę, Wielką Brytanię, Northumberland (Umbria), Seeland (Salandia) i Olandia. Johann Aventin (III) pisze, że wspomniani Sławianie, którzy zaczęli umacniać się w wewnętrznych Niemczech w roku 480, zaczęli okazywać okrucieństwo wobec swoich sąsiadów. Dlatego ówczesny król Szwabów (Sueui) Alaric, nie mając dość siły, by odeprzeć, opuścił Śląsk, Alzację i inne ziemie na północy i wschodzie i wyjechał ze swoimi Bawarami na zachód, osiedlając się na Dunaju, Renie, Neckarze (Murze) i Elbie. Ziemie pozostawione przez Szwabów i Bavarów zostały później zajęte przez sławiańskich królów Cecha i Lacha, którzy nadal je posiadają. Po dokonaniu inwazji na Saksonię, zdradzili ją brutalnie grabieżą i po zdobyciu kilku miast nadal tam mieszkają, jak pisze Beat Renan w pierwszej książce Niemiec. Aymoin Monk (IV, 23) pisze, że Sławianie przybyli do Turyngii, mieszkali w Merseburgu (Merouesburgo) i założyli wiele wiosek poza nią. Tak więc w lesie zwanym Hirsbrulis zbudowali Tunechdorff, Tugebrachtest, Nevuchenrodt, Hochdorff i wiele innych wiosek. Winfried pisze po angielsku, który później otrzymał imię Bonifacego i został biskupem Mainz (Maguntia), w przesłaniu do angielskiego księcia Edwarda (Edoaldo), wspomniani Słowianie mieli zwyczaj, że żona po śmierci męża rzuciła się w ogień, w którym palono ciało jej męża. Książę Saksonii w 590 roku podjął wszelkie wysiłki, aby oprzeć się tym Sławianom i zebrał przeciwko niemu armię 53 tysięcy ludzi. W bitwie o miasto Luchta w Saksonii, o czym świadczy Karl Vagriysky (III), został pokonany. To zwycięstwo Sławian zainspirowało Sasów z takim przerażeniem, że ów książę został zmuszony do odwołania się do duńskiego króla, aby w tak trudnych czasach pomagał i przyłączał się do niego. I w tym łatwo mu się udało, bo król duński obawiał się, że po zwycięstwie nad Saksonami Sławianie odwrócą się przeciwko niemu. Po zebraniu swoich oddziałów, których całkowita liczba według Vagriysky osiągnęła około 87 tysięcy żołnierzy, spotkali się z wrogiem pod Laupen. Po upartej i krwawej bitwie, która trwała od rana do 22-ej wieczorem, zwycięstwo opierało się na stronie Sławian, która następnie poprowadziła Starfightera (Zuiesdodrago). Król duński został zabity, a książę saski, ścigany przez wroga, rzucił się na konia do rzeki i w ten sposób uratował sobie życie. Potem Sławianie zwrócili się przeciwko Frankom i wykazali znaczną dzikość we wszystkich swoich posiadłościach. Były król Franków Hildebert wysłał przeciwko Boleslavowi (Biloslau) Adulfa, jeden z jego pierwszych dowódców wojskowych. Bolesław, będąc w kraju wroga i widząc liczebną przewagę Franków nad Sławianami, zaczął się bać o ich los. Zdając sobie z tego sprawę, Adulf odciął wszystkie swoje drogi ucieczki. Bolesław, widząc to, wycofał się z armią i zwrócił się do żołnierzy z taką mową: „Widzicie, moi wierni żołnierze i towarzysze, że wróg już nas otoczył i nie pozostawia nam żadnej innej nadziei na zbawienie, oprócz naszej męskości. Nie można uciec, ale gdyby było to możliwe, nie wolno nam tego robić według praw naszych przodków. A ponieważ wszystkie nasze nadzieje i zbawienie są w naszych rękach, weźmy bitwę o nasze własne zbawienie i cześć z przyjemnością. Nie bójcie się dużej liczby wrogów, pamiętając, że wielokrotnie pokonaliśmy silniejszą armię Sasów, Duńczyków i Franków. Jeśli w tej bitwie mamy umrzeć, umrzemy z chwałą i sławą, nie pozwalając wrogowi radować się, a nasze dzieci i potomkowie, i cały świat, postawimy rzadki przykład naszej odwagi i dzielności”. Wypowiadając te słowa, wydał polecenie zbudowania w porządku bojowym. I Adulf natychmiast zasygnalizował początek bitwy, na którą Frankowie byli gotowi, polegając na ich liczebnej przewadze. Sławianie, zawsze próbując wykorzystać teren, spotkali wroga z jednakową odwagą. Co więcej, nie mając nadziei zbawienia, wezwali się wzajemnie, by dać wrogowi odpowiednią zemstę za jego śmierć. Gniew i impulsy osiągnęły taką siłę, że Frankowie zadrżeli i zaczęli się cofać, ponosząc ciężkie straty. Adulf, widząc to, zaczął żałować, że rozpoczął tę bitwę, a wkrótce potem znalazł swoją śmierć wraz z większością swoich żołnierzy. a było wielu Sławian, Bolesław, ich dowódca, został śmiertelnie ranny i zmarł w drodze powrotnej. Dervan, słowiański władca i brat Boleslava, chcący pomścić śmierć brata, wystąpili przeciwko królowi Dagobertowi, który był następcą Hildeberta na tronie Franków. Walcząc z Dagobertem, który miał wybraną armię franków i austrasii (austriaci), pokonał go. Po wkroczeniu do Turyngii i ziem graniczących z Frankami, Slavy spustoszyły tam wszystko, biorąc niezliczoną ilość łupów. Sławianie, Serbowie, zainspirowani tym zwycięstwem, dokonali inwazji na Turyngię i Saksonię, a po splądrowaniu tych ziem zniszczyli wszystko ogniem i mieczem. Ci Serbowie (Sorabi) są częścią tych, których Laonik Chalkocondyl umieszcza w starożytnym regionie plemion w Górnej Mezji; skąd przybyli z północy i, jak donosi Aymoin (IV, 1), zajęli większość Dalmacji. Pod panowaniem cesarza Konstantyna, mieszkali w Dolnej Panonii. Kiedy żyjąc tam, chcieli buntować się przeciwko cesarzowi, on, jak pisze Aventine (II), wezwał ich do porządku w mowie wygłoszonej z kazalnicy i ostatecznie uspokoił ich. W czasach starożytnych rezydencja Serbów, wg Pliniusza, była okolicą Morza Azowskiego. Stamtąd odeszli: część do Dunaju i Górnej Mezji, część, ciągnąca się wzdłuż nie kończących się pól Sarmacji, czyli Polski, przenikała do obszaru Niemiec, położonego obok Polski, który teraz nazywa się Łużyce; osiedlając się w najbliższych wioskach, osiedlili się między rzekami Saale i Elba. Dlatego Dubravius ​​słusznie umieścił tam Serbów (Sirbi), z których pochodzą nazwy miast Serbeco i Zerbst (Serbesto). I nie powinniśmy się wstydzić, że zamiast litery O oznacza E lub I, ponieważ w tym słowie (jak już zauważyliśmy) zdarza się to często. Austriackie annały Thomasa Ebendorfera nazywają je „Syruiani”. Monk Aimoin, opowiadający o wojnie cesarza ze Słowianami w 81. rozdziale IV książki, pisze: „W Niemczech jest jedno wojujące sławiańskie plemię żyjące na wybrzeżu Oceanu. W ich własnym języku nazywane są Veletabs (Vveletabi), ale w języku Franków nazywane są Wilzas (Vviltzi) lub Vtsy (Vvltzi). To plemię zawsze było wrogie Frankom. Dlatego nieustannie walczyli ze wszystkimi swoimi sąsiadami, podległymi lub sprzymierzonymi królestwami Franków. Nie mogąc zburzyć ich śmiałości, Karl zebrał armię i osobiście wypowiadał się przeciwko nim. Zbudował dwa mosty nad Łabą i zaatakował kraj nieprzyjaciela, który, aby nie narazić na szwank swoich dóbr, zawarł pokój z cesarzem „. Tutaj Vagriysky dodaje, że Karl tak bardzo cenił sławiański świat, że dał sławiańskiemu suwerennemu Dragovitowi sporą liczbę królewskich darów. Druga część z nich, to jest Serbowie, najechała na cesarskie terytorium (jak pisze Vagriysky) i bezlitośnie spustoszyła wszystko. Przeciw nim cesarz wysłał z Akwizgranu swojego syna Karola. Wszedł w walkę z wrogiem, wygrał, a jak pisze Aymoin (IV, 92), Meledokh, władca Serbów Sławian, padł w tej bitwie. Jednak z tym wszystkim, nigdy nie było możliwe powstrzymanie Sławian przed atakiem na posiadanie Franków, co zmusiło cesarza do ciągłego uzbrajania, jak wynika z jego biografii, skompilowanej przez mnicha Eingarda. Pisze, że przez długi czas cesarz osobiście walczył z Veletabami, którzy byli głównymi pośród Sławian. Opat Regino (II) i Suffried of Meissen mówią to samo, gdy piszą, że Sławianie często toczą wojny z Karola Wielkim, którzy wkładają wiele wysiłku w pokonanie niektórych z nich. Ci ostatni, po zawarciu pokoju z cesarzem, zwrócili broń przeciwko duńskiemu królestwu, jak to było w zwyczaju od czasów starożytnych. Peter Krusber z Holandii, w swojej trzeciej książce o Wendach, napisał, że Sławianie nigdy nie spoczywali, a kiedy nie prowadzili wojen z cesarzami Niemiec, odwrócili broń przeciwko Duńczykom. Dlatego po zawarciu pokoju z Karolem około 804 r. wyruszyli na wojnę przeciwko duńskiemu królowi Gottfriedowi. Z silną armią najechał kraj Sławian i zaatakował tam kilka fortec. Jednak, jak napisał Aimoin (XLIX, 94), wrócił z ciężkimi stratami. Chociaż udało mu się wyrzucić swojego władcę, Drasko, który uciekł do woli, nie polegając na pomocy swoich poddanych, i zabił innego komandora Gotlieba (Godelaibo), jednak w tej kampanii stracił swoich żołnierzy i siostrzeńca Reginolda, syna jednego. jego braci, którzy wraz z wieloma szlachetnymi Duńczykami zginęli podczas ataku na jedną z fortec. A jeśliby Vilsi Słowianie nie pomogli mu w tej wojnie, on i wszyscy jego żołnierze prawdopodobnie by zginęli. Drasko wkrótce pogodził się z Gottfriedem i po zebraniu armii swoich poddanych zaatakował sąsiednich Sławian, niszcąc wszystko ogniemi mieczem. Następnie zaatakował wielkie miasto Smeldingi nową armią i wieloma Saksonami. Osiągając te sukcesy, osiągnął to, że wszyscy, którzy wcześniej się od niego odsunęli, odnaleźli z nim przymierze. Jednak wkrótce potem, podczas negocjacji Rurik (mercato di Reric), został zdradziecko zamordowany przez sprzymierzeńców Gottfrieda. Po jego śmierci Bodrichowie albo Obodriti zaatakowali twierdzę w Hamburgu (Hohbuochi) nad Łabą, gdzie mieszkał ambasador cesarza Karola i Wschodnich Sasów, a po zdobyciu go zrównali z ziemią. W dawniejszych czasach walczyli z duńskim królem Sivardem (Sirardo), który został pokonany w bitwie pod Fionią. Ponownie zebrał armię, po raz kolejny walczył z wrogiem w Jutlandii (Iutia provintia), ale tam został pokonany i uciekł. Sławianie po zdobyciu Jutlandii rozszerzyli swoje posiadłości. Jak pisze Albert Krantz w swojej „Vandalii” (I, 13), w tej wojnie schwytali oni Jarmerika, syna Sivarda i jego dwie siostry, z których jedna została sprzedana królowi norweskiemu, a druga została wydana Niemcom, z którymi po śmierci Karla Sławianie dużo walczyli. Ludwik Pobożny, który został cesarzem po ojcu około roku 818, walczył ze Sławianami i, jak pisze Karl Vagriysky (VI), został pokonany, tracąc wielu swoich wojowników. Aymoin, opowiadając o tym wydarzeniu w 11. rozdziale książki V, pisze, że Słowianie, którzy przekroczyli Łabę, spustoszyli Saksonię, a Ludwik wysłał przeciwko nim znaczną armię, która zmusiła ich do zatrzymania napadu. Następnie, w 839, podnieśli broń na wspomnianego cesarza, który był zmuszony walczyć z nimi osobiście przez 2 lata z rzędu. W tej wojnie doznał ogromnych obrażeń od swoich wrogów Sławian. Walczyli także z jego synem, cesarzem Ludwikiem II: w 869 ci Sławianie, którzy żyli przeciwko Saksonom, najechali Saksonię i spustoszyli ją do okrutnej ruiny. Ludwik sprzymierzony z Saksonami osobiście poszedł do nich i przystępując do bitwy, odniósł wątpliwe zwycięstwo. Jak pisze Aymoin (V, 23), ta bitwa była bardzo krwawa, a obie strony poniosły ogromne straty. Sławianie nie powstrzymali nieustannych ataków na jego własność: w 874 r. Syn Ludwika, Charles, walcząc z nimi w Marchii, znalazł się w tak trudnej sytuacji, że jego ojciec dowiedział się, że jeśli nie pomoże swojemu synowi tak szybko, jak to możliwe, potem go już nie zobaczy. Następnie Louis udał się tam osobiście i, po uratowaniu syna, wysłał ambasadę (poselstwo – KVB) do Sławian, którzy byli rządzeni przez kilku władców, i, jak pisze Aymoin (V, 31), zawarł z nimi pokój na warunkach, na jakich mógł. Prowadził jednak długą i brutalną wojnę ze sławiańską suwerenną grupą zwaną Radik, lub Rastitom (jak nazywa go Abbot Regino (II)). Nie będąc w stanie ich pokonać, potajemnie spotkał się ze swoim siostrzeńcem, aby ich zdobyć, a ostatecznie zdobywając ich dzięki zdradzie, zgasił oczy i odszedł do klasztoru. Był bardzo dumny z tego aktu i wymagał od niego większego honoru i szacunku. Jednakże, mimo że przezwyciężył wspomnianego sławiańskiego Radika, nie mógł zniechęcić Sławian do ataku i brutalnej ruiny ich posiadłości. Karl Vagriysky w IV książce [Historii Wendów] pisze, że ten cesarz i jego brat Karloman często walczyli ze Sławianami, a spośród wszystkich ich walk z tym plemieniem trzy były głównymi: jeden pod Goringen w Turyngii, drugi pod Rotivik w Saksonii, i trzecia znajduje się pomiędzy rzekami Fulda i Wezera. W tych bitwach stracili wielu watażków i ponad 50 tysięcy żołnierzy, podczas gdy straty przeciwników czyli Sławian były niewielkie. Pod tymi dwoma cesarzami, niektórzy ze Sławian, czyli ci, którzy mieszkali nad Bałtykiem, wyposażyli potężną flotę, zaatakowali Królestwo Anglii i sprawili wiele kłopotów królowi Geresperowi z lokalnego imperium. W końcu jednak Geresperowi udało się wygrać bitwę morską i schwytać sławiańskiego króla Ratko (Ratcho) lub, jak nazywa go Alexander Skultetus, Rasto, i oślepić go. Ocalali Sławianie wrócili do domu. Tam, po złożeniu floty, zaatakowali Fionię, główną wyspę na Morzu Bałtyckim, i urządzili tam spustoszenie i eksterminację miejscowych mieszkańców, Fionia, jeśliby to się powtórzyło, pozostałaby całkowicie opuszczena i pozbawiona mieszkańców, jak pisze Grosar saksoński (XIV) . Wagrian (IV) opowiada o tym samym, ale jest nieco sprzeczny z Saxonem w odniesieniu do czasu. Następnie Sławianie walczyli również z Heinrichem (Arrigo) z Saksonii, który według Pierfrancesco Jambulariego był pierwszym księciem w Niemczech, który otrzymał władzę królewską (libera potesta) i utrzymywał ją w pełnej pozycji. W 934 r. (jak pisał Girolamo Bardi) Sławianie walczyli z cesarzem Heinrichem, w 957 r., z cesarzem Otgonem I, kiedy dokonując inwazji na Niemcy (jak pisali Wagriysky i Ulrich Mutsius w Kronikach), dotkneli ich okrutną ruiną i dewastacją. Następnie Otto, chcąc się za to pomścić, wyposażył silną armię piechoty i kawalerii, ale w bitwie w Turyngii został pokonany i ledwo zdołał uciec z garstką swoich wojowników. Wkrótce Sławianie wezwani przez Włochów wystąpili przeciwko wspomnianemu cesarzowi. Jego następca, Otto II, to wojownicze plemię sławiańskie zmuszone do wzięcia broni i wywołania wielkich kłopotów. W końcu jednak, poszedłszy z nim na wojnę, oni, jak Bernardo Giustiniani (I) i Sabelliko, zeznawali w trzeciej książce Trzeciej Enneady, zostali tak silnie pokonani przez nich w dwóch bitwach, w których powrócili do domu. Potem, po zawarciu pokoju z cesarzem, wielokrotnie pomagali mu w walce z wrogami i powstańcami. Więc Vikman (Vichimanno), przez długi czas zbuntował się przeciwko Otto, został zabity przez przyjaciela cesarskiego suwerena słowiańskiego Mieszka. Marian Scott (III) mówi o tym, ale jest nieco niezgodny z Wagriyskim, twierdząc, że stało się to pod rządami Ottona I, któremu Sławianie służyli w czasie wojny. Nie opuścili samotnie cesarza Ottona III, z którym walczyli w 989 i 999 roku. A zanim je podbił, stracił wiele tysięcy swoich wojowników na Łabie. Peter Krusber, opowiadając o ostatniej bitwie Otto III ze Sławianami, pisze w trzeciej książce: „Otto nie mógł pogodzić się z faktem, że Sławianie podnieśli swoją broń przeciwko niemu tyle razy, ale nie mógł ich podporządkować. Dlatego ponownie dołączył do bitwy, która była bardziej krwawa i okrutna niż pierwsza, i chociaż było dużo Sławian, Otto stracił w nim cały kolor swoich żołnierzy. Jednak nie udało mu się całkowicie podbić tego plemienia. Jak pisze Pierre-Francesco Jambulari (III), Otto, wkroczywszy do Saksonii i idąc przeciwko Sławianom, zrujnował, spustoszył i spalił ich kraj. Jednak w ten sposób nie mógł podporządkować ich woli, ponieważ Sławianie cenili wolność ponad wszystko i za każdym razem woleli śmierć od służby cesarzowi lub komuś innemu „. A cesarz Konrad II w 4 roku swojej władzy, w 1029, został zaatakowany przez Sławian, jak pisze Sigebert z Gembloux, który w milczeniu przekazuje obrażenia, jakie Słowianie zadali Conradowi. W 1055 r. (Jak napisał Siegbert) pokonali armię cesarza Fryderyka, zabijając wielu wrogich żołnierzy Po ponownym wyposażeniu floty 1500 okrętów, zaatakowali Holandię (Halandia), ale z powodu burzy (jak pisze Saxo Grammar (XIV)), która rozegrała się pewnej nocy, większość z nich zatonęła. Następnie duński król Sven, poszedł na wojnę ze Sławianami, został pokonany i, jak pisze Grammar (XV), został przez nich schwytany. Helmold (I, 24) pisze, że saksoński książę Ordulf walczył ze Sławianami przez 12 lat i nigdy nie pokonał Słowian, ale zawsze ponosił klęskę. Stało się to w roku 1066, w 8 roku panowania cesarza Henryka IV. I nie jest to zaskakujące, skoro takie słynne plemię sławiańskie cieszyło się (jak pisze Awentyn (IV)) ze względu na wielość wielkiej władzy i honoru. W książce I pisze: „Ludy, które Niemcy nazywają Wendy, a ich język nazywa się Sławianami, są podzielone na wiele plemion. Za cesarza Justyniana I przekroczyli Dunaj i okupowali Dalmację, Liburnię, Ilirię, Panonię i tę część Norik, która wciąż nazywa się Slawonia. Wystarczy powiedzieć o nich, że są najsilniejszym plemieniem „. Gdyby Słowianie mieli swoich oddanych historyków, którzy pisaliby o wszystkich swoich starożytnych czynach, o ile sławniejsze będą dzisiaj! Znaczna część ich sławy, jak sądzę, przegrała z powodu nieobecności w kronikach przez długi czas tych, którzy powiedzieliby mieszkańcom przyszłych stuleci o swoich niezliczonych wyczynach. Była jeszcze jedna okoliczność, która przyćmiła chwałę i przyczyniła się w niemałym stopniu do podważenia dominacji Sławian – niezgoda między sobą i częsta skłonność do wojny domowej. Gdyby nie ta okoliczność, to Sławianie, jak pisze Peter Krusber i Karl Vagriysky, niewątpliwie zdobyliby nie tylko wybrzeże Morza Bałtyckiego, ale także całe Niemcy i Francję. Dlatego, jeśli jakiś autor wspomina, że ​​pewien król lub cesarz pokonał Sławian, nie należy myśleć i rozumieć przez to, że pokonał wszystkich Sławian Morza Bałtyckiego, podzielonych na wiele potężnych narodów rządzonych przez różnych władców, tylko pokonał niektórych z nich. Ponieważ nigdy nie zdarzyło się, że Sławianie działali jako zjednoczony front, ani nie byli pod jednym królem lub cesarzem nie mogliby walczyć razem. A jeśli nie byli tak podzieleni, mogliby sprzeciwić się nie tylko jednemu królowi ale i cesarzowi Franków. Zdając sobie z tego sprawę, sąsiedni władcy wraz ze swoimi siłami starali się osłabić ich z pomocą samych siebie: nigdy nie zdarzyło się, aby któryś król lub cesarz, który walczył ze Sławianami, nie miał po swojej stronie znacznej liczby samych Sławian. Kamil Vandal Linki do dwóch poprzednich części : 1) 2) Światosław I (ros /ukr. Святослав I), (ur. 938 lub 942, zm. 972) Książę (kniaź) Rusi Kijowskiej 945–972. Światosław był jedynym synem kijowskiego księcia Igora syna Ruryka i jego żony Olgi. Data urodzenia księcia jest nieznana, jest w ukraińskich źródłach rozpiętość od 919 do 938 r, ukraińska wikipedia podaje rok 938, nasza i rosyjska podają rok 942. Światosław jest pierwszym autentycznie znanym kijowskim księciem o sławiańskim imieniu, a jego rodzice nosili imiona związane przypuszczalnie ze skandynawską etymologią. Pierwsza wzmianka o Światosławie została zawarta jest w rosyjsko-bizantyńskim traktacie księcia Igora z 944 r. Książę Igor Rurykovicz został zabity jesienią 945 r. przez Drewlan za narzucenie im wygórowanego hołdu. Wdowa Olga, która została regentką z 3-letnim synkiem i wyruszyła w 946 roku z armią do Drewlan. Rosjanie napisali że 4-letni Światosław rozpoczął walkę: … rzucił włócznią w Drewlan, a włócznia przeleciała między uszami konia i uderzyła go w nogi, bo Światosław był jeszcze dzieckiem. A Sveneld [dowódca] i Asmud [żywiciel rodziny] powiedzieli: „Książę już zaczął, jak dorośnie podążajcie za nim”- Powieść lat minionych. Ukraińcy podają z kolei że w 946 roku Światosław już siedział na koniu, a nawet próbował rzucić włócznią, miał wtedy prawdopodobnie 6-8 lat, pewnie chodzi o ten sam fakt. O początkach państwowości Rusi i o pierwszych władcach dość zwięźle pisze Karol Koranyi opisując narodziny państwowości poszczególnych państw w średniowieczu. O młodzieńczych latach księcia nie wiemy zbyt wiele, dawni kronikarze nie byli zwykli rozpisywać się o życiu prywatnym książąt i królów, a koncentrowali się właściwie na przedstawianiu barwnych historii z wypraw wojennych i zawieranych traktatów politycznych, a ponieważ w pierwszych latach swojego życia syn władcy żyje w cieniu ojca i nie dokonuje wielkich czynów ani bitewnych ani politycznych, bardzo trudno jest znaleźć coś konkretnego na jego temat. Wiemy napewno z opisów historyka Rusi Borysa Rybakowa, że już w młodzieńczych latach Światosław otrzymał od ojca na własność miasto Nowogród. Polityczne życie Światosława zaczyna się od 957 r. a pełnię władzy uzyskał dopiero po śmierci matki Olgi w 969 r. Jak wspomniałem, jego ojciec zginął w roku 945 z rąk Drewlan podczas poboru daniny, przekraczającej określone wcześniej w ramach porozumienia normy. Olga po śmierci męża wyprawiła się na Drewlan, podporządkowała Kijowowi księstwo nowogrodzkie i odnowiła traktaty z Bizancjum, zawarte przez Igora. W 955 przyjęła w Konstantynopolu chrzest i rozpoczęła proces chrystianizacji kraju. Sergey Kirillov . „Księżniczka Olga (chrzest)”. Pierwsza część trylogii „Święta Rosja”. 2009 Światosław pozostał Poganinem do śmierci, tłumacząc, że chrześcijanin nie będzie cieszył się autorytetem drużyny. Kronikarze ruscy cytują apostoła Pawła : „Dla niewierzących wiara jest chrześcijańską głupotą” W 959 roku, z inicjatywy Olgi Kijowskiej, do Kijowa przybył wysłannik Ottona I mnich klasztoru św. Maksymiliana, Adalbert z Trewiru. Miał on przeprowadzić wstępne rozmowy w sprawie chrztu Rusi w obrządku łacińskim oraz koronacji Światosława I. Projekt matki nie znalazł zrozumienia u młodego księcia, który jasno dał do zrozumienia niemieckiemu posłowi, że nie jest zainteresowany kontynuacją jej pomysłów. Wraz z dorastaniem i objęciem władzy na Rusi ilość informacji o Światosławie zwiększa się, podczas pierwszych wypraw wojennych odznacza się zmysłem taktycznym, odwagą i męstwem i zaskarbia sobie serca wojowników walczących pod jego komendą. Także wrogowie wypowiadają się o nim nadzwyczaj dobrze i pochlebnie, chyląc czoło przed jego niesamowitą umiejętnością wyjścia z każdej sytuacji z podniesioną głową i korzyściami dla swojego państwa. Stwierdzenie „zapalony, śmiały, porywczy i czynny” jak charakteryzuje go bizantyjski historyk Leon Diakon, doskonale oddaje charakter postaci tego władcy. Wymowna jest relacja kronikarza ruskiego opisującego Światosława, a biorącego swoje informacje od jego drużynników: „Gdy Światosław książę wiek męski osiągnął, zebrał wielu wojów chrobrych, jako że sam był mężny. W pochodach pomykał szybko jak wilk, mnogich ziem dobywając, Szedł bez wozów bez ciężkiego taboru, Mięsiwa piekąc na węglach. Nie sypiał w namiotach ale jako inni woje siodło sobie jeno podkładał pod głowę.” Można rzec że był wzorem pogańskiego władcy, czyli był szanowany przez podwładnych, nie wynoszący się i nie wywyższający się, ale z ogromnym autorytetem. Dziejopisarz Leon Diakon opisał zawarcie pokoju po bitwie pod Dorostolon, kiedy to zdziesiątkowana armia Rusów uległa armii Tzimeskesa. Światosław w białej szacie podpłynął łodzią do Greków, którzy wraz z cesarzem stali na drugim brzegu rzeki i przyglądali się z podziwem księciu Rusów. Tak oto przez bizantyjskich dziejopisów, opisane są te wydarzenia i postać Światosława I księcia kijowskiego: „..średniego wzrostu, ani zbyt wysoki, ani zbyt mały, o krzaczastych brwiach, błękitnych oczach, płaskim nosie, z ogoloną brodą i z gęstymi, długimi wiszącymi na górnej wardze włosami. Głowę miał całkiem gołą; po jednej tylko stronie głowy wisiał pukiel włosów, oznaczający znakomitość rodu; szyja gruba, ramiona szerokie i cała postać dość kształtną. Wydawał się ponury i surowy. W jednym jego uchu wisiała złota zausznica, ozdobiona dwiema perłami z rubinem umieszczonym pośrodku. Odzież miał białą, niczym prócz czystości nie różniącą się on innych….” Klavdiy Lebiediew (1852-1916). Spotkanie Światosława z cesarzem Janem , opisane przez Leona Diakona W 964 r. Książę Światosław odbył swą pierwszą podróż do krainy sławiańskiego plemienia Wiatyczów, którzy składali hołd Chazarom. „…Najpierw jednak ruski kniaź ruszył na wschód, też na Bułgarów, tyle że zamieszkujących ziemie nad środkową Wołgą. Bułgarzy Kamscy stanowili przeszkodę w rozszerzeniu ruskiego panowania na wschodzie, a nadto byli poważnym konkurentem w handlu z krajami arabskimi i Bizancjum. Jako poddani Chazarów stanowili doskonały cel ekspedycji poprzedzającej definitywną rozgrywkę z władcami Itilu. W tym kontekście należy rozpatrywać wyprawy z 964 roku, jakie Swiatosław podjął przeciw Wiatyczom i Bułgarom Nadwołżańskim. Krótka kampania doprowadziła do całkowitego upadku Bułgarii Kamskiej już w tym samym roku, natomiast Wiatycze trwali w oporze do czasu rozstrzygnięcia wojny rusko-chazarskiej…” Fragment książki: W. Chrzanowski „KRONIKA SŁOWIAN” s. 206-207 Chazarowie (turecki: Hazarlar) byli ludem koczowniczym pochodzenia tureckiego, o którym pierwsze wzmianki pochodzą z VI wieku Należy wspomnieć o tezie sprzed kilku lat, która głosi że wszyscy Żydzi aszkenazyjscy stanowiący znaczną większość wszystkich Żydów na świecie są potomkami Chazarów, natomiast Żydzi sefardyjscy wywodzą się od starożytnych Izraelitów. Tereny zajmowane przez Chazarów rozciągały się na Stepie Pontyjsko-Kaspijskim między północnym Kaukazem, Krymem, Morzem Kaspijskim a rzeką Jaik i Samarą. Trudnili się głównie pasterstwem i handlem, a bogacili na łupieskich wyprawach, przez ich ziemie prowadziły największe szlaki handlowe z Chin do Europy (jedwabny szlak) oraz szlak północ-południe (od Waregów do Greków). Kaganat był pierwszym państwem, z którym miała do czynienia starożytna Rosja. Losy nie tylko plemion wschodnioeuropejskich, ale także wielu plemion i ludów Europy i Azji zależały od wyniku walki tych 2 państw. Pierwsza autentyczna wzmianka o Chazarach pochodzi z lat 60-tych VI wieku, kiedy uczestniczą jako podwładni w kampaniach Turków na Zakaukaziu. Podobno na początku lat 90-tych VI wieku Chazarowie są wiodącą siłą we wschodnim Kaukazie, uznając jednak najwyższą moc tureckiego chanatu. Wraz z upadkiem zachodniopomorskiego Kaganatu w latach 50. wieku VII, Chazarowie uzyskali niepodległość i odtąd można mówić o początku Chazarów. Przywódca Chazarów ogłosił się zwierzchnikiem wszystkich tureckich i koczowniczych plemion Eurazji, czyli Kaganem. Po zwycięstwie nad Bułgarami, Chazarowie znacznie urośli. Cały region północnego Morza Czarnego, w większości na Krymie, w regionie Azowskim, na północnym Kaukazie, w dolnej Wołdze i w regionie Morza Kaspijskiego nad Wołgą – znalazł się pod ich władzą. Do drugiej połowy VII wieku. Chazarowie podbijają strefę leśno-stepową przyszłej Rusi Kijowskiej. Pamięć o tym czasie zachowała się w „Opowieści minionych lat” w opowieści o Chazarach żądających daniny z pola. W podporządkowaniu Chazarom znajdowała się większość plemion błąkających się po basenie Morza Czarnego i kaspijskich stepach. Około 730/731 Bulan przeszedł na judaizm. W X wieku Chazaria podporządkowała sobie część wschodnich plemion sławiańskich i była potężnym ośrodkiem szerzenia judaizmu i jego poglądów w Europie Wschodniej. Przygotowując atak na Chazarów, Światosław odrzucił czołowy atak przez obszar Wołga-Don i podjął wielki manewr obejścia. Przede wszystkim, książę przeniósł się na północ i podbił ziemie zależnych od Chazarow plemion czyli głownie sławiańskich Wiatyczów, a kierunek na Okę i Wołgę (na zdjęciu niżej) był drogą pełną zwycięstw i chwały. Przeciągnięto łodzie do Oki i orszak książęcy popłynął wzdłuż Wołgi, gdzie pokonał również inne plemiona zależne czyli Bułgarów Wołgi i Burtasów. Kolejno padały grody warowne Chazarów: Sarkel, Itil i Samender. Według jednej z wersji, Światosław wziął Sarkel nad Donem w 965 r. a następnie podczas drugiej kampanii w 968 / 969, podbił Itil – stolice Chazarów przy ujściu Wołgi i Samandaru. Wg innej wersji, była jedna wielka kampania 965 r a wojska ruskie przeniesione w dół Wołgi i wzięcie stolicy Itil zostało poprzedzone podjęciem Sarkel. Ówczesny geograf Ibn Haukal opisuje druzgocącą porażkę Chazarów we wszystkich walkach ze Światosławem. Chazarowie nie spodziewali się ataku z północy. Zostali zdezorganizowani tym manewrem i nie mieli poważnej obrony. Dotarłszy do stolicy Itil, Światosław zaatakował kaganów próbujących ocalić swoją armię i pokonał ją w zaciętej walce. Co więcej, książę kijowski podjął kampanię na północnym Kaukazie, gdzie pokonał twierdzę Chazarów – twierdzę Semender. Następnie oddział Światosława przeprowadził się do Donu, gdzie zaatakował i zniszczył wschodnią placówkę Chazarów – fortecę Sarkel. Światosław nie tylko zmiażdżył chazarski Kaganat, ale także próbował skonsolidować jego podbite terytoria. W miejsce Sarkla pojawiła się sławiańska osada Belaya Vezha. Tak więc Światosław, dokonawszy bezprecedensowej kampanii o długości tysięcy kilometrów, zdobył główne twierdze Chazarów nad Donem, Wołgą i północnym Kaukazem. Jednocześnie stworzył podstawy dla sławiańskich wpływów na Północnym Kaukazie – Księstwo Tmutarakańskie. Te kampanie zmiażdżyły moc Chazarów, którzy przestali istnieć na przełomie X-XI wieku. W wyniku kampanii Światosława, starożytne państwo rosyjskie osiągnęło bezpieczeństwo swoich południowo-wschodnich granic i stało się wówczas główną siłą w regionie Wołga-Morze Kaspijskie. Koniec Chazarii oznaczał wolność Rusi w podróżowaniu do Morza Kaspijskiego i po Zakaukaziu, Ruś otworzyła swobodną drogę na Wschód. Stosunki handlowe Rusi ze Wschodem umocniły się dzięki eliminacji pośredników czyli Chazarii. Zwycięstwo księcia Światosława oznaczało także zwycięstwo ideologiczne Rosji w zakresie wyboru konkretnej ścieżki jej duchowego rozwoju. Jak wielu badaczy zauważyło, zgniecenie Chazarów którzy wyznawali judaizm i trzymali tą religią podwładnych i okoliczne narody poprzez dystrybucję korzystnej dla ich świata – niewolnictwa i wyższości Żydów oznaczało rozbicie więzów najbardziej bolesnego ucisku – duchowego który mógłby zniszczyć fundamenty i duchowe życie Sławian i innych narodów Europy Wschodniej. Ruś Kijowska była najpotężniejszym i najbardziej konsekwentnym wrogiem żydowskiego Kaganatu. Po rozbiciu głównych sił zbrojnych Kaganatu i zniszczeniu głównych węzłów pomocniczych Chazarów w środkowej i dolnej Wołdze, na Północnym Kaukazie i Dolnym Donie, książę Światosław pozbawia Chazarów pasożytniczego istnienia, wszelkiej władzy, handlu i lichwy. Rosyjscy Sławianie twierdzą że 3 lipca jest najważniejszą datą w historii narodu rosyjskiego – To Dzień Zwycięstwa ruskiej armii księcia Światosława nad Chazarami, bo 3 lipca 964 r. Chazarowie zostali starci w pył. Stolica Kaganatu, Itil, została zajęta przez armię Światosława i zniszczona, a następnie jak już wspomniałem odebrano i zniszczono kluczowe fortece żydowskiej Chazarii, które były podstawą jej pasożytniczej mocy. Kaganat Chazarów czyli drapieżne państwo pasożytnicze, które przez wiele lat eksterminowało ludność sławiańskich plemion lub sprzedawało w niewolę do krajów arabskich, żydowska dzicz która spustoszyła wszystkie południowe regiony Rosji napadami i rozprzestrzeniła swoje wpływy na północ w rezultacie ataku Światosława przestała istnieć. „…Wojna jednak nie była zakończona. Arabski podróżnik Ibn Haukal opisał kolejne klęski, na jakie kniaź ruski naraził chaganat. Siły Rusi musiały wówczas być znaczące. Lew Diakon, już podczas wyprawy na Bułgarię Naddunajską, ocenił ruskie zastępy na 60,000 żołnierzy, Nestor jedynie na 10,000 jednak w tym czasie znaczna część wojsk miała się znajdować w Kijowie i potykać z Pieczyngami. Tak czy inaczej, Chazarowie ze swoim 10-tysięcznym korpusem, bez wsparcia Madziarów, którzy, jak pamiętamy, w 895 roku odeszli nad Dunaj, i świeżo pobitych Bułgarów Kamskich, mieli marne widoki na odparcie najazdu ruskiego. I nie odparli go. Przegrana była porażająca. Opisujący wydarzenia w latach 968/969 Ibn Haukal wspomniał o 3 kolejnych klęskach poniesionych przez Chazarów, zakończonych ostatecznie wzięciem stolicy chaganatu, Itilu, i bliżej nieznanego miasta Semender. Pozostałości państwa chazarskiego w postaci tzw. państwa Saksynów przetrwały co prawda nad dolną Wołgą, jednak jako podmiot polityczny w rejonie Morza Kaspijskiego nie mogły już być poważnie brane pod uwagę. Chazarowie którym prawdopodobnie jeszcze Oleg musiał płacić trybut, zostali znacząco zredukowani. Na tym jednak Światosław nie poprzestał…” Fragment książki: W. Chrzanowski „KRONIKA SŁOWIAN” s. 207-208 Rosyjska wikipedia napisała że publiczne oburzenie spowodował projekt pomnika księcia Światosława wykonany przez słynnego rosyjskiego rzeźbiarza VM Klykova , który pierwotnie miał być zainstalowany w Biełgorodzie. Przeciwko rzeźbiarskiej kompozycji z 2005 roku poświęconej 1040-tej rocznicy zwycięstwa Rusi i klęski Chazarów protestowali przedstawiciele Federacji Gmin Żydowskich Rosji (FJC) i Euroazjatyckiego Kongresu Żydów (EAJC). Chodziło o gwiazdę Dawida na tarczy upadłego chazarskiego wojownika postrzegając ją i ten upadek to jako motyw antysemicki. Pomnik jak widać stoi i ma się dobrze. Kolejnym wielkim przedsięwzięciem Światosława jest wyprawa na Bułgarię. Wyruszono w 967, już na początku działania księcia kijowskiego pokrzyżowały plany Bizancjum, które zakładało długą i wyczerpującą wojnę obu stron. Światosław już w pierwszych paru bitwach rozgromił armię bułgarską i dotarł aż do centrum kraju, gdzie w Perejesławcu postanowił zatrzymać się na stałe „stwierdzając, że tu całe bogactwo się schodzi”. W tej sytuacji kolejny cesarz bizantyjski Konstantyn Porfirogeneta podburzył przeciw Rusom Pieczyngów i wysłał ich na Kijów. Światosław szybko się wycofał, pokonał i przepędził spod stolicy oblegające wojska i od razu zawrócił do Perejasławca. W tym czasie Bizancjum zdążyło już wmieszać się w sprawy Bułgarii. Tym razem stanęło w jej obronie i gdy Światosław na wiosnę 969 znalazł się na ziemiach Bułgarii doszło do kolejnych walk. Zdezorientowani Bułgarzy, w tym momencie wrogo już nastawieni do Bizancjum, stanęli po stronie wojsk ruskich. W wyniku takiej polityki Greków część wrogich cesarzowi Bułgarów, Madziarów i Pieczyngów wyruszyła pod wodzą księcia Kijowa na Konstantynopol. Po bitwie pod Arkadiopolis Światosław przekroczył Bałkany, zdobył Filipopol i zbliżał się do greckiej stolicy. Wg relacji Leona Diakona, sytuacja wyglądała bardzo poważnie, ponieważ wojska Rusów niszczyły wszystko na swojej drodze i bardzo szybko zbliżały się pod mury Konstantynopola, a tam po przewrocie pałacowym władze objął Jan Tzimiskes. Na spotkanie Rusów nowy cesarz wysłał wojska pod dowództwem patrycjusza Piotra i magistra Sklerosa, lecz mieli oni jedynie obserwować działania Światosława, który zdążył już spustoszyć Trację, i mieli czekać na resztę wojsk, która w tym czasie była zaangażowana w tłumienie buntu Fokasa. Na mapie tereny opanowane przez Światosława do 970 roku otoczone pomarańczową linią. Dopiero w 972, po zdławieniu buntu, Tzimiskes natychmiast wyruszył z resztą wojsk ku zachodniej granicy na spotkanie z Rusami, rozbijając po drodze wysunięte oddziały Bułgarów, a następnie skierował się bezpośrednio do Dorostolon, gdzie przebywał Światosław. Zdając sobie sprawę z przewagi militarnej Bizancjum, część możnych Bułgarii zerwała sojusz z Rusami i zaczęła się wycofywać. Światosław wraz ze swoim wojskiem znalazł się w bardzo poważnej sytuacji. Jak opisuje Leon Diakon, z 60 tysięcy wojska zostało mu już tylko 22 tysiące głodnych i rannych wojów. Po długich pertraktacjach między cesarzem a księciem, w których Jan Tzimiskes starał się odwieść Światosława od walki, powołując się na dawne traktaty z Igorem i na przewagę liczebną wojsk bizantyjskich, Rurykowicz odmówił wycofania wojsk i rozpoczęła się bitwa. Książę kijowski miał powiedzieć przed bitwą do swych wojów dla pokrzepienia ich serc i dusz: „Zginie SŁAWA, towarzyszka oręża Rusów, którzy bez trudu zwyciężali ludy sąsiednie i bez krwi przelewu podbijali całe kraje, jeśli teraz haniebnie ustąpimy przed Rzymianami. A więc z męstwem przodków naszych i z tą myślą, że ruska siła była do tego czasu niezwyciężona, będziemy się bić dzielnie o życie nasze. Nie mamy zwyczaju ratować się ucieczką do ojczyzny, lecz albo żyć jako zwycięzcy, albo dokonawszy znakomitych czynów, umrzeć ze SŁAWĄ…” No tak, nic dziwnego że Światosław tak powiedział bo przecież kiedyś SŁAWA była najważniejsza dla SŁAWIAN a nie bełkotanie bez sensu SŁOWEM, jednak wyczerpane długą kampanią i wieloma ranami wojska ruskie nie były w stanie, pomimo męstwa i odwagi, stawić czoła Bizancjum i wielu Rusów poległo, a bitwa była długa i ciężka. „…Jan udał się z wojskiem wspieranym przez posiłki bułgarskie do twierdzy Silistria (Drystra, Dorystolon), gdzie schronił się książę ruski. Podczas trwającego trzy miesiące oblężenia armia bizantyjska użyła niemalże wszystkich dostępnych środków, mających na celu wzięcie miasta. Flota dromonów, zaopatrzona w ogień grecki, wpłynąwszy na Dunaj, odcięła odwrót siłom ruskim. Machiny oblężnicze dzień i noc ostrzeliwały mury twierdzy, a piechota niejednokrotnie powstrzymywała próby przebicia pierścienia oblężenia podejmowane przez Rusów. W końcu zmożony głodem Światosław poprosił o rozejm. Cesarz Jan Tzimiskes przystał wspaniałomyślnie na tę propozycję. Zawarto układ, którego postanowienia tak przedstawił kronikarz w cytowanej już Powieści minionych lat: „Ja, Światosław, kniaź ruski, jak przysięgałem, tak i utwierdzam w umowie tej przysięgę swoją: chcę mieć pokój i trwałą przyjaźń z każdym wielkim cesarzem greckim, z Bazylim i Konstantynem, natchnionymi od Boga cesarzami, i ze wszystkimi ludźmi waszymi a tymi, którzy są pode mną Rusią, bojarami i innymi – do końca świata. Nigdy nie będę zamyślał na kraj wasz ani zbierać wojska, ani narodu innego nie przywiodę na kraj wasz i na tych, którzy są pod władzą grecką, ani na kraj korsuński i ile grodów tam, ani na kraj bułgarski. I jeżeli inny ktoś zamyśli na kraj wasz, to ja i będę jego przeciwnikiem i będę walczył z nim. lako więc przysięgam cesarzom greckim, a ze mną bojarzy i Ruś wszystka, zachowamy tę sprawiedliwą umowę”. Postanowienia traktatu świadczą o tym, w jak trudnej sytuacji był Światosław, gdy go podpisywał…Fragment książki: Ł. Migniewicz „KLEIDION 1014” s. 53-54 Pomimo przegranej Światosław był w stanie narzucić Grekom jeszcze swoje warunki, zastrzegł sobie prawo odprowadzenia całego wojska wraz z uzbrojeniem do domu i otrzymanie prowiantu na cała tę drogę. Rota pogańskiej przysięgi zapisana w traktacie rusko-bizantyńskim z 971 r. brzmi : „A jeżeli czegoś z powyższych postanowień nie dotrzymamy, ja i ci, którzy są ze mną i pode mną, niech będziemy przeklęci przez boga, w którego wierzymy, w Peruna i w Welesa, i niech będziemy złoci jak złoto (dotknięci śmiertelną żółtaczką) i własnym orężem niech zostaniemy rozsieczeni.” Niewiarygodne musiało być męstwo oddziałów ruskich w tej bitwie skoro Leon Diakon stwierdził : ”…zwyciężeni Tauroscytowie (tak nazywa Rusów) nigdy żywi się nie poddają…naród ten odważny jest do szaleństwa, dzielny i potężny…” Nie tam jednak poległ Światosław książę kijowski, ale powalili go Pieczyngowie. Został na zimę w Białobrzeżu nad Dunajem. Świadczyć to mogło o jego dalszych planach politycznych związanych z Bułgarią. Tam właśnie zastali ich Pieczyngowie powiadomieni przez Greków i tam w 972 roku poległ Światosław syn Igora Rurykowicza. 1836. Chorikov, Boris Artemyevich – Śmierć Światosława Wg legendy władca Pieczyngów kazał zrobić z czaszki Światosława puchar oprawiony w złoto. Po śmierci Światosława doszło do walk o władzę między jego synami, z których jako jedyny cało wyszedł Włodzimierz I Wielki, póżniejszy „święty” zarówno kościoła katolickiego jak i prawosławnego, który rządził od 978 do 1015, a za czasów którego nastało wiele zmian w państwie ruskim…najważniejszą z nich było to że Włodzimierz upadł na głowę i rozpędził 800 (!) najpiękniejszych na Rusi Nałożnic i zlikwidował swój najsławniejszy charem w tej części świata na rzecz krzyża i jednej Bizantyjki, biedne kobiety….wypędzić 800 pięknych Sławianek to trzeba nie mieć serca… a Peruna kazał pociąć i utopić w Dnieprze – to już świadczy o tym że nie był zdrowy na umyśle! Światosław I syn Igora, książę kijowski pozostawił po sobie państwo parokrotnie większe niż otrzymał w spadku po ojcu, a jego działania zarówno na polu bitwy, jak i w polityce świadczą o wybitnym talencie tego władcy, o jego inteligencji i odwadze. Lata jego panowania to nie tylko nieustanne wojowanie, to także poważne zabiegi dyplomatyczne, kontrakty i ugody handlowe, jak i przede wszystkim pojawienie się spójnej państwowości ruskiej. Za czasów tego księcia, młode państwo Kijowskie zaistniało na arenie międzynarodowej jako partner, z którym trzeba się liczyć i od którego wiele zależy. CHWAŁA MU NIECH BĘDZIE WIECZNA i SŁAWA TAK JAK WSZYSTKIM SŁAWNYM POGANOM!! Laila, Lajla, Leila, Lejla, Dzidzilejla także Łada, Łado, Lada, Lela, Lila – indoeuropejska bogini Sławian, Macierz Bogów. Matka bliźniaczych bóstw męskich Lela i Polela oraz córki Bode (Bodai). Jan Długosz w swoich Kronikach wspomina Lailę jako boginię Mazowsza. Jednym z miejsc kultu Łady była Łysa Góra, innym Jasna Góra w Częstochowie. Swoje święto Bogini Laila miała w okresie zaanektowanych przez katolicyzm zielonych świąt. Była częścią kultu macierzyństwa – patronka porodów, urody, urodzaju. Ceremonie Lajkonika są pozostałością kultu bogini Laili, Lajli w okolicach Krakowa. Laila jest matką dwóch synów o duchowych cechach, będących parą bliźniąt kapłanów. Imię i cechy są podobne do rosyjskiej i litewskiej wersji Bogini Lada, Łada czy libijskiej Leto. Oznacza kobietę, matkę, a po polsku bardziej zdrobniale, dzieweczkę lub mateczkę, oczywiście taką BOSKĄ. Modlili się do niej Lachy o zwycięstwa nad wrogami oraz o odwagę dla siebie, cześć jej oddając bardzo dzikimi szamańskimi obrządkami – jak opisuje boginię Jan Długosz. Łada to bogini ładu i porządku we wszechświecie. Wielka Bogini Łada, Macierz Lajla stanowi pewien constans starej religii. Ładziła opozycje, spina harmonijnie „wysokość” z „niskością”, rodzi bliźniaków i pochłania ich w swoich trzewiach, jawiąc się jako wszechwidzące, wszechmocne Bóstwo. Czczono ją pod postacią Białej Pani na Łyścu (czyli Łysej Górze; nazwy te do dziś funkcjonują obocznie), Świetlistej Bogini na Łysicy i najprawdopodobniej Sławetnej Bohaterki na Witosławskiej Górze (sławiańskie vit może oznaczać zarówno „mocarza”, jak i „heroinę” ). Te trzy, usytuowane w jednej linii (na osi wschód – zachód) góry, symbolizowały wiecznie obecną i panującą nad światem Matkę. Łysa Góra obecnie… Na Łyścu – wedle katolickiej „Powieści rzeczy Istej…” „był Kościół trzech bałwanów, które zwano Lada, Boda, Leli do których prości ludzie schadzali się pierwszego dnia Maia, modłę im czynić y ofiarować”. Godami zwano niegdyś ceremonię weselną polegającą na „godzeniu” młodych małżonków. Ten weselny akcent uwypukla imię drugiego z łysogórskiego bóstwa, Lady (Łady). Pochodzi ono od „ład”, „ładzić”, bądź łado, łada, którymi to terminami określano oblubieńca, pana młodego oraz oblubienicę, pannę młodą. Obrzęd krakowskiego LAJKONIKA pochodzi z tradycyjnych świąt i ceremonii poświęconych BOGINI LAILI, podobnie i piękne śpiewania z LAJ, LAJ, LAJ! Oczywiście o elementach sztuk magicznych takich jak zielarstwo, liczbowanie czy wahadlarstwo także w kontekście kultu Lajli należy wspominać. Lel, gwarowo Lelek oznacza tyle, co „zdrowy i silny młodzieniec”, Polel oznacza „narodzony po LELU”, bo to drugi brat bliźniak w kolejności urodzin. Kojarzeni jako dwie gwiazdy na niebie, w gwiazdozbiorze bliźniąt, z Kastorem i Polluksem. Synowie Lajli, Lel i Polel, to para nierozłącznych bliźniąt, którym Polacy jeszcze w XI wieku składali ofiary z miodu pitnego, piwa i łupanej pszenicy, jako gwarantom przyjaźni. Prawdopodobnie na ucztach, czy też w ogóle przy posiłkach zawsze wzywano Lela i Polela. Kwiat Lilii jak najbardziej był i jest symbolem Bogini rodzimej Wiccani, obowiązkowa to cześć wystroju na majowe gody będące zaślubinami z Boginią Laila. Białe suknie zwyczajowo też używano na takie inicjacyjne okazje dla dziewcząt i świece woskowe, koniecznie własnoręcznie z węzy zawinięte. SOWA jako ptak mądrości i wróżby też towarzyszy świętej Bogini LAILI – Matce Bożej i Królowej Niebios. Na Litwie i Łotwie Laila odpowiednio znana była jako LAIME oraz LAJMA czy LAJME, wieszcza BOGINI SZCZĘŚCIA (DOLI), patronka porodów, urody, urodzaju owsa i patronka krów. Owsianka rytualnym pokarmem ofiarowanym BOGINI LAIME była, i owszem, a całe, zdrowe pierwociny z ziaren owsa wrzucano do ognia ofiarnego w ramach święta plonów, czyli zaraz po żniwach. Łotewskie LAUMET znaczy czarować, to wiadomo, kogo tak zwani chrześcijanie uznawali za czarownice. W języku bałtów mówiono ŁAUMA – pierwotna BOGINI ziemi i narodzin, patronka wiedźm i czarownic – to już w czasach późniejszych odinkwizycyjnych. ŁAUMA czyli Laila była małżonką PERKUNASA, czyli PERUNA, władcy grzmotów, jest zatem innym imieniem kultowym małżonki Peruna. Imię Laila, Leila podobnie w różnych regionach wymawiane było regularnie i potajemnie czczone jeszcze w XIX wieku przez Żyrców, Żerców – kapłanów ofiarniczych. Istnieją nawet tradycyjne rytuały zachowane wśród ponad 50 kapłańskich rodzin żyjących w Polsce, które kult Bogini Laili przechowały i prowadzą ciągle, acz trzeba mieć bardzo sporo szczęścia by trafić na tych, co kult przechowują włącznie z nieodłączną historią męczeństwa i prześladowań jego wyznawczyń i wyznawców. Chrześcijaństwo próbowało skierować tradycyjny kult BOGINI na Żydóweczkę MARYJĘ, ale przez kilka stuleci się to niezbyt udawało i Świątynki Bogini żyły po kniejach własnym życiem, choć każdą złapaną przerabiano na kult Maryjki, przyczyniając się do wzrostu antyżydowskich fobii w religijnym narodzie polskim, od wieków i tysiącleci cześć BOGINI LEILI składającym. Przymioty Bogini przepisywano na siłę do Maryjki, takie jak Królowa Niebios, ale to imię LAILA, LEILA jest prawdziwym bóstwem ukrytym pod nazwami takimi jak Matka Boska, Królowa Polski, Królowa Nieba. Dawne słowo dziewka miało znaczenie kobiety młodej poświęconej Bogini LEILI, stąd nadano mu później pejoratywne znaczenie, choć oznaczało pierwotnie raczej zakonne kapłaństwo w kulcie Bogini. Podobnie imię BOŻENA pochodzi od „BOGU ŻONA” – kobiety Bogu Ślubem czasowym lub wieczystym poświęconej. Do ognia ofiarnego Bogini Laila wrzuca się surowe polana, ręcznie zebrane i łamane bez używania toporka czy piły. Ogień ofiarny dla Bogini LAILI zapala się w palenisku, które jest otoczone kamiennym kręgiem z nieociosanych polnych kamieni. Pięknie się śpiewa w kręgach duchowe, jednoczące pieśni i ładnie tańcuje, także z Lajkonikiem. Laila inaczej Łada urodziła jako bliźnięta duchowe, parę Lela i Polela. Leila oznacza tu też matkę Lela. Długosz w swych kronikach wspomina Ładę (Lailę) jako BOGINIE MAZOWSZA to polecać można warszawiankom i okolicznym ludom z mazowieckiego. Rosyjska przyśpiewka nawiązująca do kultu BOGINI tak ładnie brzmi: LELIJ, LELIJ, LELIJ ZIELENYJ I ŁADO MOJE! Przy okazji jeden z misteryjnych kolorów Leili, zielony wychodzi, kolor bogini natury. „Lelu, Lelu, Łado moja, Lelu, Łado!” – Tak śpiewały, z kleskaniem ręku niewiast stado… – pisze Maciej Stryjkowski. „O Lili Lado Lado Lili Lado; O Lili Lado Lado Lili” – tak śpiewali zakochani, aby przywołać do siebie miłość i bliźniaczy płomień duszy. Świętym drzewem kobiet w kultach słowiańskich jest LIPA, w odróżnieniu od świętego drzewa mężczyzn, czyli DĘBU. Inicjacji dziewcząt dokonywano obrzędowo pod LIPAMI, a chłopców pasowano na wojowników czy kapłanów pod DĘBAMI. Obrzędy pod LIPAMI sprawowano około połowy marca i połowy września, w istocie w czasie równonocy wiosennej i jesiennej. Naukę stosowania ziół zaczynano od wyjaśnienia znaczenia kwiatu lipowego i miodu lipowego, używania naczyń z drewna lipowego i różnych tam magicznych pałeczek czy laseczek, też lipowych, a stare miejscowości od LIPA w nazwie to miejsca kultu lub dawnych świątyń słowiańskich, także miejsc uzdrawiania i sabatów. W kulturze SŁAWIAN jak i u Germanów LIPA jest kobiecym Drzewem Życia, drzewem o leczniczych, uzdrawiających właściwościach, drzewem, które z czcią nabożną całowano i składano przed nim ofiary. Przedmioty kultowe przechowywano w naczyniach glinianych, często zakopywano w ziemi, aby nie wpadły w niepowołane ręce. Spotkania sabatowe wiedźmy staropolskie czyli kapłanki Bogini robiły akurat w sobotnie popołudnia, to warto wznowić tradycję, bardzo artystyczną, bo i taneczną przy ogniowych kręgach i w pobliżu LIPY, najlepiej jeszcze na wzgórzu pod starą lipą. Świątyńkę LAILI budujemy obowiązkowo z drewna lipowego, oczywiście na wzgórzu w otoczeniu lip. Kapłanki oraz dziewczęta bogini poświęcone na łożu lipowym sypiać powinny! Lada (Layla, Lado) to wedle Słowian bułgarskich i rosyjskich Matka Bogów, bogini miłości i piękna, patronka szczęśliwego małżeństwa. Nowożeńcom w Rosji życzy się aby żyli w Lada („żyjcie w Lada”), czyli w miłości. Rdzeń „Lad” oznacza pokój, jedność, ład, harmonię, stąd bogini jest matką Ładu i Porządku Natury. Łada często jest obrazowana jako bogini, która co roku umiera i odradza się symbolizując naturalny cykl życia w przyrodzie. Drzewa lipowe czczone były jako drzewa bogini Łady w całej Bułgarii jak i we wszystkich pozostałych krajach sławiańskich. MIEJSCA KULTU BOGINI LAJLI / ŁADY W Częstochowie, na Jasnej Górze był piękny słowiański klasztorek dla dziewic poświęconych Bogini i wielka szkoła duchowa, kapłańska dla Ofiarnic Bogini Lajli. Został spalony razem z załogą przez przybyłą z Węgier do Polski militarną sektę Paulinów. Zamordowano około 80-100 kapłanów i kapłanek, paląc ich żywcem. Łącznie w pogromie najazdu paulińskiego zginęło ponad 3,000 wyznawców kultu bogini Lajli. Obecnie to miejsce na zdjęciu… Łysa Góra Świętokrzyska powinna być jak najbardziej odrestaurowana jako miejsce na kult BOGINI Lajli, który tam czasem jeszcze po cichu ktoś okazjonalnie sprawuje! Jan Długosz w swoich Kronikach wspomina Lailę jako boginię powszechnie czczoną na całym Mazowszu. Bogini jako Lada była czczona powszechnie w całym dorzeczu Warty. Słowo Ladacznica w swym pierwotnym znaczeniu wskazywało na dziewice poświęcające się świątynnej służbie Bogini Lada, nie miało żadnej konotacji seksualnej z wyjątkiem dziewictwa i świątynnej służby dla Bogini. Służebniczki bogini były brutalnie brane w niewolę i sprzedawane do ówczesnych burdeli chrześcijańskich, stąd późniejsze pejoratywne określenie ladacznica oznaczające kobiety zmuszane do niewolniczego seksu przez chrześcijańskich najeźdźców. WSZYSTKIE starsze, budowane w Polsce kościoły katolickie i sanktuaria pod wezwaniem maryjnym były pierwotnie miejscami kultu sławiańskiej Bogini, a ich chrystianizacja polegała głównie na przypisaniu cech lokalnej Bogini do katolickiej Maryji, pozostawiając tytuły, jak Królowa Nieba czy Matka Boska. Każde znajdowane miejsce kultu słowiańskiej bogini zamieniano w kościół lub sanktuarium maryjne, a proceder ten był powszechny jeszcze w XVI-XVIII wieku, podczas gdy w XIX wieku mamy jedynie pojedyncze takie incydenty. Lelów – wieś i gmina w woj, śląskim, w powiecie częstochowskim, nad rzeką Białką, w obszarze Progu Lelowskiego, mająca około 1200 mieszkańców. Do XII wieku tak zwany gród kasztelański leżący na obszarze dzisiejszej wsi Staromieście około 2 km na od Lelowa stanowił centrum kultowe bogini Leili. Od XVIII wieku Lelów to znany ośrodek chasydów skupionych wokół cadyka Bidermana. Kościół parafialny św. Marcina zbudowany w XIV wieku stoi w miejscu dawnej świątyni bogini Lajla. Sporo miejscowości nosi swoją nazwę od kultu bogini. Istnieje w spisie miejscowość – wieś Łada, leżąca dzisiaj w granicach Osiedla Raszyn, stołecznego miasta Warszawy. Miejscowość Łada położona jest także w widłach Wisły i Bzury, w ziemi ciechanowskiej. Znana jest wieś Lady gmina Czyże powiat hajnowski woj. podlaskim. BOGINI LAILA jako LUNA, WENERA, ŁADA i DZIDZILEJLA Łada (Lyada), pradawne bóstwo sławiańskie, pojawiające się w panteonie Długoszowym. Długosz w swoim wyliczeniu bóstw polskich umieścił Ładę na drugim miejscu, pisząc co następuje: „Marsa nazywali Ładą. Wyobraźnia poetów uczyniła go wodzem i bogiem wojny. Modlili się do niego o zwycięstwa nad wrogami oraz o odwagę dla siebie, cześć mu oddając bardzo dzikimi obrządkami.” – Jana Długosza Roczniki czyli kroniki sławnego Królestwa Polskiego, red.:J. Dąbrowski, Warszawa 1961. Lajla występuje także jako Dzidzileyla, Dzidzilejla, Dzidzilela – pradawna bogini sławiańska pojawiająca się w panteonie Jana Długosza jako odpowiednik Wenery. Słowianie „Wenerę nazywali Dzidzileylą i mieli ją za boginię małżeństwa, więc też upraszali ją o błogosławienie potomstwem i darowanie im obfitości synów i córek” – pisze Aleksander Brückner, Annales I. Według Aleksandra Brucknera imię Dzidzileyla wywodzi się od prasławiańskiego deti-lela – „kołysząca, bawiąca dzieci” (od det’, deti – dziecko, dzieci, i lel, lelać, lulać – kołysać, usypiać) Włodzimierz Szafrański przyjmuje z kolei, że była ona „opiekunką dziadów”, lub lepiej – „piastunką dziadów” ( ded-lela ), czyli zmarłych. Jedno drugiego nie wyklucza, ponieważ długoszowa Dzidzileyla mogła zarówno „kołysać” dzieci, jak i tych, którzy umarli. Byłaby zatem boginią zaiste niezwykłą, towarzyszącą człowiekowi przy narodzinach, w dniu zaślubin i w chwili zgonu, tj. w trzech najważniejszych momentach jego egzystencji. Bóstwo imieniem Łada wzmiankowane jest również przez Macieja Miechowitę, który w swojej Kronice Polskiej opisał kult bóstw greckich pośród Polaków, utrzymując że Łada jest w istocie Ledą, a nie Marsem, z uwagi na identyczność funkcji. Wśród polskich pseudobadaczy katolickich istnienie Łady jest czasem kwestionowane. Z kolei rzetelni rosyjscy badacze Sławiaństwa ( Borys Rybakow) przyjmują autentyczność Łady jako bóstwa żeńskiego związanego z miłością i wegetacją, któremu w Polsce odpowiada imię Laila. Kult bogini Laila (Lajla) bywa kwestionowany jedynie przez tych pseudobadaczy, którzy służą tej samej watykańskiej firmie, która przez wieki dbała o totalne wyniszczenie starodawnych sławiańskich tradycji i kultów, a także przez pozostających na usługach tej firmy licznych w Polsce pseudowiccan i pseudoneopogan. Łada jak i Lajla świętowana jest z Kupałą w letnim przesileniu (Sobótki). Podczas zimy Łada mieszka w Wyraju, razem z odlatującymi na zimę ptakami. Wraca w równonoc wiosenną razem ze skowronkiem i bocianami. Jej święte drzewo to lipa. Do dziś istnieją ludowe pieśni weselne i miłosne, gdzie jej imię występuje jako przyśpiewka (np. łado, łado). Lajla to także łaciński, italijski kult LUNY – Bogini Księżyca, Światła Księżycowego oraz wszelkiej Magii, bo podobieństwo samo się nasuwa do LAILI, ŁADY. Czerniec to katolicki ksiądz, bo Sławianie nazywali księży czerńcami, sługami Czarnego demona, sługami ciemności. Czerniec posługuje się w myśleniu „interpretatio-romana” polegającą na wierze w to, że każdy panteon bóstw sławiańskich opiera się na panteonie rzymskim lub odnosi do katolickich demonów. Czerńce nadawały i jeszcze nadają niewłaściwy kierunek interpretacyjny słowiańskiej kulturze i jej bóstwom. Czerńce i ich sługusi wszędzie gdzie mogą wypaczają kulturę sławiańską, a nawet kłamliwie twierdzą jakoby bogini Lajla, Łada nigdy nie istniała. HERB BOGINI ŁADA Herb szlachecki Łada – (Ładzic, Mancz). Opis herbu: w polu czerwonym podkowa srebrna, barkiem do góry, na niej zaćwieczony złoty krzyż kawaleryjski. Po obu stronach podkowy srebrne strzały grotem na dół, gdzie strzała po lewej heraldycznie stronie, rosochato rozdarta w miejsce opierzenia. W klejnocie – pół lwa złotego, ukoronowanego, wspiętego sponad korony hełmowej, w prawą heraldycznie stronę, dzierżącego w prawej łapie, wzniesiony srebrny miecz. Występują odmiany herbu, gdzie pole tarczy jest barwy niebieskiej, a strzały ustawione grotami ku górze. Najdawniejsze wzmianki odnoszące się do proklamy herbowej dotyczą roku 1401 – są to zapiski sądowe, natomiast herb z pieczęci znajdujemy przy dokumencie Pokoju toruńskiego z 1466. Ładzic to herb starych sławiańskich rodów kapłańskich bogini Łada, Lajla, Dzidzileyla. Honorem rodu posiadającego taki herb jest od wieków sprawowanie kultu Bogini Łady, a także przechowywanie wiedzy ezoterycznej tyczącej Bogini Matki Narodu Polskiego. Ładzic to kapłan Lajli. Łada jako wieś w Polsce położona w województwie lubelskim, w powiecie janowskim, w gminie Chrzanów. W latach 1975-1998 miejscowość administracyjnie należała do województwa tarnobrzeskiego. W dawnych czasach miejsce kultu Bogini i siedziba kapłańskiego rodu herbowego. Według legendy zawołanie herbu wywodzi się od imienia bogini, czczonej na terenie Mazowsza we wsi Łada. Opowieść mówi, że spadkobierca dóbr zwany Łada, napadnięty został w trakcie objazdu majątku swego, przez Jaćwingów i Litwinów. Bronił się dzielnie i wielu napastników trupem położył, a gdy strzał mu zabrakło, wyciągał je z zabitych. W końcu jednak wobec liczebnej przewagi uległ i musiał uciec do lasu, tam znalazł widły. W lesie spotkał księcia mazowieckiego i zawiadomił go o wrogu. Razem z władcą wrócili na pole bitwy i pokonał nieprzyjaciół. Za bohaterstwo w miejsce Jastrzębca otrzymał nowy herb zwany Łada. RZEKI I JEZIORA BOGINI ŁADY Łada (w górnym biegu Biała Łada) – kultowa rzeka Bogini, prawy dopływ Tanwi; płynie z Roztocza Zachodniego przez Równinę Biłgorajską w woj. lubelskim, w powiatach janowskim i biłgorajskim oraz na krótkim odcinku niżańskim (woj. podkarpackie). Źródła rzeki Łady to święte źródła Bogini. Łada wypływa jako Biała Łada (dawniej Łada Polska) ze stawów Godziszewskiego i Księżego w okolicy wsi Chrzanów i Łada (powiat janowski) na wysokości 247 m W okolicy miejscowości Sól (powiat biłgorajski) rzeka przyjmuje swój największy (lewy) dopływ Czarną Ładę (dawniej Łada Ruska) i przybiera nazwę Łada. Długość Łady (od źródeł Białej Łady) wynosi 56,5 km. Płynie ona z północy na południe i przepływa przez Goraj, Wolę Radziecką i miasto Biłgoraj. Rzeka uchodzi do Tanwi we pobliżu wsi Łazory na wysokości 170 m (ładny wężyk na zdjęciu) Czarna Łada jest rzeką krótszą; płynie ze wschodu na zachód, również przepływa przez Biłgoraj, jej źródła znajdują się w okolicy wsi Margole (powiat biłgorajski, gmina Aleksandrów). ŁADOGA (ros. Ладожское озеро), dawniej Newo to największe jezioro Europy położone w Rosji na północny wschód od Petersburga. Jezioro to ma pochodzenie lodowcowo-tektoniczne, znajduje się na wysokości 5 m Na Ładodze jest około 660 wysp o łącznej powierzchni około 435 km²., spośród których największą jest Walaam w w części północnej na której w XIV wieku wybudowano klasztor w miejscu kultu bogini Łady. Powierzchnia jeziora to 18,4 tysiąca km2, długość 219 km, szerokość 20 km, maksymalna głębokość 225 m, średnia głębokość około 51m. Rzeki wpływające do Ładogi to: Swir (z jeziora Onega), Wołchow (z jeziora Ilmień), Vuoksi (z jeziora Saimaa). Z jeziora Ładoga wypływa rzeka Newa. Wzdłuż brzegów jeziora biegnie Kanał Nowoładoski. Jezioro Ładoga to pradawne siedliszcze kultowych świątynek Łady skrytych także na jego licznych wysepkach. Od XIII wieku stało się miejscem ukrywania kapłanów oraz wyznawców bogini Łady, stąd zaczęto używać nazwy Ładoga. (zdjęcie) Leleskie jezioro morenowe na Pojezierzu Olsztyńskim w woj. warmińsko-mazurskim. Posiada 8 wysp o powierzchni 5,5 ha. Na prawym brzegu wieś Leleszki, dawne miejsce kultowe bogini Lejli. KULTOWE NAZWISKA BOGINI Istnieje sporo nazwisk i imion polskich związanych z boginią Ładą, Ladą, Lejlą. Łada, Ładysz, Ładysław, Ładynin/a, Ładowski(a), Ładzic, Ładan, Ładanowski(a), Ładak; Wład; Ladow; Ladecki(a), Lad, Lado, Leda; Leja, Lejda, Lejtes, Lejwik, Lelewel, Leliwa, Lelowski(a); Lajla, Lajlo, Leyko; ŚWIĘTOWANIE NA ŁYSEJ GÓRZE – ŁYŚCCU Największe rzesze ludzi przybywały na Łysiec, a potem na Górę Witosławską, by świętować „Stado” oraz uroczystość palenia Sobótek. W czasach chrystianizacji zbiegało się to ze znaczną intensyfikacją kultowych praktyk w łysogórskim sanktuarium zbudowanym w miejscu sanktuarium Łady. Fakt, że archeolodzy nie odnaleźli na Świętym Krzyżu śladów wielu ognisk, a tylko niezliczone złomki naczyń sugeruje, że zarówno w trakcie zielonoświątkowych „bachanaliów”, jak i podczas „sobótek” płonął tylko jeden ogień – na wierzchołku ziemnego ołtarza. sobótkowe które niektórzy badacze nazywają „kupałą” lub „kupalnocką” kończyły cykl, trwających od pierwszego maja zadusznych uczt. Trzeba wszelako wiedzieć w nich coś więcej niż kulminację „Stada”. Było to odrębne, znane wszystkim ludom Europy święto, związane – według etnografów – z wiarą, że skoro po dniu letniego przesilenia słońca „zaczyna ubywać”, palące się w najkrótszą noc roku ognie wspomagają światłość, pozwalają jej dłużej jaśnieć i zebrać siły do walki z odzyskującą moc ciemnością. Na Łyścu zaś obrządek ten zyskał wymiar szczególny. Przed rozpaleniem wiejskiej sobótki dziewczęta zbierały zioła, z których najważniejszymi były ziele świętego Jana oraz bylica. W tej ostatniej widziano skuteczny środek magiczny broniący od złych mocy i oczyszczający z wszelkich czarów. Napomyka o tym legenda, wedle której dawniej ludzie w ogóle nie stawiali płotów przy obejściu, okalali je natomiast bylicą i to wystarczało dla ochrony przed demonicznymi siłami, ale i również złodziejami i rozbójnikami. Na sobótkę gromadzono się wieczorem, zwykle w centrum wsi, formowano pochód, na którego czele szły dziewczyny opasane wieńcami bylicy oraz chłopcy niosący naręcza chrustu. Wierzono, że do pochodu tego nigdy nie dołączy czarownica, gdyż boi się podejść do sobótkowego ognia. Ufano też, że zarówno zioła, jak i ogień oczyszczają dziewczęta ze wszelkich zmaz, a zwłaszcza ze skłonności do parania się magią. Ognie palono na wzgórzach położonych ponad rzeką lub strumieniem, co symbolizowało unię dwóch żywiołów – wody, czyli żywiołu żeńskiego, i ognia – żywiołu męskiego, i obrazowało ich hierarchię (ogień wyżej, woda niżej). Ognisko rozpalały dziewczyny, czasami chłopak i dziewczyna, używając do tego krzesiwa lub ogniowego świdra. Drewniany trzpień tego narzędzia przystawiano do leżącej poziomo deski i, poprzez wprawienie go w obrotowy ruch sznurem opasującym nanizany nań gliniany lub kamienny krążek, niecono ogień. Użycie świdra świadczy o archaiczności obrzędu, był on, bowiem rekwizytem z zamierzchłej epoki i o bogatej symbolice magicznej. Drążek reprezentował oś kosmiczną łączącą „trzy światy” i stanowił falliczny atrybut męskiego bóstwa. Nasadzone nań kółko uosabiało boginię, waginę, a jednocześnie pośrednią sferę uniwersum (ziemię). Wspólnie trzpień i pierścień obrazowały mandalę, krąg świata w jego trzech płaszczyznach: niebiańską (górna część wrzeciona), ziemską (złączenie osi świdra z kółkiem) i chtoniczną (dolny fragment trzpienia włożony w drugi kawałek drewna). Rozpalanie rytualnego ognia przez dziewczynę i chłopaka dodatkowo wzmacniało treść symbolu, obrazowało akt płciowy bóstw owocujący narodzinami światła, żaru i kosmosu, i odnosiło się do ich „świętych zaślubin”. Do ognia dokładano tylko 3 razy. Intonowano wtedy różne słowiańskie pieśni duchowe. Rozpalenie ognia poprzedzała zainscenizowana przez chłopców utarczka bądź bijatyka „wykazująca” ich jurność. Kończyła się ona w chwili, gdy spomiędzy chrustu zaczynały strzelać płomienie. Teraz następował czas wróżb, pląsów wokół ogniska, skakania przezeń (robili to chłopcy lub mające się „ku sobie” pary ), przerzucania nad ogniem wianków, itp. Śpiewano też pieśni o charakterze weselnym, z seksualnymi podtekstami (jak chociażby o oraniu pługiem ugoru dziewczyny ). Głównym tematem były zaloty, miłość, jurność, potomstwo, płodność. Na końcu – wspomina Henryk Bajak, mieszkaniec położonej nieopodal Góry Witosławskiej wsi Czerwona Góra : „Kiedy już gasło ognisko kończyła się ceremonia, dziewczęta zbierały swoje wianki, a młodzieńcy kawałki dopalających się grubszych drewien i wszyscy całą grupą schodzili do rzeki (…) i tu dziewczęta przy palących się szczapach sosnowych (…), puszczały na wodę swoje wianki znów snując różne wróżby (…), a chłopcy wrzucali do wody swoje niedopalone ale z żarem kawałki drewna, wróżąc sobie najróżniejsze wróżby”. Wieczna Chwała i Pamięć należy się naszej kochanej BOGINI ŁADZIE ❤ a kto się modli do Żydóweczki Miriam to radzę to naprawdę przemyśleć! Obudźcie się ludzie bo czcicie Żydówkę znad Morza Martwego która nie ma z naszymi korzeniami nic wspólnego, mało tego – jej miejsce kultu czyli Częstochowa i Jasna Góra stoi na miejscu świątyni Łady na którym przelano bardzo dużo sławiańskiej, niewinnej krwi, kto wierzy w biblijny, żydowski bełkot przepisywany z hebrajskiego na grekę i wielokrotnie później zmieniany (Biblia) powinien już przestać, nawet Żydzi w niego nie wierzą bo to program dla białych Gojów! Około 4 miliony Polaków pochodzi od pogańskich Prusów, korzenie litewskie ma tez pewnie trochę Polaków jako że byliśmy długo złączeni Unią polityczną, tak więc idąc za chrześcijańską narracją przytarganą tutaj ze Wzgórz Golan via Roma o „Żmijowym plemieniu” to nie Żydzi są tym ludem tylko są nimi przede wszystkim Bałtowie, a z 5-6 milionów Polaków to potomkowie tego plemienia które czciło Węża czyli co czcili? Szatana zapewne? Radzę to przemyśleć sobie 😉 Niżej taki krótki post, był ten temat już u mnie ale dawno, 10 minut czytania, a tematyka prusko-bałtycka to ulubiony temat oprócz vandalskiego, będą posty w najbliższej przyszłości z tego tematu. Kroniki, dzienniki podróży, korespondencja kościelna i inne historyczne zapisy wymieniały czczenie Węży wśród Starych Prusów, Żmudzinów, Litwinów i Łotyszy. Węże były często nazywane žalčiai (od zalias-zielony) = niejadowity. Czasami kroniki nazywały je ,,gyvatės, słowem wyraźnie powiązanym z litewskim gyvata „żywotność” i gyvas „żywy”. Poniższe historyczne wzmianki pokazują, że Węże były powszechnie czczone. * W XI wieku Adam z Bremy napisał, że : „Litwini czcili smoki i latające Węże, którym ofiarowali nawet ludzi” * Aeneas Silvius zapisał w 1390 roku co przekazał mu misjonarz Hieronim z Pragi, który powiedział : „Pierwsi Litwini, których odwiedziłem, byli czcicielami Węży. Każdy mężczyzna i głowa Rodu trzyma Węża w domu, którego karmią, a kiedy leży na sianie, modlą się przy nim” Nawiasem mówiąc kundel Hieronim wydał dekret, że wszystkie Węże na Litwie powinny zostać zlapane i spalone publicznie. * Długosz pod koniec XV wieku pisał, że wśród wschodnich Litwinów istniały specjalne bóstwa – Węże i ​​wierzono, że te Węże to były Dii (posłańcy Boga). Zachodni Litwini czcili zarówno gyvas jak i žalčiai * Simon Grunau w 1521 r. napisał, że na cześć boga Patrimpasa litewskie dziewczęta karmiły Węża mlekiem. * Maletius zaobserwował około 1550 że … „Litwini i Żmudzini trzymali Węże pod łóżkiem lub stołem. Czczą Węże, jakby były boskimi istotami. Zapraszają Węże do stolika, aby skosztowały trochę jedzenia, a potem one czołgają się z powrotem do swoich legowisk. Ludzie z wielką radością zjedli danie, którego pierwszego spróbowały Węże, wierząc, że następny rok będzie szczęśliwy. Jeśli Węże nie wejdą na stół, gdy zostaną zaproszone lub nie posmakują jedzenia, oznacza to, że w nadchodzącym roku spotka ich wielkie nieszczęście” W 1557 r. Siegmund von Herberstein pisał o podróży przez Litwę : „Prawie wszyscy czczą ogień, drzewa, słońce i księżyc. Bogami są też Węże o długości 3 stóp trzymane w domu … Mają specjalny czas, kiedy karmią swoich Bogów, dają im mleko, a potem klęczą na ławkach i modlą się do nich z wielkim szacunkiem.” Raport misjonarza jezuitów z 1583 r donosił: „Kiedy obaliliśmy ich święte dęby i zabiliśmy ich święte Węże, z którymi rodzice i dzieci żyli razem od kołyski, wtedy Poganie płakali, że zabiliśmy i zniszczyliśmy ich Bogów” W 1604 r. Inny jezuicki misjonarz pisał : „Ludzie osiągnęli taki etap szaleństwa, że ​​wierzą, że Bóg jest w Wężu, Dlatego starannie je chronią , aby nikt nie skrzywdził tych Węży. Zabobonnie wierzą, że spotka ich krzywda, jeśli ktoś skrzywdzi Węża. Zdarza się, że Węże napotykają na ssaniu mleka od krów. Niektórzy z nas czasami próbowali je odciągnąć, ale Litwin bezskutecznie błagał nas, aby dać im spokój … Gdy błaganie nie powiodło się, mężczyzna chwycił gady dłońmi i uciekł, aby je ukryć” Andrius Cellarius w Descripto Regni Polonicae (1659) odnotował : „Chociaż Żmudzini byli schrystianizowani w 1386 roku, do dziś są Poganami, oswajająWęże w swoich domach i okazują im wielki szacunek, nazywając ich Givoites” Pod 1871 w „Prowansji z Delicji” Matthausa Pratorius napisał: „Spotkanie węża jest nadal dobrą wróżbą na Litwie i Żmudzi” Powszechnie uważano, że spotkanie Węża to szczęście, dobrobyt, małżeństwo, narodziny dziecka, czy udane plony. Aż do XX wieku, w wielu częściach Litwy, kobiety hodowały i poiły swoje Węże mlekiem, tłumaczyły, że to zapewni dobrobyt rodzinie. W 1924 r. H. Bertuleit napisał że : „chłopi nawet w obecnym czasie, stanowczo utrzymują, że žaltys/gyvatė jest istotą dającą zdrowie i siłę” Do dziś na Litwie dwuspadowe dachy są czasami zwieńczone rzeźbami w kształcie węża, aby chronić dom przed złymi mocami. Zarówno Simon Grunau (1521), jak i Stryjkowski (1582) wspominają o czczeniu Węża w nawiązaniu do boga Patrimpasa. To bóstwo jest powszechnie określane jako „Bóg Wody” a bliski związek między Wężem a „Bogiem Wód” skłonił E. Welsforda do sugestii że bóstwo wody Patrimpas był kiedyś czczony jako Wąż. Wężowa boskość związana z wodą znajduje liczne podobieństwa między ludami IE – Węże Naga, Wąż Midgardu, Węże Posejdona etc. Z historycznych zapisów trudno jest ustalić, w jakim stopniu starożytni mogli rzeczywiście posiadać zorganizowany kult Węża. Ostały się do dziś niektóre przesądy i porzekadła związane z kultem Węży, poniżej 40 przykładów : 1. Jeśli Wąż przetnie drogę po której idziesz to będziesz miał szczęście. 2. Žaltys jest dobrym opiekunem domu, chroni go przed gromem i złością samego Gromowładnego, chorobą i morderstwem. 3. Jeśli w salonie pojawi się Žaltys, ktoś w tym domu wkrótce się ożeni. 4. W niektórych domach żyją Węże domowe; nigdy nie wolno ich zabijać bo jeśli to zrobisz, nieszczęście spadną na ciebie i potrwają przez 7 lat. 5. Jeśli spalisz Węża w ogniu i popatrzysz na niego gdy płonie, oślepniesz. 6. Jeśli znajdziesz Węża i rzucisz go na mrowisko to oślepniesz. 7. Jeśli Wąż ugryzie człowieka, a inna osoba go zabije, morderca Węża nie wyzdrowieje. 8. Jeśli zabijesz Węża, który cię ugryzł, to ty też nigdy nie wyzdrowiejesz. 9. Jeśli przychodzi do domu Wąż, a ktoś wtedy je, trzeba Wężowi też dać jedzenie, inaczej Wąż dusi się. 10. Kiedy dzieci jedzą, a Wąż pełza w ich kierunku, musi być nakarmiony; w przeciwnym razie dzieci się zadławią. 11. Jeśli zabijesz Žaltysa, twoje własne zwierzęta nigdy nie będą ci posłuszne. 12. Jeśli zabijesz Węża, Saule ❤ płacze – nigdy tego nie rób! 13. Jeśli zabijesz Węża i pozostawisz go niepogrzebanego, Saule ❤ zachoruje. 14. Kiedy jakiś Žaltys zostaje zabity, Saule ❤ płacze, a Diabeł się śmieje. 15. Jeśli zabijesz Węża i zostawisz go w lesie, słońce będzie ciemnieć przez dwa lub trzy dni. 16. Nie wolno nigdy mówić że „Wąż zdechł” wtedy Saule ❤ płacze, nigdy tak nie mów, tylko powiedz że „Wąż odszedł albo umarł” 17. Jeśli ktoś znajdzie Węża w lesie i chce pokazać go innym, musi powiedzieć: „Chodź, tutaj znalazłem paukštyte (małego ptaszka)!”, nazwij go małym ptaszkiem; to nie zaatakuje on przeciwnym razie, jeśli nazwiesz go gyvate, Wąż zrozumie to imię i wtedy lepiej uciekaj. 18. Jedząc, nigdy nie rozmawiaj o Wężu bo spotkasz go niezadowolonego podczas wędrówki po lesie. 19. Węże nigdy nie gryzą tych, którzy nie wymieniają ich imienia na próżno, szczególnie podczas jedzenia i w środy i niedziele. 20. Widząc Węża, powinieneś powiedzieć: „Całkiem mała jaskółka”. Lubi to imię i nie denerwuje się ani nie gryzie. (Na zdjęciu Krivė Litwy Inija Trinkūnienė odprawia pogańskie rytuały, Inija Trinkūnienė jest często zapraszana przez Panią Prezydent Litwy na różne uroczystości na Litwie, tak wygląda Pogaństwo litewskie czyli szacunek dla wierzeń Przodków, i ich dalsza kontynuacja, u nas tego nie ma ale każdy kolejny prezydent RP lubi raz w roku zapalać publicznie Chanuke.) Litewski link o ROMUVA ❤ 21. Jeśli ktoś odgadnie nazwiska dzieci Węża, Wąż i jego dzieci umrą. 22. Jeśli nie chcesz, aby Wąż gryzł cię podczas spaceru przez las, nie wymieniaj jego imienia. 23. Nigdy nie wolno bezpośrednio zwracać się do Węża jako gyvatė (wąż); zamiast tego należy użyć ilgoji (długiego) lub margoji (nakrapiany). 24. Każda krowa ma własnego Žaltysa, a gdy Wąż ginie, krowa daje mniej mleka. Kupując krowę, należy również zakupić Węża . 25. Jeśli zabijesz Węża, sprawy z mlekiem pójdą źle, bo inne Žalčiai (Węże) będą ssać całe mleko od krów. 26. Niektórzy ludzie trzymają Węża w kącie ich domu i mówią: gdybym nie miał takiego kochanego Węża, umarłbym. 27. Jeśli Wąż opuszcza dom, ktoś w tym domu umrze. 28. Kiedy widzisz Węża wpełzającego do pnia drzewa, skrzyżuj dwie gałęzie i noś je wokół pnia drzewa. Następnie umieść skrzyżowane gałęzie w otworze, przez które wleciał Wąż. Gdy słońce wstanie, znajdziesz Węża leżącego na gałęziach. 29. Kiedy zobaczysz Węża i wpełznie do pnia drzewa, weź patyk i narysuj koło wokół pnia. Następnie przełam kij i umieść go w kształcie krzyża, a Wąż będzie się czołgał i kładł na krzyżu. 30. Jeśli Wąż cię gryzie, podnieś go w ręce i pocieraj jego głowę o ranę. Wtedy poczujesz się dobrze. 31. Kiedy ktoś zostaje ugryziony przez Węża, powiedz: „Żelazny, zimny ogonek! Przebaczam (i imię osoby ugryzionej) 32. Jeśli wrzucisz martwego Węża do wody, powróci on do życia. 33. Wąż atakuje człowieka tylko wtedy, gdy widzi swój cień. 34. Gdy Wąż zostaje zabity, wraca 9-tego dnia. 35. Jeśli Wąż gryzie jesion, drzewo opadnie z liści 36. Jeśli ktoś rozumie język Węży, one będą mu posłuszne, a on może nakazać im przejście z miejsca na miejsce. 37. Jeśli jest zbyt wiele Węży i ​​chcesz, aby odeszły, zapal święty ogień na skraju pola i na jego środku; wszystkie Węże będą wtedy czołgać się w grupach przez ogień i odejdą, ale nie wolno ich dotykać. Ostatnie 3 przykłady to już wpływ głupiego katolicyzmu i są wytworem sfrustrowanych jezuickich psychopatów którzy zabijali czczonego powszechnie Węża od XVI wieku w całej dawnej Litwie i Prusach 38. Gdy spotkasz Węża, musisz koniecznie go zabić, bo jeśli tego nie zrobisz to popełnisz wielki grzech. 39. Jeśli zabijesz Węża, wygrasz wiele odpustów. 40. Jeśli zabijesz 7 Węży, wszystkie twoje grzechy zostaną odpuszczone i zdobędziesz Królestwo Niebieskie. Biorąc pod uwagę dowody zgromadzone zarówno z zapisów historycznych, jak i wierzeń ludowych, że Bałtowie cechują się pozytywnym i pełnym szacunku podejściem do Węża, a śmierć Węża jest postrzegana jako tragedia, bo śmierć Węża może wpłynąć na Słońce, jakie konsekwencje może mieć śmierć samego Króla Węży wśród śmiertelników? Welsford, w pismach o kulcie Węża pośród starożytnych Sławian, stwierdza, że ​​był on prawdopodobnie podobny do tego, który przetrwał wśród Bałtów, ale ten drugi lud zachował go znacznie dłużej. W krajach sławiańskich Wąż był zwykle postrzegany jako istota, w której martwe dusze były ucieleśnione i postrzegany był jako niebezpieczne zwierzę. To właśnie ten aspekt Węża pojawia się najczęściej w sławiańskich opowieściach. Wąż wydaje się być podobny lub nawet identyczny z innymi antagonistami zła. Istnieje również wiele historii z udziałem bohatera lub bohaterki, która została przemieniona w Węża przez złe zaklęcie. Te historie odnoszą się głównie do tego, w jaki sposób ostatecznie „przekleństwo” zostaje przezwyciężone. Uwagi te wskazują, że szacunek dla Węża i jego związek z szczęściem były znane zarówno Germanom, jak i Sławianom. Jednakże pogańska przeszłość jest dalej odsunięta od tych ludów niż od Łotyszy i Litwinów. Podobne kulty Wężów istniały u Germanów i na ziemiach sławiańskich, nie były jednak praktykowane w takiej skali jak w przypadku Węży na Litwie. Cytowane relacje z XIV do XVIII wieku dotyczące Bałtów zostały napisane przez Sławian i Germanów, a już wtedy zaskoczenie i niesmak, z jakim patrzyli na bałtycką cześć kultu Węża, dają nam dobry obraz miejsca Węża w ich własnych kulturach. Przekonanie o współczesnych wierzeniach germańskich i słowiańskich na temat Węża wydaje się potwierdzać fakt, że w rzeczywistości Wąż jest zwykle uważany za kłamliwego i złego. Większość przekonań ludowych, wyrażeń i przysłów odzwierciedla tę ogólną negatywną postawę. Jest tylko kilka przykładów pozytywnego szacunku dla Węża, zwykle kojarząc go z mocami uzdrawiania. Można spekulować, że przekonania medycyny ludowej, które zalecają stosowanie węża jako skutecznego leku, można częściowo wytłumaczyć poglądem, że zło odbija zło. Jest to jednak zwykła spekulacja, ponieważ prawdopodobne jest, że witalność Węża może być odpowiedzialna za jej specyfikację w różnych kuracjach ludowych. Ta witalność Węża jest dobrze wspierana w wierzeniach bałtyckich ponieważ nazwa Węża czyli „gyvatė” i jego powiązanie z życiem czyli „gyvata” daje logiczną korelację. Na koniec prezent dla wszystkich którzy mnie czytają, czyli książka którą dostałem od dwóch młodych Pań z Suwałk z korzeniami prusko – jaćwieskimi bo mój post o Jaćwingach dotarł aż tam, pozdrawiam Martę i blondynkę Anetkę i widzimy się w lipcu w Szurpiłach na Górze Zamkowej ❤ Lech Z. Niekrasz „Gdzie jesteście, Prūsai?” CHWAŁA POGANOM, PRUSOM, LITWINOM, BĘDZIE NIMI NIEKOŃCZĄCY SIĘ „SPAM” 😉 Kamil Vandal Źródło jedno – litewskie, bo na „facebookowe źródla” jestem uczulony Faktem jest, że w przeszłości zarówno Hunowie, jak i Anty ze Sławianami, przekraczając Dunaj spowodowali nieodwracalne szkody dla Romów. Jakiś czas później (w VI wieku – KVB) rozpoczęła się sprzeczka między Antami i Sławianami, zakończona wojną, w której Sławianie pokonali Antów. Prokopiusz pisał że „plemię Antów i Sławian nie jest kontrolowane przez jedną osobę” i od czasów starożytnych żyło w wolności ludzi, dlatego wszystkie dobre i złe rzeczy które są im narzucane rozpatruje się za pomocą ogółu mężów (czyli wiecu – KVB) Pod każdym innym względem oba plemiona są równe i podobne. Ponadto, zgodnie z nakazami prawa i przykazaniami przodków, ci Barbarzyńcy wierzą, że wśród wszystkich bogów ten, kto wytwarza błyskawicę (chwała Piorunowi – KVB) , jest jedynym panem wszystkiego i muszą poświęcać mu byki i inne zwierzęta. Nie powinni uznawać przeznaczenia w jakiejkolwiek formie, ponieważ w ich przekonaniu nie ma on władzy nad ludźmi. Dlatego grozi im śmierć w czasie choroby w domu lub w wojnie, są zobowiązani przez przykazanie, jeśli uda im się wyzdrowieć, ledwo zdali śmiertelne niebezpieczeństwo, do złożenia wotum ofiar przez wotum; i mocno wierzą, że dzięki tej ofierze zostali uzdrowieni. Ponadto oddają cześć gajom i nimfom wraz z innymi demonami, którym składają ofiary, i często wróżą. Podczas wojny większość z nich staje na piechotę, idąc do wroga z małą okrągłą tarczą i włócznią w ręku, ale nigdy nie wkłada pancerzy, podczas gdy niektórzy nie noszą ubrań, nowych ani starych, z wyjątkiem niektóre pokrowce schodzą na uda – więc idą do wroga. Ich język jest barbarzyński, i nie różnią się od siebie, ponieważ wszystkie Anty i Sclavy są bardzo wysokie i silne w ciele. Jeśli chodzi o kolor skóry i włosów, nie można powiedzieć, że są one nadmiernie lub całkowicie lekkie, ale nie można ich nazwać ciemnymi – powiedzmy, bliżej światła. Ich życie jest trudne i pozbawione łaski, ale nie doceniają tego w taki sam sposób jak u dawnych Massagetów. Dewastacja i rabunek, które produkują na sposób Hunów to ich główne zajęcie. W rzeczywistości, kiedyś Sclavy i Anty miały wspólny przydomek, starożytni nazywają je Sporami, co oznacza „rozproszeni”, jak sądzę, ponieważ żyli osobno i mieli dużo ziemi, jak ci, którzy żyli poza Dunajem. Pomimo ich dzikości i okrucieństwa, mimo to otoczyli swoich kapłanów wielkim zaszczytem. Yeremey Russkii pisze o religii Antów w „rosyjskich kronikach”, że wśród innych bogów czcili bożka, pod którego stopami była ludzka głowa i inna głowa lwa; w prawej ręce trzymał strzałę, a w lewej – srebrną kulkę, a nazywał się Jakubobog, czyli „silny Bóg”. Został odseparowany od bożków Sławian, o których Prokopiusz w książce III pisze : „W tym czasie armia sławiańska, przekraczając Dunaj, dokonała przerażającego spustoszenia i wyrządziła wielkie szkody wszystkim Ilirom aż do Drach: niektórzy zostali rozszarpani, niektórzy bez kończyn, i wszędzie Sławianie okazali wielką dzikość. Zdobywali też wiele dobrze ufortyfikowanych fortec, które znajdowały się w tych miejscach, i dokonując najazdów, gdzie tylko chcieli, zdradzili wszystkie grabieże. Iliryjscy władcy zgromadzili 15 – tysięczną armię, i chociaż natychmiast zaczęli ścigać wroga, ale nie odważyli się do niego zbliżyć. I dalej: „W tym czasie armia sławiańska, licząca nie więcej niż 3000 ludzi, i z łatwością przekraczała Dunaj, ponieważ nie było nikogo, kto mógłby temu zapobiec, i została podzielona na 2 części, z których każda liczyła 1500 osób. Dowódcy rumuńskich żołnierzy, którzy weszli do bitwy, niektórzy w Ilirii, inni w Tracji, zostali pokonani i polegli w bitwie wraz ze znaczną częścią ich wojowników. Ocaleli uciekli. Kiedy więc dowódcy zostali zabici przez Barbarzyńców, znacznie mniej licznych od nich, Asbad, były giermek cesarza, ówczesny dowódca oddziałów jeździeckich, zderzył się z inną armią Barbarzyńców. Gdy jego wojownicy uciekli lub zostali zabici, został schwytany przez wroga. Sclaviny wycięli mu skórę na plecach i spalili go żywcem. Potem splądrowali wszystko na wybrzeżu, zabierając także miasto nadbrzeżne, chociaż był tam bardzo potężny garnizon i była to metropolia wszystkich miast na wybrzeżu. To było z Konstantynopola 12 dni podróży. Został zabrany za pomocą wojskowych sztuczek. Większość Barbarzyńców ukrywała się pod murami i w odosobnionych miejscach, a tylko nieliczni, zbliżając się do Wschodniej Bramy, mocno zirytowali Romów strzegących murów. Wojownicy, którzy byli w garnizonie, nie podejrzewając, że jest więcej Barbarzyńców niż tych, których widzieli, natychmiast uzbroili się i wykonując szybki atak z miasta, zaatakowali ich. Rzymianie, coraz bardziej zaangażowani w pościg, nie zauważyli tych którzy się ukrywali, jak opuścili miasto. Zostali otoczeni i zmasakrowani, Slavy zhackowały wszystkich mieczami. Następnie, zwracając się do miasta, poszli zaatakować mieszkańców a ci widząc, te rzeź i nie wiedząc co dalej robić, wzięli dużą ilość smoły, a mieszając ją z olejem i doprowadzając do wrzenia nad ogniem, zaczęli wylewać ją na wrogów, którzy próbowali wspiąć się po ścianach oraz obrzucili ich gradem kamieni. Jednak Slavy ciągle strzelając strzałami, zmusili ich do wycofania się z ich bastionów i wchodząc po ścianach zajęli miasto. Po zabiciu 15 tysięcy mężczyzn i ograbieniu miasta ze wszystkiego, zabrali całe i żywe kobiety i dzieci. Od samego początku, gdy tylko zaczęli atakować ziemie rumuńskie, bez decydowania o wieku, zabijali każdego mężczyznę, kto wszedł im w drogę, i w takiej ilości, że cała ziemia iliryjska i tracka była pokryta nie pochowanymi ciałami. Ci, którzy wpadli w ich ręce, nie zostali zabici przy pomocy miecza, włóczni czy innego zwykłego rodzaju broni, ale poprzez wbijanie cienkich pali w ziemię, rzucali na nich nieszczęsnych śmiertelników, wystawiając ich na straszliwą agonię, oprócz tego wymyślili też inny rodzaj egzekucji. Po wbiciu 4 długich słupów w ziemię i przywiązaniu do nich więźnia za ramiona i nogi, zaczęli bić go w głowę kijem, jakby był głową psa lub węża, i tak umierał bolesną śmiercią. Reszta, która ze względu na starość lub z innego powodu nie mogła być zabrana ze sobą, została zamknięta w stodole z bykami i owcami i bezlitośnie spalona. W ten sposób zadawali śmierć każdemu, kto wpadł w ich ręce. W końcu między Chwałami a Antami wybuchła niezgoda i pijani z nadmiernej ilości rozlanej krwi, wrócili do domu z bogatym łupem. Rzymianie, przechodząc przez Dunaj, nie mogli ani zasadzić na nich zasadzek, ani prowadzić otwartej walki z nimi, ponieważ byli wspierani i chronieni przez Gepidów, ich sojuszników. Cesarz był bardzo nieszczęśliwy i zrozpaczony, że nie mógł zabronić Sławianom przekroczenia Dunaju, bo nic innego nie robili poza plądrowaniem rzymskich posiadłości. Do tej pory Prokopiusz mówił o inwazjach i atakach Sławian przeciwko Rzymianom. Jest to również wspominane przez Biondo, bardziej współczesnego autora, ale gorliwego badacza starożytności. Po pewnym uzasadnieniu pisze (8. księga pierwszej dekady): „Chociaż Boski Grzegorz nie pisze już nic o inwazji i najazdach Sławian na Istrii, to jednak wiemy na pewno, że ten lud, jak pokazaliśmy, przekroczył Dunaj i właśnie wtedy po raz pierwszy zamieszkał na Adriatyku po prawej stronie i zaczął tam mieszkać na stałe, więc to, co poprzednio nazywano Istrią i Dalmacją, nazywa się teraz Slawonią” I dalej Fiavio Biondo pisze: „W tym czasie, kiedy Imperium Rzymskie cierpiało z powodu zaburzeń wspomnianych w Azji i Afryce, Sławianie, którzy, jak omówiliśmy wcześniej, osiedlili się na Istrii i Dalmacji, dokonali inwazji i zajęli całą rumuńską własność w sąsiednich prowincjach. Po zabiciu wszystkich wojowników pozostawionych w fortecach podbili wszystkie prowincje Dalmacji i Illyrii, graniczące z Morzem Adriatyckim. „ Girolamo Bardi wskazał czas i rok, o którym wspomniani autorzy nie wspominali, z kampanii sławiańskich w Tracji i Ilirii. W drugiej części pisze, że Sławianie zaatakowali Dalmację w 548 r. i dotarli do Drach w 549 r. i zrabowali całą Trację. W 550. roku, po raz kolejny najeżdżając Grecję, pokonali armię cesarską. W roku 552, po ponownym wyjściu z własnego kraju, najechali Macedonię i zadali jej nieobliczalne szkody. Pozostając tam, przemianowali te ziemie na Slavonię (kolor żołty na mapie -KVB) W 554 r. pokonali dowódców i resztki Gotów, splądrowali Sycylię, skąd zostali wydaleni przez Hermana, dowódcę cesarza Justyniana. W 585 r. napadli na Konstantynopol, grabiąc całe Trację. Św. Grzegorz w swym liście do Jovi, prefekta cesarza Mauritiusa w Ilirii, pisze, że w roku 591, który był 7 rokiem panowania cesarza Mauritiusa, był rokiem gdy Sławianie przekroczyli Dunaj i zdewastowali Ilirię. Wtedy ludzie, uciekając przed ich zaciekłością, uciekli na adriatyckie wyspy, jak mówi papież. W tym samym roku 591 cesarz Mauritius wyruszył na wojnę z Hunami, którzy od czasu sławnego króla Attyli mieszkali w Pannoni za Dunajem i wysłał przeciwko nim armię wraz z synem i teściem. Spowodował u Hunów tak wielkie zniszczenia, że ​​ci ostatni już zamierzali powrócić do swojej pierwotnej ojczyzny. Ostatecznie zdecydowali się wezwać na pomoc sąsiednich Slawów i razem wyruszyli przeciwko Rzymianom i wyrządzili im takie obrażenia, że ​​od tej pory Rzymianie bali się dalej z nimi walczyć. w 598 roku Słowianie, w sojuszu z Hunami i Awarami, zaatakowali ziemie imperium. Przeciwko nim Mauritius wyposażył armię i powierzył ją Galinicowi, wysyłając go na miejsce osławionego Rzymianina, ale to mu nie pomogło: Sławianie, jeszcze bardziej źli, znów zaatakowali prowincje imperium. Priscus wysłany przeciwko nim powrócił ze zwycięstwem. Jednak Sławianie, po złożeniu armii, utrzymywali Mauritiusa w takim napięciu, że (jak mówią Deacon (XVIII), Zonara i Biondo (8. księga pierwszej dekady) był zmuszony cały czas do pełnej gotowości. W 600 r. Slavy splądrowały ziemie imperium a cesarz został zmuszony (jak donoszą Deacon i Zonara we wskazanym miejscu), oddać im Ilirię, nazwaną później Slawonią. Jedna grupa z nich zajmowała miasta nad brzegiem morza, druga – Górną Panonię, a reszta pod dowództwem Czechów i Lächów przenikała także na Morawy, do Czech i Polski. Ci którzy okupowali wybrzeża Dalmacji, nie porzucili prób rozszerzenia swoich posiadłości, atakując nie tylko sąsiadów, ale także odległe od nich ludy. Dlatego pod królestwem Langobard Arioald (jak pisze Pavel Deacon w The History of the Lombards (III, 46)), Sławianie, wyposażeni w potężną flotę, udali się do Apulii i rozbili obóz w pobliżu miasta Manfredonia. Książę Beneventa Rion, który ich zaatakował, został pokonany i padł na polu bitwy. Dowiedziawszy się o tym, jego brat Rudoald przybył na miejsce i prowadząc z nimi przyjacielską rozmowę w ojczystym języku sławiańskim, uspokoił ich nieco i nie walczyli też z nim,ale wkrótce ​​cała Dalmacja zjednoczyła się przeciwko Sławianom, i po zebraniu dużej floty zaczaiła się u ujścia Narenty, aby uniemożliwić im przejazd wzdłuż tej rzeki. Słowianie, widząc to, udawali, że chcą wrócić. Dalmatyńczycy rzucili się w pogoń, ale z nadejściem nocy stracili ich z oczu. Słowianie, wycofując się poza wyspę Korčula, stali tam potajemnie przez cały następny dzień, a wraz z nadejściem wieczoru opuścili port i ruszyli w kierunku dalmatyńskiej floty. Nieoczekiwanie zaatakowali go, walczyli przez jakiś czas, ale w końcu, pokonując Narente, przemaszerowali na ziemie, które wcześniej zajmowali. Po opanowaniu wspomnianych ziem nad Narente, zwanej starożytną Naroną, stali się bardzo potężni na morzu. Slavy przez długi czas dręczyli Wenecjan, którzy wraz z Dalmatianami składali im hołd jak donosi wenecki historyk Sabelico w drugiej książce 9 Enneady. Pisze on: „Wenecjanie z innymi dalmatyńczykami oddali hołd Nrentinom, którzy przez 170 lat walczyli z Wenecjanami o dominację na morzu”. Pietro Giustiniani, wenecki historyk, pisze w swojej książce I: „Narentines, wiecznie żarliwi i znienawidzeni wrogowie Wenecjan, od dawna, z różnym powodzeniem, walczyli z nimi, często krwawo”. To samo potwierdza Giulio Faroldi z The Venetian Chronicles: „Narentines bez przerwy sprawiali Wenecjanom wiele trudności przez 170 lat” Byli Sławianami, dawną Chwałą, która (jak można przeczytać od historyków Konstantynopola) przez wiele lat kłóciła się z Imperium Wschodnim i podbiła prowincje, które Rzymianie nazywali Ilirią, i w ich imieniu stała się znana jako Slawonia, na razie zostawmy tych Sławian do czasu dalszej narracji i powrotu do historii tych, którzy przeniknęli do Górnej Panonii i Dolnej Bawarii. Zajmowali Styrię, Karyntię, Carnioli i wiele innych sąsiednich krajów, które wielbiły ich imię. Według Awentyna (III), w czasach cesarza Anastasia Dikore około 580, Slavy przeszły przez Gifalona (Gifalone) i weszły w Dolnej Bawarii, gdzie jest miasto i góry, zwany Venedskimi. Prefektura SłAwian Wenedów, a przechodząc Istres powyżej ujścia rzeki Isar, oni wzięli miasto Pisonium (wg Wolfganga Laziusa, Pozonia), Augustus Attilius i Mocenius (wg Abrahama Orteliusa obecnie Monzig), który leży na prawym brzegu Dunaju. Schwytali także Stare Obozy, miasto położone 15 mil na wschód od Ratyzbony, obecnie zwane Pfer, i Obozy Letnie. Wraz z Bawarami pokonali rzymską armię tzw. Riparian, utworzoną w celu ochrony Dunaju. Po oblężeniu Regensburga wkrótce go opanowali, ponieważ Sławianie jako wykwalifikowani łucznicy i rzucający oszczepem, wysłali tak wiele strzał, że całkowicie oczyścili mury z żołnierzy broniących miasta. Następnie wspomniany wcześniej Awentyn pisze: „Rzymianie, po licznych porażkach od bawarskiego króla Teodona i Sławian, rozpaczliwie pragnąc utrzymać Mezję, Pannoniosa i resztę Noric, opuścili ich i uciekli do Włoch około 515 roku. W tym czasie Sławianie, którzy teraz nazywają siebie Chorutanami (Charioni), zajęli część Norik, która leży w Górach Taurus, są zwróceni na wschód i są ograniczone przez rzeki Mura, Murava, Drava i Sava, aż do terytorium Akwilei i nadal je posiadają, nazywają się przez kwarantany okupowane lub przez Karyntian. Sławni za swoje liczne zwycięstwa nad różnymi narodami, zostali powołani około roku 593 przez króla Longobardów, Agilulfa, który w tym czasie prowadził wojnę we Włoszech i bezskutecznie oblegał miasto Padwę, nie będąc w stanie zdobyć miasta, on, jak pisze Lucho Fauno (VI), zwrócił się do Sławian z prośbą o pomoc i udało mu się je wreszcie zdobyć. Potem, wraz ze wspomnianymi Sławianami, poszedł do Rzymu, w ciągu roku opanował go także. Po 10 latach król Agilulf pokłócił się z Rzymianami z powodu machinacji jednej z jego córek w Mediolanie i poprosił o pomoc Avarów i Kagana knyazyu- (Re Sasapo), który wysłał mu znaczną liczbę Sławian (jak Paweł Diakon napisał w „Historie Longobardów „(III, 29)). Z tymi żołnierzami zdobył miasto Cremona, a 21 sierpnia 603 r. zrównał je z ziemią. W drodze powrotnej do kraju Sławianie dokonywali drapieżnych najazdów na ziemie króla Franków i Niemców Hildeberta, ci ostatni wysłali przeciwko nim silną armię Tassalona, ​​władcy Bawarii, którzy na wschodzie graniczyli ze wspomnianymi Sławianami. W następnej bitwie odniósł zwycięstwo i podporządkował ich Hildebertowi. Jednakże, gdy tylko Tassalon wrócił do domu, oni zbuntowali się i 2 tysiące Bawarów najechało na ziemie sławiańskie a Sławianie, wraz z królem Kaganem, otoczyli Bawarów i zhackowali ich mieczami, nie pozostawiając nikogo żywego, jak pisze Awentyn (III), następnie zaatakowali Bawarię, splądrowali ją, pokonując armię Garibalda, syna Tassilona, ​​który wyszedł im naprzeciw. Po ścięciu rzymskich żołnierzy najechali na Istarię, która (jak pisze Fauno (VIII)), a przedtem wiele razy dokonywała grabieży w czasach cesarza Teodozjusza, a w roku 617 Sławianie, nie mogąc znieść arogancji Avarów wyszli przeciwko nim i przez angażowanie się z nimi w bitwę, pokonali ich (jak można przeczytać w Aymoin Monk w The History of the Franks (IV, 9)). W tej bitwie człowiek o imieniu Samo wykazał między innymi takim męstwem że Sławianie wybrali go na króla i w tej godności pozostał przez 36 lat, wykazując się znaczną odwagą i roztropnością we wszystkich niezliczonych wojnach i kampaniach, które podjął przeciwko wymienionym Awarom i zawsze (jak pisał Aimoin) zwyciężał. Miał 12 żon sławiańskich, które urodziły mu 12 synów i 15 córek (nasze źródła podają 22 synów i 15 córek Samo ale są „wycięci z historii” nie mamy żadnych szczegółów ani nawet ich imion – KVB) Miał także kilka krwawych starć z frankońskim królem Dagobertem, któremu zadał kilka porażek, pokonał (jak pisze Karl Vagriysky w The History of the Wends (VII)) wielu wspaniałych dowódców i zabił kilka tysięcy franków. Pewnego razu Frankowie, powracający z Nowego Rzymu (Neoroma) ze swoimi towarami, zostali obrabowani na środku drogi przez Sławian, którzy zabili tych, którzy stawiali opór. Dagobert, dowiedziawszy się o tym, wysłał do samego króla posła o imieniu Sychary, prosząc o przywrócenie sprawiedliwości, poseł widząc, że sam król nie pozwala mu na audiencje, ubrany w sławiański strój, aby go nikt nie rozpoznał i w tej formie pojawił się przed nim pewnego dnia. Opisując, co kazano mu przekazać swemu władcy, dodał, że sam nie powinien zaniedbywać Franków, pamiętając, że on i jego lud byli poddanymi królestwa Franków. Samo zły na te słowa, odpowiedział, że on i jego lud zostaną zdradzeni przez Frankom a Dagobert i jego poddani nie zawrą przyjaźni ze Sławianami. Sychary odpowiedział, że sługom Chrystusa nie wypada zawierać związku ani przyjaźni z psami. Wtedy Samo powiedział: „Oczywiście, deklarujesz, że jesteście sługami Chrystusa, a my jesteśmy jego psami. Za swoje niegodziwe czyny, które popełniacie wbrew jego woli, mamy prawo zemścić się na was ukąszeniami. ” Powiedziawszy to, rozkazał, aby posła natychmiast wypędzono. Dagobert był tym bardzo urażony, dlatego znów wystąpił przeciwko Sławianom, i jak pisze Aymoin (IV, 23), Sławianie pokonali frankońską armię, zabierając wielu więźniów. Wkrótce potem przybyli na pomoc swoim Sławianom, którzy zostali oblężeni przez Franków w twierdzy Vogastro. (Wogastiburg – do dziś jego lokalizacja jest nieznana – KVB) Potem Sławianie zwrócili się ku Włochom, i najeżdżając ich w 640. roku, albo, według Bardi, 650, wyrządzili Italii wielką krzywdę, ale będąc pokonanymi przez Grimoalda, wrócili do domu. Ale nawet tam nie trwali długo w pokoju i znów rozpoczęli wojnę z Dagobertem. Dagobert po walce z Amorem, który rządził Sławianami Dunaju po Kubokarze, po raz pierwszy zwyciężył, ale został potem ponownie pokonany, jak pisze Karl Vagriysky (VII). Sławianie wyszli przeciwko Frankom i brutalnie splądrowali ich ziemie, potem Dagobert postanowił zemścić się na Sławianach za wszystkie popełnione zbrodnie i zbierając najlepszych wojowników, którzy byli w jego królestwie wojował z nimi, po drodze przybyli sascy ambasadorzy (poselstwo -KVB) , którzy złożyli przysięgę i zaoferowali pomoc w odpowiedniej zemście na Sławianach, pod warunkiem jednak zwolnienia z hołdu w wysokości 500 krów, które płacili corocznie tym królom od czasów króla Franków Hulothary’ego I. Dagobert zgodził się na te warunki i uwolnił ich od wspomnianego hołdu, ale nie odniósł z tego żadnej korzyści. Według Aymoina (IV, 26), w następnym roku, 11 roku panowania Dagoberta (czyli w 634 bo sterował od 623 – KVB), Sławianie zaatakowali Turyngię i spustoszyli cały obszar. Dagobert został zmuszony do umieszczenia swojego syna Cygeberta, króla Austrii (Austria), w celu ochrony wspomnianych granic przed Sławianami. Ten ostatni jednak nie przestał niszczyć frankońskich ziem, tak że Dagobert, prawie zdesperowany, zebrał 3 oddziały, każde po 50 tysięcy i wysłał je przeciwko Sławianom króla Samo. W bitwie pod Aguntum (Agunto) Samo został pokonany ze względu na wyższość wroga w liczbach, a nie męstwo. W tym samym czasie ci Sławianie nawrócili się na wiarę w Chrystusa. W tym czasie św. Kolumban poszedł głosić im Ewangelię. Po śmierci Borutha został jego spadkobiercą, lub, podobnie jak Wolfgang Lazius (VI), Boruth, który, według Latiusa, był pierwszym królem Sławian Karyntowskich, który otrzymał święty chrzest z rąk błogosławionego Dominika (Doningo), stał się jego następcą, uczeń św. Ruperta, biskupa Ivuana (Iuuaniense) i oświecającego carnas. Jako przysięga lojalności oddał królowi Dagobertowi syna: Gorazda (Carasto) i siostrzeńca Hotimira (Chitomira). Następnie walczył z Hunami, którzy splądrowali jego ziemie, całkowicie ich zniszczył. Po śmierci Boruta Sławianie Karyntii, czyli Norik (Noricum – KVB) , byli rządzeni przez wspomnianego Hotimira i, według Latiusa, Gorazda. Diakon, z jakiegokolwiek powodu, o którym pisał o Sławianach, nie wydaje się mieć dla nich wielkiej miłości, pod każdym względem poniżając ich siłę i męstwo. Przyczyna tego leży w tym, że Sławianie, jak pisze Biondo w 10. książce pierwszej Dekady, wielokrotnie walczyli z Longobardami, krewnymi Diakona. Słowianie wielokrotnie też walczyli z Frankami. W 667 r. Frankowie z dużą armią pod dowództwem Andagiza, ojciec Pepina Młodszego, byłego burmistrza króla Franków Theodoryka, walczyli ze Sławianami i zostali pokonani, a sam Andagiz (jak pisze Aventin (IV)) padł na polu bitwy. Jakiś czas później Słowianie, pokłóciwszy się z Kaganem, księciem Awarów, także ludżmi sławiańskiego plemienia, którzy posiadali Bawarię, zaczęli napadać na ich dobytek, więc Kagan został zmuszony do opuszczenia ich. Dlatego w roku 805 (jako Suffried of Meissen i Abbot Regino w drugiej książce „Kroniki”) kagan przybył do cesarza Karola Wielkiego, prosząc go o miejsce zamieszkania między Sabarią i Carantano, twierdząc, że nie może żyć w ich rodowych ziemiach z powodu ciągłych najazdów wrogów na jego kraj, z których ostatecznie wraz z Hunami zostali wydaleni przez Sławian. Sławianie pod władzą Primislava, Chemica (Cemica), Stomira i Ottogera weszli na pokład rzeki Drawy, zaczynając od granic Bawarii. Po pewnym czasie ci Sławianie, którzy żyli na Dunaju i w Noriku, w sojuszu z Bawarami, zaatakowali Górną Panonię, ograniczoną, zgodnie z opisem rzymskim, przez Dunaj, Savoy i Dravę, a także zaatakowali Dację, leżącą po drugiej stronie Dunaju, gdzie pokonali i zniszczyli resztki Awarów i Hunów. Litera (bukwica) wygląda następująco: Cyrylica wygląda tak: Te dwa typy listów zostały odnalezione przez błogosławionego Hieronima i Cyryla, które pozostały niezniszczalną pamięcią Sławian, zwłaszcza Czechów i Polaków, oba te królestwa wywodziły się z tego sławiańskiego plemienia, które, chwytając Illyrię, sprowadziło ich kolonie na północ, czyli do Czech i Polski.. ….c…d….n….;) Kamil Vandal Bernard 4 lutego była część 1 i w niej podałem wszystkie pdf-y które mam więc teraz tylko podam link do części 1, myślę że tak co 12 dni – 2 tygodnie będę wypuszczał kolejną część Don Mavro żeby temat się „nie przejadł” 😉 Temat niszowy o którym mało się pisze i mówi, już jakiś czas temu znalazłem artykuł pt. „Slavs of Muslim Spain”, a że akurat robię „komputerowe porządki” i działam w pisaniu postów na bloga na zasadzie spontanu i bez jakiegokolwiek planu więc zostawiłem te porządki i postanowiłem ten temat ogarnąć. Autorem „Slavs of Muslim Spain” jest Polak ale artykuł w oryginale jest po angielsku, więc wrzuciłem go w translator i dołożyłem grafiki, uznałem ten materiał za bardzo ciekawy bo poszerza on wiedzę w tym temacie i rzuca nowe spojrzenie na Sławian w świecie arabskim którzy zdecydowanie wyróżniali się na plus takimi cechami jak inteligencja, waleczność, lojalność oraz cechami organizacyjnymi i bardzo często stawali się podporą i elitą kalifatów arabskich. To jest bardzo duży temat którego nikt prawie w Polsce nie bada a jest to jakieś 700 lat czasu czyli lata 500 – 1200 bo nikomu się nie chce studiować i tłumaczyć arabskich źródeł i kronikarzy a warto się nad tym też pochylić. W XI wieku ludzie sprzedani jako „niewolnicy” Arabom i ich potomkowie sławiańskiego pochodzenia rozwalili w puch arabski kalifat Kordoby – głównego dilera niewolników w basenie Morza Śródziemnego który następnie podzielił się na wiele małych „księstw”i już nigdy nie wrócił do dawnej świetności, w tekście zmieniłem tylko Słowian na Sławian, tam gdzie zauważyłem, bo już mam taka manierę „poprawiacza”, piszę i mówię Sławianie tam gdzie mogę, plus w kilku miejscach zastosowałem polską gramatykę bo z angielskiego „wujek Google” czasami nie odmienia wyrazów przez przypadki albo w zdaniu jest liczba pojedyncza zamiast mnogiej etc. Autor artykułu nazywa się Michał Warczewski i tutaj jest jego strona i link źródłowy, na dole po jego krótkiej prezentacji – Na końcu autor pozwolił sobie na „osobistą wycieczkę” w temacie swojego pochodzenia co pominąłem jako jego prywatne wyznanie, duża bibliografia pod artykułem też jest godna uwagi, WorldPress pokazuje mi że tu jest pól godziny czytania, więc zapraszam do lektury 😉 Kamil Vandal Slavs of Muslim Spain Najwcześniejsze kontakty arabsko-sławiańskie można prawdopodobnie prześledzić aż do około 500 roku i najprawdopodobniej miały miejsce na terytorium Imperium wschodnio-rzymskiego (bizantyjskiego) lub w jego pobliżu. Najwcześniejsze źródła arabskie opisują Sławian jako ludzi o bladej skórze, która zmienia kolor na „czerwony” pod słońcem i blond włosy. Arabowie odnosili się nawet do pewnego rodzaju białej fasoli jako Saqalibiya (słowiańska), czego uczymy się od Kitab al-Filahatraktat o rolnictwie napisany przez Ibn al-‚Avvam pod koniec XII wieku; kolor fasoli najwyraźniej przypominał im kolor włosów Sławian. Pierwsze potwierdzone wystąpienie Sławian spotykających się z Arabami zostało wspomniane przez bizantyjskiego kronikarza Teofanesa (Teofanesa), który napisał o tym na początku IX wieku; według niego w 664 r. grupa 5 000 sławiańskich ( Sklavinoi ) najemników w służbie bizantyńskiej przyłączyła się do zwycięskiej armii Omajjada (Umajjad) kalifa Mu’avyi I (rządzonego 661-680), który wracał z kampanii w Azji Mniejszej. Kalif ustanowił tych Sławian na obszarze niedaleko miasta Apamei w północnej Syrii. Arabska nazwa dla Sławian, Saqaliba (lub as-Saqaliba z arabskim „the”), która później również nabyła co najmniej kilka dialektycznych wariacji, jest greckim bizantyńskim słowem pożyczkowym; to słowo jest regularną arabską formą liczby mnogiej słowa Saqlab, Siqlab, Saqlabi , które samo w sobie jest zepsuciem słowa Sklav- lub greckiej i środkowej łaciny w postaci liczby pojedynczej Sklavinoi wspomnianych przez Bizantyjczyków. Choć Sławianie byli prawdopodobnie pierwszą rasą północnoeuropejską, z którą mieli się spotkać Arabowie, którzy nazywali ich Saqaliba, a w niektórych rzadkich przypadkach jest używany również w odniesieniu do niektórych nie-sławiańskich ludów północnoeuropejskich przez późniejszych Arabów, pierwotnie był używany wyłącznie w odniesieniu do Sławian przez wczesnych Arabów, a w ogromnej większości przypadków był to również sprawa z późniejszymi Arabami. Dlatego twierdzenie często wysuwane przez wielu szowinistycznych zachodnich uczonych, że Arabowie zwykle nazywali „Sławianami” wszystkich północnych Europejczyków, nie odzwierciedla rzeczywistości. Widać to wyraźnie we wczesnośredniowiecznych opisach takich arabskich pisarzy, jak al-Ya’qubi, Ibn Hurdadbeha i wielu innych. Pierwsza fala sławiańskiego osadnictwa wśród Arabów rozpoczęła się w 664 r., ale miało nadejść jeszcze więcej; w 692 inna grupa sławiańskich żołnierzy-osadników w służbie bizantyńskiej, pod ich księciem Nevulos, dobrowolnie udała się do Arabów; kiedy Arabowie napadli na Azję Mniejszą, miejscowi sławiańscy żołnierze-osadnicy, których Bizantyńczycy zamierzali użyć przeciwko swoim wrogom, dołączyli do Arabów. Większość z nich to Sławianie Macedońscy, ale także zdecydowanie obejmowali niektórych Serbów, których początkowo przesiedlono w dużej liczbie z Macedonii do Bitynii w 686 r. Przez Bizantyjczyków, za panowania cesarza Justyniana II (panowali w latach 685-695 i 705-711). Te drugie grupy Sławian również osiedliły się w granicach kalifatu: w północnej Syrii (w pobliżu miast Antiochii i Kyrrhos). Od VIII wieku nowe grupy Słowian pojawiają się na terytorium kalifatu, zasiedlony przez ostatniego Omajjada Kalifa Marvana ibn Muhammada (lub Marvana II, panującego 744-750); Ci Sławianie są znani z osiedlania się w północnej Syrii, Cylicji (Cylicji), Commagene, Armenii lub północnej Mezopotamii i Gruzji. Ale nadal pozostali Sławianie po stronie bizantyńskiej; Arabscy ​​pisarze wspominają o pewnym Hisn as-Saqaliba (Twierdza Sławian) znajdującym się na drodze prowadzącej z Tarsu do „Cilician Gates”. Źródła arabskie wspominają także o osadnikach i osadach sławiańskich na Sycylii która była we władaniu arabskim. Jeden z nich, zwany Sclafani, jest wymieniony pod rokiem 939. Kolejny przykład to Harat as-Saqaliba – dzielnica sławiańska, zamieszkana przez mieszkańców Palermo położona w pobliżu portu miasta, w stolicy emirów Sycylii. Pochodzenie tych Sławian jest kwestionowane; wg sprzecznych informacji wracają one aż do 535 r., kiedy generał bizantyjski Belizariusz prawdopodobnie opuścił sławiański garnizon w mieście, lub do X wieku, kiedy Fatymidzi podbili Sycylię, pozostawiając tam także garnizon słowiański. Włoski historyk Amari prawdopodobnie przyszedł z najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem ich pochodzenia; zwraca uwagę, że Abu’l Fida’y, arabski historyk i geograf z 1300 roku, stwierdza, że ​​w roku 928/9 u wybrzeży Maghrebu i Sycylii pojawiła się sławiańska piracka flota składająca się z 30 statków, które razem z Arabami splądrowały Kalabrię, Korsykę i Sardynię. Po pewnym czasie ci bardzo sławiańscy piraci postanowili na stałe osiedlić się w dzielnicy Palermo, która została nazwana ich imieniem. Byli to z pewnością południowosławiańscy piraci z wybrzeża Adriatyku, którzy byli bardzo aktywnymi łazikami morskimi w omawianym okresie. Nie możemy być pewni, jak wielu Sławian się tam osiedliło, ale sądząc po tym, że Constantine Porfirogenetus (Porphirogenetus) oszacował, że duży statek (sagena) południowych (bałkańskich) Chorwatów zawierał około 40 mężczyzn, a używanie tej liczby jako ogólnego odniesienia, pomnożone przez 30 statków, powinno dać nam około 1 200 ludzi. O tych Sławianach Sycylijskich wspomina Ibn Hauqal, arabski geograf i podróżnik z drugiej połowy X wieku, a także Yaqut, który wspomina także inną dzielnicę Palermo, która nazywa się „Dzielnica meczetu sławiańskiego”. Trzeba też dodać, że całkowita liczba Sławian, którzy osiedlili się w Palermo, była prawdopodobnie większa niż ta obliczona powyżej, ponieważ powinniśmy ww Sławian z „Dzielnicy meczetu sławiańskiego”, Ostatecznie Sławianie Sycylijscy stają się całkowicie zasymilowani;tzw. Shari ‚al-Qadi „Ulica Sędziego”. Sławiańscy piraci na Morzu Śródziemnym nie byli rzadkością w X wieku. Ibn Hauqal wspomina słowiańskich piratów plądrujących wybrzeże muzułmańskiej Hiszpanii i al-Masudiego, który wspomina, że ​​przeciwko mieszkańcom Al-Andalus(muzułmańska Hiszpania) walczą oni dzielnie z Dżalaliqą (Galicjanami), Ifranją (Franków), Nukabardem (Lombardami) i Saqalibą(Sławianie). Wiemy również, że Sławianie składający się z Chorwatów i Dalmatyńczyków walczyli w flocie bizantyńskiej operującej na Adriatyku i Morzu Jońskim, jak to miało miejsce w wyprawie do Bari w połowie IX wieku przeciwko Arabom, którzy próbowali założyć tam przyczółek. Działalność sławiańska na morzach południowych rozpoczyna się dość wcześnie; już w 526 flota sławiańska atakuje Konstantynopol od strony morza, w 626 lekkie sławiańskie łodzie pojawiają się na Morzu Czarnym podczas walki po stronie Awarów przeciwko flance bizantyńskiej, w VII wieku sławiańscy piraci pojawiają się zarówno na Morzu Adriatyckim, jak i na Morzu Egejskim. Lekkie sławiańskie statki kontrolują północne wybrzeża Morza Egejskiego w drugiej połowie VII wieku, atakując bizantyńskie statki transportujące żywność z Salonik do Konstantynopola; nawet oblegali Saloniki od morza, największego bizantyjskiego portu na Morzu Egejskim, Sławianie spustoszyli również Cyklady. W 623 wielu sławiańskich piratów atakuje Kretę (mniej więcej w tym czasie w zachodniej części którego osiedlili się Sławianie) i Azji Mniejszej, a w 642 Apulii (ta ostatnia prawdopodobnie przez Sławian z Dalmacji, gdzie sławiańska sztuka morska rozwinęła się bardzo wcześnie). Przymierze sławiańskich piratów z Arabami, o których wspominał Abu’l-Fida’y, nie było bynajmniej pierwszym tego rodzaju; Constantine Porphirogenetus donosi, że za panowania cesarza Nicopherus w 805 lub 807 o Sławianach którzy zaatakowali miasto Patras w Peleponessus wraz z „Saracenami i Afrykanami”. Sławianie żyjący na wybrzeżu Adriatyku również wykazywali morskie zapędy; przez okres co najmniej około 50 lat w okresie 900’s Republika Wenecka została zredukowana do statusu ludzi płacących haracz sławiańskim piratom z wybrzeża Adriatyku. Chorwaci i Neretvani walczyli najczęściej przeciwko Wenecjanom; jeden wenecjanin Doge jest znany z tego, że zginął w bitwie przeciwko tym drugim. Sławiańskie najazdy na Włochy również odbyły się drogą lądową; były to naloty narzucone na północną część królestwa Lombardii lub militarne interwencje na prośbę niektórych lombardzkich frakcji biorących udział w wojnach domowych. Na przykład Arnefrit, syn zmarłego Lupusa, księcia Friulii, uciekł do Słoweńców (znany również w tym czasie jako Garotanie, Horutanie lub Karantanie z Garoty).” Garotan oznaczałby „mieszkańców ziem z jaskiniami” – bardzo dokładny opis, ponieważ w południowej Austrii i Słowenii, gdzie mieszkali w tym czasie, znajdują się liczne jaskinie) po tym, jak król Lombard Grimoald odmówił udzielenia mu księstwa zmarłego ojca. Powrócił do Friulia z armią sławiańską, ale szybko zginął w starciu z Longobardami. Niedługo po tym Sławianie ponownie zaatakowali Friulia, ale zostali pokonani. W 701 atakują pasterzy friulskich; Podjęty pościg Lombardów nie może ich złapać. Zaledwie kilka dni później, gdy nowe słoweńskie oddziały wkroczą do Friulii, książę Fergulf wraz z kwiatem friuliańskiej szlachty zaatakuje ich, ale zostaje zabity wraz z większością swoich żołnierzy podczas szturmu na obóz Sławian na wzgórzu . Podczas panowania króla Liutpranda (panującego 712-744) książę Pemmo próbował wyrzucić sławiański oddział z Friulii, ale został zmuszony do zaprzestania walk i zawarcia pokoju. Podobnie jak na Sycylii, Krecie i gdzie indziej, Sławianie czasami łączyli napady z trwałym osadnictwem; w tym czasie w północno-wschodnich Włoszech pojawia się kilka sławiańskich enklaw. Jak widać, w tym wieku Sławianie byli aktywnymi najeźdźcami zarówno na lądzie, jak i na morzu. Wreszcie powinniśmy wspomnieć o Sławianach, którzy przybyli do muzułmańskiej Hiszpanii. Można je podzielić na dwie grupy: jedna składała się z niewolników pochodzenia sławiańskiego, którzy zostali uznani za cenny towar tam, a inni byli sławiańskimi wojownikami, którzy dobrowolnie stali się najemnikami w służbie arabskich władców Hiszpanii; to ostatnie musiało być z pewnością przyciągane przez bajeczne bogactwo Al-Andalus . Sławiańscy niewolnicy sprzedani muzułmańskiej Hiszpanii obejmowali kobiece konkubiny dla haremów bogatych Arabów, którzy byli szczególnie cenieni za jasną karnację i blond włosy, oraz mężczyźn, często sprowadzanych jako młodzi chłopcy, którzy albo zostali urzędnikami państwowymi, pałacowymi pracownikami, eunuchami w wyżej wymienione haremy, lub, w przypadku fizycznie najsilniejszych – zasilali oddziały elitarnych gwardii sławiańskich, które służyły jako gwardia preatoryjska, której żołnierze cieszyli się szczególnymi przywilejami, władców arabskich Hiszpanii. Trzeba dodać, że część niewolników sławiańskich, którzy przybyli do Hiszpanii, została później przeniesiona do innych miejsc w świecie muzułmańskim, takich jak Afryka Północna, a nawet Bliski Wschód; w tym pierwszym potwierdzono również istnienie gwardii sławiańskiej (patrz poniżej o Gwardii słowiańskiej w Nukur). Według Ibn Hauqal sławiańscy niewolnicy zostali sprowadzeni do muzułmańskiej Hiszpanii przez Galicję, Francję, Królestwo Lombardów i Kalabrię na południu Włoch. Dla Galicji najprawdopodobniej zostały one przywiezione drogą morską przez duńskich i / lub nawet słowiańskich kupców polabskich. Choć wielu historyków z pewnością uzna to za pierwsze z takich czynów, nie można całkowicie wykluczyć zaangażowania sławiańskich kupców. Sławianie połabscy byli bardzo utalentowanymi żeglarzami i budowniczymi łodzi; polabskie miasto Vineta było jednym z największych i najbogatszych centrów handlowych we współczesnej Europie. Słowianie połabscy wydaje się że zwłaszcza Wieleci, założyli własną enklawę w rejonie Utrechtu i osiedlili się w części Anglii, najwyraźniej jako duńscy sprzymierzeńcy; Sławianie polscy i pomorscy znani są z tego, że osiedlili się nawet na nordyckiej Islandii, a także szeroko w północno-wschodniej Sławiańszczyźnie. Wreszcie możemy dodać, że średniowieczna północno-rosyjska Republika Nowogrodzka, której ludność w dużym stopniu wywodziła się od Słowińców polabsko-pomorskich, obecnie bardzo pomijany temat, prowadziła także dobrze prosperujący handel; w 1134 r. nowogrodzka flota handlowa odwiedza Danię. Handlarze ruscy pojawiają się także w Bagdadzie w 846 roku, gdzie wymagają usług lokalnych sławiańskich tłumaczy. Sławianie mieli także swój aktywny udział w tworzeniu słynnej niemieckiej Hanzy; wiele jej miast członkowskich było znanych jako Wendisch (słowiańskie), w tym Lubeck, pierwotnie sławiańskie miasto Lubeka, które było jednym z członków założycieli ligi, a także de facto stolica, w której hanzeatyckie sądy odbywały się wraz z radami zarządzającymi znanymi jako Hansetage . W przypadku zarówno Frankia (Francia), jak i Lombard Kingdom, jasne jest, że sławiańscy niewolnicy musieli być więźniami wojennymi pojmanymi przez Franków i Lombardów w ich wojnach przeciwko Sławianom, a także niewolnikami, którzy zostali kupieni przez Żydów i katolików handlarze niewolników w zachodnich sektorach sławiańskich; wiadomo, że w tym czasie Praga była ważnym ośrodkiem handlu niewolnikami. W miejscowości Frankia istniały dwa główne ośrodki handlu niewolnikami: centrum w Verdun było kontrolowane przez katolickich kupców, w Lyonie ich żydowskie odpowiedniki. Główne drogi lądowe przez Frankię prowadziły przez Niemcy, Mogunce, Verdun i Lyon, do Hiszpanii. Niewolnicy sławiańscy sprowadzeni z Kalabrii byli najprawdopodobniej pochodzenia południowosławiańskiego; znowu niektórzy z nich mogli być lombardzkimi i weneckimi jeńcami wojennymi, podczas gdy niektórzy z nich mogli zostać przywiezieni przez sławiańskich piratów, którzy czasami polowali również na innych Sławian. W niektórych przypadkach Arabowie mogli ominąć filię pośrednią, chwytając niewolników lub zatrudniając najemników pochodzenia bałkańskiego; w 868 r. arabska flota atakuje Ragusę (Dubrownik). Według pewnej włoskiej kroniki Wenecjanie byli w rzeczywistości zaangażowani w handel sławiańskimi niewolnikami, jeńcami wojennymi, których schwytali podczas swoich licznych wojen przeciwko sławiańskim piratom, których toczyło się w początkowej historii republiki. Sławianie byli również w pewnym stopniu zaangażowani w zniewolenie i handel nie-Sławian (Norsemenów, Franków / Niemców, Awarów, Lombardów, Bizantyjczyków, Wołochów, Antów i innych) i innych Sławian. To ostatnie nie jest wcale niemożliwe, ponieważ w tym czasie wojny między plemionami sławiańskimi są niczym niezwykłym. W odniesieniu do Sławian, którzy przybyli do muzułmańskiej Hiszpanii na własny rachunek, aby służyć jako najemnicy w armiach hiszpańskich władców arabskich, wiemy, że bardziej przedsiębiorczy Sławianie zarówno z Bałkanów, jak i południowych wybrzeży Bałtyku mogli dotrzeć do Hiszpanii bez większych trudności; Morze Śródziemne jest w dużym stopniu morzem śródlądowym, z dużą ilością wybrzeży i wysp, dzięki którym żegluga jest o wiele łatwiejsza niż w przypadku otwartego oceanu. Sławianie z Bałtyku mieli trudniejszą drogę do osiągnięcia, ale mogli łatwo zatrzymać się przy różnych sławiańskich „Danelawach” ustanowionych na Morzu Północnym, jednym z takich w dzisiejszym obszarze Utrechtu w Holandii (założonym przez Vieletów), a które Thomas Ebendorfer określa jako Provincia Veletaborum(Prowincja Vielet), a także wiele innych w Anglii, gdzie osadnictwo słowiańskie w czasach wikingów było zaskakująco szerokie. Wygląda na to, że Duńczycy szeroko wykorzystali Sławian jako najemników i osadników w niektórych częściach Anglii; cnoty wojskowe Sławian są wyraźnie bardzo doceniane przez tych najbardziej przerażających ze wszystkich Mędrców. Nic dziwnego, że przez Danię, a także w mniejszym stopniu od Szwecji i Norwegii, kraje te przeżywała furię Sławian na własnej skórze. Sławianie przybyli do muzułmańskiej Hiszpanii dość wcześnie; już w 762 r. pewien arabski dyplomata o imieniu Abd ar-Rahman al-Fihri, który przybył ze Wschodu w celu agitacji w imieniu Abbasydów, miał przydomek ” as-Saqlabi”(Sławianin), ponieważ był wysoki, miał kasztanowe włosy i niebieskie oczy. Było też wielu Sławian na dworze Omayyad Emira Cordoba al-Hakam I (796-822). Sławianie w muzułmańskiej Hiszpanii szybko osiągnęli ważną pozycję w strukturze społecznej, a wielu z nich odegrało ważną rolę w jej polityce w późniejszej przyszłości. Ci „hiszpańscy” Sławianie znaleźli potężnego patrona w osobie Abd ar-Rahmana III (panował 912-961, od 929 jako kalif), jeden z najwybitniejszych monarchów z hiszpańskiej linii dynastii Omajjadów. Muzułmańska Hiszpania zawdzięcza temu władcy reformę w swojej administracji, ekspansji do Maghrebu (Maghreb), stworzeniu silnej marynarki wojennej, rozszerzeniu i zabezpieczeniu granic na granicy kastylijskiej i leoneńskiej, z przeważnie udanymi i niszczącymi (dla państw północnych katolickich) kampaniami wojskowymi, „Abd ar-Rahman III szybko rozpoznał wysoką wartość Sławian, ich odwagę, lojalność oraz ich pracowitość. Zorganizował elitarną gwardię pretoriańską, odpowiednio zwaną Strażą sławiańską, która oprócz ochrony jego osoby, miała również za zadanie utrzymywanie w ryzach niesfornej, dziedzicznej arabskiej arystokracji i anarchicznych plemion berberyjskich, które często wywołały bunty przeciwko dominacji arabskiej. Gwardia sławiańska znana była z tego, że była ślepo posłuszna kalifowi i była również jedną z najsilniejszych i najbardziej zdyscyplinowanych jednostek wojskowych swoich czasów. Warto zauważyć, że zgodnie z przepisami muzułmańskimi, wszyscy nie-muzułmanie, którzy żyli pod panowaniem muzułmańskim, nie mogli nosić broni, ale ten sam zakaz nie dotyczył nie-muzułmanów, którzy przybyli spoza muzułmańskich domen (dar al-Islampo arabsku). Liczba Sławian w służbie kalifa Al-Andalus szybko wzrastała; wg al-Maqqari, arabskiego historyka z XVII wieku, w samejCordobie (Cordova) osiąga 3 750, następnie wznosi się do 6 087, a pod koniec panowania „Abd ar-Rahman III” wynosi 13 750. Wielu z tych Sławian przybyło do Hiszpanii jako młodzi chłopcy, a takie osoby łatwo stały się muzułmanami; wykazali wielkie przywiązanie i lojalność wobec swojego władcy, który nie szczędził im przywilejów i awansów. Już w 939 r. Abd ar-Rahman III mianuje sławianina o imieniu Naja na dowódcę swojej armii w wojnie przeciwko Królestwu Leonowi. Wielu innych Sławian również osiągnęło ważne stanowiska w służbie wojskowej i cywilnej kalifatu hiszpańskiego. Ten stan trwa nadal za panowania „Abd ar-Rahman” Pojawiły się fałszywe sugestie dotyczące tego, czy Sławianie muzułmańskiej Hiszpanii byli naprawdę Sławianami. Jasne skojarzenie arabskiego imienia Sławian z prawdziwymi Sławianami zostało już wspomniane na początku. Następnie omówiono także sposoby, w jakie Sławianie przybyli do Maurów w Hiszpanii z ich ojczyzny. Do tego należy dodać również hiszpańskie źródła arabskie, które jasno stwierdzają, że członkowie gwardii sławiańskiej pierwotnie składali się wyłącznie z mężczyzn rasy sławiańskiej, a dopiero później niektórzy Leone, Frankowie i Longobardowie mogli do niej dołączyć. Co więcej, te ostatnie pojawiają się nie tylko później, ale nie można było ich przyjmować w większej liczbie, ponieważ byłoby to bardzo niebezpieczne dla muzułmanów. Sprawa słynnego rycerza kastylijskiego El Cid, z części Okres Taifa demonstruje to całkiem wyraźnie. Posiadanie prawdziwych Sławian jako wszystkich lub przynajmniej większości oddziałów gwardii sławiańskich wygodnie uniknęło takiego nieistotnego ryzyka. Co ciekawe, El Cid nigdy nie był przez muzułmańskich pracodawców określany jako „Sławianin”, mimo że Sławianie wciąż są wymieniani przez arabskie źródła jako muzułmańskie w Hiszpani aż do XII wieku. W końcu żołnierze gwardii sławiańskiej znani są z tego, że mieli przydomek „milczący”, ponieważ nie mogli mówić ani po arabsku, ani po polsku; brak biegłości w tej ostatniej na pewno nie miałby miejsca w przypadku Leone, Franków i Longobardów – wszyscy pochodzili z regionów romańskojęzycznych. Na początku XI wieku muzułmańska Hiszpania doświadcza okresu politycznych zawirowań i rozdrobnienia, które rozpoczyna się około 1010 wraz z upadkiem władzy centralnej; powstaje próżnia siły i następuje walka o sukcesję. Od 1013 do 1031 r., kiedy Rada Kordoby oficjalnie zniosła urząd kalifa, sześciu Omajjadów i trzech członków pół-berberyjskiej dynastii zajmowało to stanowisko, w każdym przypadku przez krótki czas; nikt nie miał prawdziwej mocy prawdziwego kalifa, a jedynie sprawowali władzę w Kordobie w Taifie . Między 1011 a 1013 rokiem muzułmańskim Hiszpania rozpada się na około 30 stanów w erze anarchii znanej jako fitna; niektóre z nich są chwytane i rządzone przez Sławian. Władcy tych państw, którzy zostali założeni na ruinach kalifatu w Cordoban, byli znani po arabsku jako muluk at-tawa’if (Party Kings) lub reyes de taifa (a stamtąd Taifa/Okres) po hiszpańsku, ponieważ często były wspierane przez różne strony, które wyrzeźbiły swoje własne królestwa w muzułmańskiej Hiszpanii. Stan ten utrzymuje się do początku lat 1090-tych, kiedy muzułmańska Hiszpania zostaje ponownie zjednoczona przez Almorawidów. Na przykład pewien Sławianin o imieniu Hayran, który był przywódcą partii słowiańskiej w stolicy Kordoby i wiernym naśladowcą kalifa Hiszama II (panował w latach 976-1009 i 1010-1013), był także gubernatorem prowincji Almeria gdzie ostatecznie powstało państwo rządzone przez Sławian. W tym samym czasie inny sławianin o imieniu Vadih był gubernatorem północnej prowincji przygranicznej kalifatu Kordoby. W początkowej części Taifa / Okres pewien Sławianin był księciem Jaen, Baeza i Calatrava. W niektórych przypadkach nawet same nazwiska owych sławiańskich władców określają je jako Sławian; na pewno było tak w przypadku Khayrah al-Saqlabi, sławiańskiego władcy Taify w Dżativie i Labib al-Saqlabi, sławiańskiego władcy Tortosy. Zdecydowana większość tych państw Taifa była niewielka. W niektórych przypadkach bardzo małe, składające się z miasta lub miasta i niewielkiego obszaru wokół niego. Było tylko kilka większych, takich jak Badajoz czy Toledo, ale wszystkie były wyjątkowo zaludnione. Niektóre z najmniejszych państw nie były w stanie dostarczyć armii większych niż kilkaset żołnierzy. Wszystkie państwa rządzone przez Sławian były średniej wielkości w porównaniu do innych Taifówstany; zawsze znajdowali się na wschodnim wybrzeżu Hiszpanii, gdzie, na dużej części wybrzeża, gęstość zaludnienia była stosunkowo wysoka, i dlatego musimy stwierdzić, że rdzenni mieszkańcy, którym rządzili, również byli stosunkowo liczni. Ludność, która tam mieszkała, wraz z południową Hiszpanią, która w tym czasie znalazła się pod panowaniem Berberów, należała do najbardziej różnorodnych rasowo w całej Iberii, co mogło ułatwić przejęcie władzy przez Sławian (i Berberów) w obszary, na których ustanowili swoje odpowiednie państwa. Sławianie odnaleźli bardziej trwałe państwa w Almerii, Denia-Balearach (w okresie 1015-1016 nawet krótko rozciągniętym na Sardynię), Murcji, Tortosie i Walencji; w początkowej fazie Taifa Okres rządzili także w Jaen, Baeza i Calatrava (wspomnianym powyżej sławiańskim księciem), podczas gdy w kresowa prowincja Badajoz początkowo trzymała sławiańskie imie Sabur. W stanie Taifa w Sewilli Sławianie nigdy nie przejęli władzy, ale mimo to w jej służbie mogły być jakieś wojska sławiańskie; niektórzy zachodni naukowcy spekulują, że faktycznie byli katolickimi najemnikami z północy, ale jest to zarówno mało prawdopodobne, jak i bezpodstawne. Sewilla była jednym z najbardziej ekspansjonistycznych sukcesów państw Taifa i być może te sławiańskie oddziały miały wpływ na te sukcesy. Państwa rządzone przez Sławian ustanowione w Hiszpanii podczas były nieco podobne do tych ustanowionych przez Berberów, ponieważ oba zostały założone przez obce elity wojskowe najwyraźniej dążące do własnych interesów i bez większego zainteresowania rdzennych mieszkańców (to w rzeczywistości własne twierdzenie Wassersteina, przykłady przynajmniej części sławiańscy władcy pokazują, że przynajmniej w niektórych przypadkach było odwrotnie); często były również rozdarte wewnętrznymi sprzeczkami, miały bardzo mieszane społeczności tubylców i nie chciały ani importować dodatkowych członków własnej rasy, aby zwiększyć ich liczbę. Ta ostatnia była ważnym tematem dla Sławian, którzy byli szczególnie nieliczni (według „guesstimate” Wassersteina, być może nie więcej niż około 15 000 na szczycie ich liczbowej obecności w mauretańskiej Hiszpanii, lub o wielkości jednego współczesnego miasta na wschodnim wybrzeżu Hiszpanii, gdzie powstały bardziej trwałe państwa słowiańskie). Fakt, że niewielka część Sławian w muzułmańskiej Hiszpanii została przekształcona w eunuchów, którzy mają być odpowiedzialni za harem bogatych Arabów, również nie pomogła, choć z pewnością nie tak było w przypadku wielu z nich, jak niektórzy historycy złośliwie spróbuj zasugerować. Można zauważyć, że eunuchowie nie tworzą dobrych żołnierzy, zwłaszcza elitarnych. Poza tym wiadomo, że mudżasz, sławiański władca Denia-Balearów, spłodził dzieci, a my wciąż słyszymy o Sławianach w muzułmańskiej Hiszpanii aż do XII wieku, lub długo po tym, jak cały przywóz sławiańskich niewolników do tego kraju całkowicie ustał wraz z upadkiem kalifatu w okresie 1010-1013;Stany Taifa ) znane jako fitna . Dlatego należy stwierdzić, że ci „późniejsi” Sławianie (ci wymienieni pod koniec XI i XII wieku) urodzili się w Hiszpanii co najmniej częściowo sławiańskiego pochodzenia. Niezwykle wysoka częstotliwość jasnowłosych osób wśród Walencji jest z pewnością spuścizną dziedzictwa sławiańskiego w tym mieście i okolicach, i to właśnie w tym miejscu ustanowiono jedno z państw rządzonych przez Słowian. Najbardziej skutecznym sławiańskim władcą państw Taifa był Mudżaid al-Amiri władca Denia (później Denia-Baleary), syn chrześcijanina (większość Sławiańszczyzny była w tym czasie chrześcijańska), aczkolwiek pobożny muzułmanin ; był także jednym z najbardziej błyskotliwych spośród wszystkich władców Taifa w ogóle. Ustanowił swój stan w Denii w 1011 r., w momencie ataku fitny , który zobaczył upadek centralnej władzy Kordoby i jednoczesne pojawienie się Taifastany. Wykorzystując moc marynarki swojego maleńkiego państwa, a być może także zatrudniając słowiańskich piratów – zwerbowanych najemników, wkrótce rozszerzył swój autorytet na Baleary. Pokonał nawet w całości lub w części Sardynię w 1015 r., kiedy najechał na nią flotą 120 statków przewożących 1 000 kawalerzystów. Ale w następnym roku połączona siła genueńczyków z pisanami wyrzuciła go z Sardynii, powodując znaczne straty, w tym schwytanie żon i córek. Genueńczycy byli w tym czasie główną potęgą morską i kupiecką na Morzu Śródziemnym; wydaje się, że obawiali się, że Sardynia stanie się główną bazą wypadową dla wypraw korsarzy muzułmańskich na jej terytorium, podczas gdy Pizańczycy byli może bardziej zainteresowani ochroną swoich interesów handlowych. Mujahid był również znaczącym patronem nauk; w swojej stolicy założył szkołę koraniczną, która stała się sławna w całym świecie muzułmańskim, a także przyciągnął wielu uczonych do swojego dworu. Madina Mayurqa (Palma na Majorce) była sceną scholastycznej kontrowersji między Ibn Hazmem i al-Baji, dwoma najwybitniejszymi współczesnymi intelektualistami andaluzyjskimi, które odbyły się publicznie, ukazując wysoki poziom kultury rozwiniętej na Balearach w tym okresie słowiańskiej reguły. Denia, zgodnie z dokumentami Kairskiego geniza, stała się w tym czasie jednym z najważniejszych portów na Półwyspie Iberyjskim, na równi z Almerią i Sewillą (ta pierwsza była również pod władzą sławiańską) i miała bezpośrednie powiązania z Egiptem. Sławiańscy władcy Denia-Balearów utrzymywali także stosunki dyplomatyczne z hrabstwami Barcelony. Jego genialna postawa stanu jest bardzo ewidentna z tego, że jego panowanie było okresem spokoju i dobrobytu dla jego królestwa. Mudżaid również rządziłTaifa w Walencji w okresie 1017-1021 (w latach 1017-1019 rządził tam wspólnie z Labib al-Saqlabi, sławiańskim władcą Tortosy). Mudżaid, który zmarł w 1045 r., Został zastąpiony przez tron ​​jego syna „Ali, który przed przejęciem władzy musiał stawić czoła swojemu bratu. W 1076 r. Zostaje zmuszony przez swojego szwagra, władcę Saragossy (Zaragozza), do wymiany Denia na posiadłość w jej kraju. Kolejnym znakomitym sławiańskim taifawładcą był Khayran; panował nad Orihuelą, Murcją i Almerią. W tym ostatnim ustanowił swoją stolicę, wzmacniając i upiększając miasto a także budując nowe budynki i system wody bieżącej. Khayran sprawił, że jego brat Zuhayr był gubernatorem Murcji i to on zastąpił go na tronie. Po jego sukcesji Zuhayr rozszerzył swoją domenę z Almerii aż do Cordoby i Toledo, a także nad Jativą i Baezą; kontynuował także politykę generalną swojego brata. Mimo to doznał poważnych komplikacji w walce z Badis z Granady i został zabity w bitwie w 1038 roku. Wiadomość o jego przedwczesnym zgonie spowodowała ogromną inkarnację w Almerii, gdzie wkrótce został zastąpiony przez Abd al-‚Aziza z Walencji, który przybył na prośbę mieszkańców Almerii. Ale nie wszyscy sławiańscy władcy Taifa wydają się być tak samo oświeceni jak mudżahedini; 11 wieku historyk Ibn Hayyan napisał wzmiankę w której oskarża dwie pierwsze sławiańskie TAIFA władców Walencji, w latach 1011-1017, o które zmniejszyły swoje przedmioty do niedoli przez ich nakazów, i zmuszając ich do porzucenia ich wioski i obszary wiejskie w celu przystosowania ich i przekształcenia w ich prywatne gospodarstwa, czasami przyjmując pierwotnych właścicieli z powrotem, aczkolwiek teraz tylko jako lokatorzy na ziemiach, które kiedyś posiadali. Ślady obecności sławiańskiej w Hiszpanii można znaleźć nawet w jej nazwach; na przykład jedna z dzielnic należących do prowincji Shantarin (Santarem) jest określana przez średniowiecznych arabskich geografów jako Saqlab (sławiańska). Niestety, teraz nie wiemy, gdzie dokładnie znajdowała się ta dzielnica, choć jest prawdopodobne, że współczesne miasto Ceclavin na dolnym Rio Tajo (rzeka Tag), niedaleko granicy z Portugalią (w dzisiejszej hiszpańskiej prowincji Extremadura ) jest w rzeczywistości zepsuciem romańskim arabskiego Seqlabiyin(Sławianie). Inne wyjaśnienie nazwy tego miejsca zostało przedstawione przez Charmoy; wg niego Saqlab był w rzeczywistości arabską korupcją Scalabisa, pierwotną nazwą Santarem. Dwie główne wady tej hipotezy to fakt, że Saqlab dosłownie tłumaczy się jako „słowiański”, a wiele nazw miejsc w całej Europie znane jest z imienia określonej narodowości, która tam mieszkała, a także, że Arabowie nie mieli powodów do myląco skorumpowanych Scalabis w ich imieniu dla Sławian, jeśli nie żyli tam Sławianie. Co więcej, niektóre ludowe tradycje i święta spotykane w dzisiejszej Hiszpanii wydają się podobne do tych, które można spotkać u niektórych Sławian. Można zauważyć, że plemię Vandalów jest określane jako „Slaveni lub Sloveni (ten temat z pewnością zasługuje na więcej badań). W rzeczywistości niektórzy polscy historycy dość dawno temu utworzyli związek pomiędzy starożytnymi Sławianami a Vandalami i Suevi. Należy podkreślić, że bardzo arabska nazwa Hiszpanii ( al-Andalus) pochodzi od imienia Vandali; w związku z tym Arabom całkiem spodobało się przywieźć do tego regionu więcej SłAwian (Wendów lub Vendów – Vendelów – Vandali). Nie powinniśmy zapominać o tym że rządząca rodzina Wizygotów (z której wypędzono Alarica) była znana jako Balti (lub Balthi); to dość ciekawe imię, ponieważ Goci i Balts żyli blisko siebie przez jakiś czas. Ponieważ znane są starożytne ludy, które zaprosiły cudzoziemców, aby rządzili nimi w czasie nierozstrzygniętych sporów o sukcesję (plemiona germańskie zaprosiły celtyckich książąt, wschodni Sławianie zaprosili Rurika) wydaje się, że ci Balt (h) i mogli pierwotnie być książęcą rodziną Bałtów którzy zostali zaproszeni przez Gotów do rządzenia nimi. Można również wskazać na niezwykle sławiańsko brzmiące nazwy znalezione wśród starożytnych Gotów (jest to błędnie zaprzeczane przez germańskich propagandystów); szczególnie te z przyrostkiem -miłym, bardzo powszechnym w wielu słowiańskich nazwach, ale prawie niesłyszanym wśród germańskich. Ciekawostką jest visigocka nazwa Witiza, która być może wywodzi się z słowiańskiego słowavitez , który, wbrew niektórym fałszywym twierdzeniom, ma autentyczne pochodzenie sławiańskie i nie ma żadnego związku ze słowem „wiking” (i wydaje się, że nawet ten drugi może być również pochodzenia sławiańskiego). Sławianie i Goci również żyli blisko siebie przez jakiś czas; te ostatnie służyły do ​​uformowania większości lub całej populacji znacznej części dzisiejszej Polski, zwłaszcza w jej północno-środkowej, północno-wschodniej i wschodniej części, od delty Wisły na północy do Zamojszczyzny na południu. Na marginesie można zauważyć, że Goci sami pochodzili z Iranu (Alan lub Osset) a może właśnie takie tradycje wywodziły się od ludzi o późniejszym sławiańskim pochodzeniu; od Sławian, którzy przybyli i pozostali w muzułmańskiej Hiszpanii. Co więcej, w języku hiszpańskim mogą być pewne słowa pochodzenia sławiańskiego; na przykład hiszpańskie słowo „i” jest prawie identyczne z słowiańskimi odpowiednikami (po polsku: i , hiszpański: y ), podobnie jak słowo „oko” (polskie: oko , hiszpański: ojo ). Trzeba tu dodać, że Sławianie w muzułmańskiej Hiszpanii nie odgrywali nieistotnej roli w życiu naukowym i kulturalnym, które w X i XI wieku było na bardzo wysokim poziomie w porównaniu z resztą świata. Szybko też zdobyli dużo bogactwa. Źródła arabskie stwierdzają, że wielu Słowian posiadało pałace, ziemie i niewolników, brali również aktywny udział w życiu intelektualnym muzułmańskiej Hiszpanii. W ostatnich latach kalifatu w Cordobanie było tak wielu pisarzy, poetów i bibliofilów pochodzenia sławiańskiego, że pojawiła się potrzeba napisania osobnej monografii poświęconej im właśnie, a napisanej przez pewnego sławianina imieniem Habib as-Siqlabi. Między berberyjskimi i sławiańskimi elementami armii kalifatycznej istniało wiele wrogości. Al-Mansur (Al-Manzor) sprowadził dużą liczbę zarówno „nowych” Berberów i Sławian, aby wzmocnić swoje armie w jego licznych niszczących kampaniach przeciwko katolickim państwom na północy, i wydaje się, że pomiędzy dwoma nowo przybyłymi zawrzała ostra konkurencja. Być może antagonizmy te zaczęły się jeszcze przed tym czasem. Berberowie, którzy stanowili większość zwykłych wojsk armii kalifatu, musieli z pewnością odczuwać urazę na preferencyjne traktowanie i uprzywilejowany status, jaki Sławianie otrzymywali od kalifów i od arabskich władców w ogóle. W początkowej części Taifaokres odnotowano pewne wybuchy nienawiści ze strony Berberów wobec Sławian, np. po tym, jak berberyjska frakcja zajęła Taifęstan Kordoby, żyjący tam Słowianie zostali szybko zmuszeni do opuszczenia go i szukania schronienia w sławiańskich państwach rządzonych na wschodnim wybrzeżu (w tym przypadku najprawdopodobniej Almeria i Murcia, ponieważ te dwa były najbliższe); w ten sposób wyludniając Kordobę od Sławian, ale jednocześnie wzmacniając lokalny element słowiański w państwach już pod panowaniem Sławian. Być może nie wszystkim Sławianom się udało, pewien średniowieczny arabski pisarz wspomina o tradycji, zgodnie z którą niektórzy Sławianie, po lokalnej wojnie domowej, zostali rzuceni do jaskini w pobliżu osady Cabra, położonej w pobliżu Kordoby, być może to wydarzenie przyspieszyło sławiański exodus z Kordoby. Co zaskakujące, Berberowie i Sławianie byli pod wieloma względami do siebie podobni; obaj dominowali w wojsku i administracji, wielu z wojowników nie mogło mówić po arabsku,al-Andalus , często nie osiedlali się na ziemi, silnie zachowywali swoją odrębną tożsamość rasową, a przynajmniej do początku okresu Taifa wielu nie zostało zurbanizowanych, mimo że obozowali w okolicach miast. W końcu wyraźna tożsamość rasowa muzułmańskich Sławian zaczęła słabnąć. Proces ten był już w toku w okresie Taifa ale nawet później Sławianie nadal odgrywali ważną rolę w lokalnych sprawach i są o nich wspominani aż do XII wieku włącznie. Dopiero w XIII wieku wszystkie wzmianki o ich obecności zniknęły z zapisków; w tym czasie zostali całkowicie zasymilowani przez miejscową ludność, której wiara następnie podzieliła się, trwała polityczna jedność al-Andalusjest wykorzystywany przez katolickie państwa północnej Iberii; pod koniec X wieku byli oni wasalami muzułmanów, ale w połowie XI wieku domagali się uznania od niektórych małostkowych państw muzułmańskich. Jest to dość oczywiste z tekstu dwóch traktatów między Muktademirem Saragossy i Sancho „el de Penalen” z Pampeluny odpowiednio z 1069 i 1073 roku. Nawiasem mówiąc, oba teatry były napisane tylko po łacinie, co pokazuje, że dominacja kulturowa często idzie w parze z dominacją polityczną. Co więcej, podpis Al-Muqtadira na traktacie i jego potwierdzenie, że rozumie jego treść, są w dość połamanym języku arabskim, co pokazuje, że zdominowane kultury często tracą czystość i / lub płynność językową, jak miało to miejsce w wielu regionach podbitych przez Rzymian. W 1085 Toledo zostaje stracone. Najsilniejszy muzułmański władca w Hiszpanii, al-Mu’tamid, władca Sewilli,który był kastylijskim wasalem, próbuje zaradzić sytuacji, zapraszając berberyjskich Almorawidów, którzy w 1086 r. zdecydowanie pokonali króla Kastylii w Zallaqa koło Badajoz. Zwycięstwo to zakończyło wasalstwo muzułmanów, ale państwa katolickie zaczęły odnawiać swe inwazje, i w 1088 r. Almorawidowie zostali poproszeni o powrót. Robią to w 1090 r., a następnie ponownie zjednoczyć muzułmańską Hiszpanię, wziąć Badajoz w 1094 r., Walencję w 1102 r. i Saragossę w 1110 r. Almoravidowie rządzili, dopóki nie zostali obaleni w wyniku rebelii w 1144-1145 r., A następnie zastąpieni przez rywala – Berberskaą dynastie znana jako Almohads. Znaleźliśmy także gwardię sławiańską w Maghrebie (północno-zachodnia Afryka), gdzie niewolnicy pochodzenia sławiańskiego często odgrywali rolę analogiczną do roli ich odpowiedników w Hiszpanii. Na przykład na dworze małego, ale ważnego państwa Arabo-Berber, zwanego Nukur, które znajdowało się w obszarze dzisiejszej pogranicza algiersko-marokańskiego, istniała również elitarna Gwardia sławiańska. Z opisu al-Bekriego dowiadujemy się, że Gwardia Sławiańska była filarem poparcia dla lokalnej dynastii rządzącej i cieszyła się uprzywilejowanym traktowaniem przyznanym jej przez emirów. Ta sytuacja utrzymywała się do początku XI wieku. gdy Sławianie, korzystając z trudnej sytuacji wewnętrznej, jakiej doświadczył Nukur, zażądali od współczesnego sułtana Sa’ida ibn Saliha formalnego zniesienia statusu niewolników (który miał wówczas charakter czysto nominalny), odrzucił ich prośbę. Następnie, przy wsparciu innych członków panującej dynastii zbuntowali się i dopiero po wezwaniu całej ludności państwa do wojny z nimi, zostali pokonani. Po tym niepowodzeniu Sławianie wycofali się do pobliskich gór, gdzie utworzyli ufortyfikowany obóz w pewnej osadzie, nazwanej im imieniem Qaryat as-Saqaliba (Wioska Sławian). Mniej więcej w tym czasie Sławianie znajdują się również gdzie indziej w świecie muzułmańskim; częste są ich wzmianki o obecności w Iraku (jedno z arabskich źródeł wspomina nawet, że około 800 roku Bagdad był „zalany Sławianami” i było wielu niewolników pochodzenia wschodniasłowiańskiego w Khorezm (Chiva) w Azji Środkowej, skąd niektórzy nawet udali się na ziemie jeszcze dalej na południe i wschód; początkowo były kupowane lub złapane przez Chazarów, Wołgę Bułgarów i Węgrów, a następnie sprzedane Chorezmom, którzy w tym czasie mieli rozległe kontakty handlowe z Europą Wschodnią. Znowu niektórzy udają się na bardzo ważne stanowiska. Podczas panowania ostatniego kalifa z dynastii Omayyadów, Marwan II (panujący 744-750), pewien Saqlab, który był maula(uwolniony niewolnik) był szambelanem kalifa ( hajib ). Według relacji Ibn as-Sajir, ale spisanej przez Abu’l-Yaqzana, niektórzy rozgoryczeni wysokiej rangi sławiańscy urzędnicy sądowi uczestniczyli również w wojnie domowej, która miała miejsce na kalifacie Abbasydów od lutego 865 do stycznia 866 wraz z kilkoma Turkami i Ferghanerami wypuszczono z więzienia al-Mu’tazz, kuzyna kalifa al-Musta’ina, który panował od 862 roku i ogłosił go nowym kalifem. Po wojnie domowej trwającej prawie rok abdykował al-Musta’in. Co dziwne, zdekonspirowany monarcha był sam w połowie Slavic. Al-Mas’udi również opisuje te same wydarzenia, ale nie wspomina o Sławianach. Znaleźliśmy także Gwardia Sławiańska gdzie indziej: na Sycylii lokalny Emir Ibrahim ibn Ahmad stanowił silną i zdyscyplinowaną armię z niewolników pochodzenia sławiańskiego w drugiej połowie 9. wieku, na dworze egipskich Fatymidów znajdowała się także pewna książęca jednostka strażnicza kalifa, w skład której oprócz sławiańskich, wchodzili książęta z Maghrebu, Jemenu, Nubii, Etiopii, Gruzji, Turkiestanu, Deylem (w północnej Persji), a nawet Delhi w Indiach. Również w służbie Fatimidów, choćby z Ifriqiya (lub Ifrikiya, dzisiejszej Tunezji i Trypolisu / północno-zachodniej Libii), był pewien Sławianin o imieniu Mas’ud, który w 924/5 zaatakował i zdobył zamek Świętego Mikołaja Agata na Sycylii; w następnych latach wypuścił trzy dodatkowe ekspedycje przeciwko posiadłości emira wyspy. Działalność sławiańska w tym regionie nie zakończyła się; później wybitny przywódca Normanów, książę Robert Guiscard, miał gwardię przyboczną zlożoną z 60 -ciu bardzo lojalnych słowiańskich najemników, a w 1078 roku hrabia Roger ucieka przed śmiercią w zasadzce dokonanej przez nieokreślonych sławiańskich najeźdźców gdzieś w okolicach Taorminy. BibliografiaArtykuły i książki JW Bowker, The Oxford Dictionary of World Religions , Oxford University Press, Oxford – Nowy Jork, 1997. ER Dupuy i TN Dupuy, The Harper Encyclopedia of Military History; Od 3500 pne do współczesności , Harper Collins, 4. edycja, Nowy Jork, 1993. Encyklopedia Popularna PWN , Panstwowe Wydawnictwo Naukowe, 16 edycja, Warszawa, 1988. Atlas Historyczny Polski , pod redakcją Władysława Czaplińskiego i Tadeusza Ładogorskiego, Panstwowe Przedsiębiorstwo Wydawnictw Kartograficznych im. Eugeniusza Romera, 7. edycja, Wrocław, 1987. Atlas Historyczny Swiata , redaktor naczelny: Jozef Wolski, Panstwowe Przedsiębiorstwo Wydawnictw Kartograficznych im. Eugeniusza Romera, II edycja, Wrocław, 1986. Relja Novakovic, Balticki Sloveni u Beogradu i Srbiji , Narodna Knjiga , Beograd, 1985. David Wasserstein, Powstanie i upadek Królów Partii; Polityka i społeczeństwo w islamskiej Hiszpanii 1002-1086 , Princeton University Press, Princeton NJ, 1985. The Cambridge Illustrated History of the Middle Ages, 950-1250 , wol. 2, pod redakcją Roberta Fossiera (w tłumaczeniu Stuart Airlie i Robyn Marsack), Cambridge University Press, 1st English edition, Cambridge, 1997 (c 1982). Ireneusz Grajewski i Józef Wojcicki, Maly Leksykon Morski , Wydawnictwo MON, Warszawa, 1981. Dzieje Polski , pod red. Jerzego Topolskiego, Panstwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa, 1978. W. Montgomery Watt, The Majesty That Is Islam; The Islamic World 661-1100 , Sidgwick & Jackson, 2nd edition, London, 1976 (c 1974). Jan Read, Maurowie w Hiszpanii i Portugalii , Faber i Faber, Londyn, 1974. Anwar G. Chejne, muzułmańska Hiszpania, jego historia i kultura , The University of Minnesota Press, Minneapolis, 1974. Jon Johannesson (w tłumaczeniu Haraldur Bessason), Historia dawnej islandzkiej Wspólnoty Narodów; Islendinga Saga , University of Manitoba Press, 1974. Gabriel Jackson, The Making of Medieval Spain , Thames and Hudson, Londyn, 1972. Taduesz Lewicki, Żrodla Arabskie do Dziejów Slowianszczyzny , Vol. 2 (Część 1), Wydawnictwo Polskiej Akademii Nauk, Wrocław – Warszawa – Kraków, 1969. Jerzy Nalepa, Slowianszczyzna Północno-Zachodnia; Podstawy Jej Jedności i Jej Rozpad , Panstwowe Wydawnictwo Naukowe, Poznań, 1968. Stephan i Nandy Ronart, Concise Encyclopaedia of Arabic Civilization , wol. 2 ( The Arab West ), Frederick A. Praeger Publishers Inc., Nowy Jork, 1966. Boris A. Rybakov (w tłumaczeniu John Weir), Wczesne wieki rosyjskiej historii , Wydawcy postępów, Moskwa, 1965. Henryk Lowmianski, Poczatki Polski; Z Dziejow Slowian w I Tysiacleciu ne , Vols. 1-3, Panstwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa, 1963-1967. G. Vernadski, Problemy eposów osetyjskich i rosyjskich , „American Slavic and East European Review”, wol. 18, 1959. D. Dzanty i G. Verndaski, Osetyjska opowieść o Iry Dadzie i Mścisławiu , „Journal of American Folklore”, t. 69, 1956. Tadeusz Lewicki, Żrodla Arabskie do Dziejów Slowianszczyzny , Vol. 1, Wydawnictwo Polskiej Akademii Nauk, Wrocław – Kraków, 1956. Tadeusz Lewicki, Osadnictwo Slowianskie i Niewolnicy Slowianci w Krajach Muzulmańskich , „Przeglad Historyczny”, XLIII, 1952. Kazimierz Wachowski, Slowianszczyzna Zachodnia , Instytut Zachodni, II edycja, Poznań, 1950 (r. 1906). Thomas William Shore, Pochodzenie anglosaskiej rasy; Studium Osadnictwa Anglii i plemiennego pochodzenia Starych Anglików , redagowane (pośmiertnie) przez jego synów: TW Shore i LE Shore, Kennikat Press, 2. wydanie, Port Washington NY, 1971 (c 1905). Stanley Lane-Poole (przy współpracy Arthura Gilmana), Maurów w Hiszpanii , Khayats, 2. wydanie, Bejrut, 1967 (c 1886). Strony internetowe„Forum Veneti I”, Carantha . Dostępny on-line na stronie „Forum Veneti II”, Carantha . Dostępny on-line na stronie CI Gable, „Piraci dalmatyńscy”, Wirtualna Historia Wenecji , 1998-2000. Dostępny on-line na stronie CI Gable, „Wenecja nabywa [części] Dalmacji”, Wirtualna Historia Wenecji , 1998 r. Dostępny on-line na stronie „Słowianie wśród norsemenów w Ameryce i Islandii”, Polski Ruch Oporu , 17 stycznia 2002 r. Dostępny on-line na stronie „Aryjczycy”, Iran, historia, kraj i ludzie , 1999-2004. Dostępny on-line na stronie „Era Pre-Avesta: 850 pne – 728 pne”, IPC , 16 sierpnia 2001 r. Dostępny on-line na stronie Jesus de Castro, „Taifa de Valencia – Regulos Eslavos”, Jesus de Castro , 1998-2004. Dostępny on-line na stronie Geoffrey Malaterra, „The Deeds of Count Roger z Kalabrii i Sycylii oraz księcia Roberta Guiscarda, jego brat”, Leeds Medieval History Texts in Translation , ???? 2003. Dostępne on-line na stronie i .doc. Ta książka to „Pochodzenie rasy anglosaskiej; studium osiedlenia Anglii i plemiennego pochodzenia ludu staroangielskiego” – Thomas William Shore wydana rok po śmierci Autora przez jego synów w 1906 roku a więc ponad 100 lat temu… Thomas William Shore był honorowym sekretarzem London and Middlesex – archeologicznego klubu w Londynie, honorowym sekretarzem klubu Hampshire i Stowarzyszenia Archeologicznego. Autor przedstawił szczegółową analizę „Anglo Saxonów” i pokazał, że zarówno Angles, jak i Saxons byli po prostu terminami używanymi dla złożonych federacji południowobałtyckich – germańskich, nordyckich i zachodniosłowiańskich plemion. Opisał późną epokę Antyku i wczesnośredniowieczną północną i środkową Europę jako tygiel, w którym powstały przyszłe narody Franków, Anglów, Sasów, Duńczyków, Szwedów a także państwa takie jak Polska, Czechy czy Ruś, sugeruje że niektóre z federacji plemiennych były o mieszanym germańsko / sławiańskim pochodzeniu etnicznym, podał dużo toponimów sławiańskich na brytyjskiej ziemi i wyjaśnił ich genezę, na końcu rozdziału ciekawy „smaczek” o sygnecie / pierścieniu wojownika z Pomorza z V wieku, porobiłem odstępy żeby te 19 stron się dobrze czytało a nie „groch z kapustą”. Sławiańskie Vandale, Wendy, Rugianie czy Wieleci przewijają się tak naprawdę przez całą książkę która ma 395 stron w pdf i warto ją przeczytać, a treścią tego artykułu będzie rozdział pod tytułem RUGIANS, WENDS I TRIBAL SLAVONIC SETTLERS, który ma 19 stron (str. 84 – 102) w całości poświęcony naszym Przodkom, zawiera kilka ciekawych wątków które rozbijają w puch tzw teorię allochtoniczną, na końcu skopiowałem też potężną bibliografię z której korzystał Shore która ma w przypadku tylko tego rozdziału 57 pozycji, moje przypisy są w nawiasie z inicjałami KVB, pod co ciekawszymi wątkami wkleiłem kilka skanów tych słów po angielsku ze stron książki, na dole pod bibliografią 8 źródeł i PDF-y. Polecam książkę jako lekturę obowiązkową dla każdego, kto chce zrozumieć wczesnośredniowieczny Bałtyk oraz jego związki z Wyspami Brytyjskimi i Irlandią. Naprawdę otworzy oczy tym co nie znają tematu zbyt dobrze. Zapraszam do lektury 😉 Origin of the Anglo-Saxon Race/Chapter 6 Nazwa Wenedów została przyznana dawnym sławiańskim plemionom Germanii tych ludów, które znajdowały się w krajach na wschód od Łaby i południowej części Morza Bałtyckiego. Jest to ta sama nazwa jak starsze ich imię używane przez Ptolemeusza, [1]który mówi, że „Wenedae są znajdują się wzdłuż całej Zatoki Wendyjskiej”. Tacyt wspomina również o Venedi. Nie można zatem mieć wątpliwości, że ci ludzie zasiadali na wybrzeżu Meklemburgii i Pomorza w starożytności. Istnieją pewne różnice pomiędzy Wendami z różnych plemion, prawdopodobne z powodu istnienia tak wielu plemion, np. Wiltzi (Wieleci – KVB) i Obodriti (Obodrzyce – KVB), w czasach Karola Wielkiego tworzyli przeciwne sojusze, pierwsi z Saksonami, ci drudzy z Frankami. Wendy, które wciąż istnieją w Dolnej Saksonii, mają ciemniejszą karnację i są tego samego pochodzenia, co Serbołużyczanie lub Serbowie. Są sławiańskie, mimo że wiele plemion sławiańskiego pochodzenia ma jasną cerę.[2] Nie jest więc w żadnym razie nieprawdopodobne, że starożytne sławiańskie plemiona wybrzeża Bałtyku odznaczały się odmienną cerą. Ponieważ identyfikacja vandalskich lub wendyjskich osadników z różnych części Anglii jest nowym zagadnieniem, będzie pożądane, aby udowodnić, że ich związek z pochodzeniem rasy anglosaskiej był pełniejszy niż niezbędne informacje. Vandale są powszechnie uważani za naród o teutońskim pochodzeniu, jak Goci, ale istnieją pewne dowody na to, że późni Vandale lub Wendy byli sławiańscy i nie ma powodu, by wątpić w to, że ci późni Vandale wywodzili się z niektórych wcześniejszych. Tacyt wspomina o Vandalach jako o grupie narodów germańskich, których nazwa jest w jego czasach szeroko stosowana, tak jak Brytyjczycy obecnie. Najważniejszym powodem, dla którego wczesne Vandale mają być teutońskie, jest to, że imiona ich przywódców są prawie wyłącznie teutońskie, jak Gonderic, Genseric itd. [3] Ten powód byłby ważny, gdyby nie było nic innego, żeby mu przeciwstawić. Często przywódcy bardziej zaawansowanej rasy kierowali siłami mniej zaawansowanych sojuszników w historii, a Goci byli bardziej zaawansowaną rasą niż Vandale, których podbili, i którzy później stali się ich silnymi sojusznikami. (nie wiem jaki podbój Shore ma na myśli, Vandale przegrywali z Gotami różne starcia czy bitwy np w 335 roku nad Maruszą ale o podboju całego ludu przez Gotów nic nie wiadomo -KVB). Wśród kolekcji reliktów anglosaskich w Muzeum Brytyjskim znajduje się kilka ozdób Vandali z Afryki Północnej, umieszczonych tam w porównaniu z tymi z okresu anglosaskiego. Są to na pozór szorstkie imitacje w tym samym okresie, co w Skandynawii i Anglii – imitacje gockiej twórczości. Ze wszystkich ludzi w starożytnej Germanii na wschód od Łaby, których Tacyt wymienia jako Teutonów, w czasach Karola Wielkiego nie pozostał ani jeden ślad teutoński. Polska i Silicia były częścią jego Germanii. Kiedy Niemcy Karola Wielkiego i jego następcy podbili kraj na wschód od Łaby, nie było ani śladu, ani też zapisu jakiejkolwiek wcześniejszej okupacji teutońskiej. [4] Taka okupacja rzadko się zdarza, jak zauważył Latham, nie zostawiając śladów swego istnienia po przetrwaniu tu i tam potomków starszych mieszkańców. W Niemczech, na wschód od Łaby, nie odkryto wcześniejszych mieszkańców niż Sławianie, z wyjątkiem tych bardzo odległych czasów prehistorycznych. U zarania niemieckiej historii nie spotyka się żadnych śladów ludu teutońskiego wśród Sławian na wschód od Łaby i nie ma tradycji takich wcześniejszych okupantów, podczas gdy najstarsze nazwy miejscowości są wszystkie sławiańskie. Gdyby Niemcy byli na wschód od Łaby za czasów Tacyta – czyli, plemiona o długich głowach – ich domniemane przesiedlenie przez Sławian pomiędzy jego czasem a Karolem Wielkim byłoby największym i najpełniejszym z zapisanych w historii [5] etnologii i historii, a więc, podobnie jak w przypadku osób pochodzenia sarmackiego lub sławiańskiego – czyli plemiona brachycefaliczne – pierwsi mieszkańcy wschodnich Niemiec wskazują na pewne nieporozumienia dokonane w tym zakresie przez Tacyta. [6] We wschodnich Niemczech nazwy miejscowości przetrwały, końcówka -itz , tak bardzo powszechna w Saksonii; -zig , jako Leipzig; -a , jako Jena; i w poczcie , jako Poczdam. Wszystkie te miejsca zostały nazwane przez Sławian. [7] Oświadczenie Bede’a, że ​​Rugini lub Rugianie należeli do narodów, z których znani byli Anglicy, było współczesnym dowodem jego własnego czasu. Rugi są również wymieniane przez Tacyta. [8] Ich nazwa najwyraźniej pozostaje do dziś na wyspie Rugia, położonej u wybrzeży, które okupowali w czasach Cesarstwa Rzymskiego. Jak Ptolemeusz mówi nam o Wenedach, siedzących na tym samym wybrzeżu Bałtyku, a ponieważ byli oni Sarmatami i Sławianami, jest jasne, że Rugianie musieli być też z tej rasy. Niektóre z narodów wymienionych przez Tacyta były, jak mówi, pochodzenia nieniemieckiego. Wyspa Rugia była głównym miejscem kultu dla wendyjskiej rasy, głównym ośrodkiem ich religii. Po wschodniej stronie półwyspu Jasmund na Rugii znajdują się białe kredowe klify Stubbenkammer, a po północnej stronie wyspy znajduje się cypel Arcona, gdzie czytaliśmy o bożku Svantovitie Z XII wieku i świątyni tego boga Wendów. Na Rugii nie znaleziono nigdy śladów kultu teutońskiego. Wszystkie są sławiańskie. Saxo opowiada nam o uwielbieniu Svantovita w Arconie wraz z daniną wniesioną tam z całej Slawonii. [9] Prawdopodobieństwo, że niektórzy bardzo wcześni osadnicy w Wielkiej Brytanii byli Wendami, a co za tym idzie, że istnieje element sławiański w pochodzeniu rasy staroangielskiej, pokazano w inny sposób. Osadnictwo wielkich Vandali w Wielkiej Brytanii zostało ustanowione na mocy cesarza Probusa i jest faktem zapisanym w historii Rzymu. Źródłem jest Zosimus, [10]a te osiedlenie miało miejsce w drugiej połowie III wieku naszej ery, po wielkiej klęsce Vandalów w pobliżu Dolnego Renu. Towarzyszyła im horda Burgundów i, jak się wydaje, w marszu w poszukiwaniu nowych domów, zapewne im to pasowało, podobnie jak w przypadku Rzymian do transportu do Wielkiej Brytanii. O ile nie można wykazać, że nazwa Vandal może oznaczać tylko niektóre plemiona pochodzenia teutońskiego, to ta osada Vandali w Wielkiej Brytanii jest najwcześniejszym zapisem imigrantów pochodzenia sławiańskiego. Nie można ustalić części kraju, w której się osiedlili, ale ponieważ znane im były rzymskie nazwiska Vinidæego i Venedi, możliwe jest, że rzymskie nazwy miejsc w Wielkiej Brytanii – Vindogladia w Dorset, Vindomis w Hampshire i inni – być może związane są z ich osiedleniem. Jest także możliwe, że w czasie między ich przybyciem a najwcześniejszymi anglosaskimi osadnikami, niektórzy z ich potomków mogli utrzymać swoje rasy niezależnie od narodu brytyjskiego, jak to uczynili potomkowie niektórych rzymskich kolonistów w Kent. Klęska Vandalów z rąk Probusa w pobliżu Renu nastąpiła w AD 277, [11] , tak więc ich osady w Wielkiej Brytanii powstały więcej niż 2 wieki przed przybyciem Jutów i Sasów. Ponieważ jest prawdopodobne, że na wschodnim wybrzeżu Anglii osiedlili się tak zwani Sasi, z którymi późniejsi osadnicy się złączyli, nie jest wykluczone, że niektórzy z Vandali w Wielkiej Brytanii w czasach Probusa mogli zachować swoją odrębność do czasu rozpoczęcia inwazji Saksonów, Kątów i Jutów. Imiona w kartach anglosaskich, które najwyraźniej oznaczały osadnictwo Rugian w Anglii to Ruanbergh i Ruwanbeorg, Dorset; Ruganbeorh i Ruwanbeorg, Somerset; Ruwanbeorg i Rugan dic, Wilts; Rugebeorge, w Kent; i Ruwangoringu, Hants. [12] Zostaną one opisane w dalszych rozdziałach. Głównymi staroangielskimi imionami, które wydają się odnosić do nich w Domesday Book są Ruenore w Hampshire, Ruenhala i Ruenhale w Essex, Rugehala i Rugelie w Staffordshire, Rugutune w Norfolk i Rugarthorp w Yorkshire. W pobliżu Ruenore, w Hampshire, znajduje się Stubbington, który mógł być importowaną nazwą, podobnie jak w Stubnitz na wyspie Rugii. W aspekcie historycznym osada anglosaska może być uważana za część szerszej migracji narodów i plemion z Europy Wschodniej i Północnej do prowincji Imperium Rzymskiego podczas jego dekadencji. W aspekcie etnologicznym może być uważana za ostatni etap migracji ludności zachodniej Europy za pas germański. Ponieważ historia i etnologia Franków w zachodnich Niemczech jest dla nas znaczącym przykładem połączenia ludzi celtyckich z innymi rasami teutońskimi, tak historia i etnologia wschodnich Niemiec są równie uderzającym przykładem połączenia ludzi pochodzenia teutońskiego i sławiańskiego. Zaczęło się w bardzo wczesnym okresie naszej ery, a obecna nieregularna granica etnologiczna między Niemcami a Sławianami pokazuje, że wciąż wolno to trwa. Migracja na wschód Niemców w późniejszych wiekach pochłonęła Wendów. Potomkowie izolowanych osadników sławiańskich w pobliżu Utrechtu i w innych częściach Doliny Renu również długo byli wchłaniani. Dowodami są etnologiczne nazwy dotyczące obecnych mieszkańców tych ziem i przetrwanie niektórych ich starych nazw miejscowych. Część, którą starożytni Wendowie, w tym Rugianie, Wieleci i inni ludzie sławiańscy, zajęli w Anglii, była, w porównaniu z ludami i plemionami teutońskimi, niewielka, ale tak znaczna, że ​​odcisnęła swoje piętno. W okresie inwazji i dłuższego okresu osadnictwa południowe wybrzeża Morza Bałtyckiego były z pewnością okupowane przez ludność sławiańską. Ptolemeusz, piszał o tym około połowy II wieku naszej ery, wspomina Bałtyk o nazwie Venedic Gulf, a ludzie na jego brzegach to Venedi lub Wenedæ. Opisuje je jako jeden z wielkich narodów Sarmacji. [13]najstarszej nazwy krajów okupowanych przez Sławian, ale zastąpiona przez Slawonię. Pliniusz w swym zawiadomieniu o Morzu Bałtyckim ma następujący fragment: „Ludzie mówią, że od tego punktu do Wisły cały kraj zamieszkują Sarmaci i Wendowie”. [14] Chociaż on nie pisał tego z osobistej wiedzy o Wendach, ten fragment jest ważkim dowodem, że musieli oni przebywać na Bałtyku w tamtym czasie. W czasach okresu anglosaskiego Słowianie na północy Europy rozszerzali się tak daleko na zachód jak Łaba i do miejsc poza nią. Na wschodnim brzegu tej rzeki znajdowały się Polabian Wends, a te najwyraźniej były odgałęzieniem Wieletów lub Wiltzi. To imię Wiltzi wywodzi się ze starego sławiańskiego słowa oznaczającego wilka, wilk , liczba mnoga wiltzi i zostało dane temu wielkiemu plemieniu z ich okrutnej odwagi. Popularna nazwa Wolfmark nadal przetrwała w północno-wschodnich Niemczech, w pobliżu wschodniej granicy ich terytorium. Ci ludzie nazywali się Welatibi, imię wywodzące się od welot, olbrzym, a także znani jako Hæfeldan, czyli Men of Havel, z siedzenia w pobliżu rzeki Havel, jak wspomniał król Alfred. Mieszkańcy wybrzeża niedaleko Stralsundu, zwani Rugini lub Rugianami, których Bede wspomniał jako jeden z narodów, z których pochodzili Anglosasi jego czasów, [15]muszą być zawarte w ogólnej nazwie Wends. Ponieważ ci Rugianie musieli być Wendami, oświadczenie Bede’a jest bezpośrednim dowodem na to, że niektórzy z Anglików w tamtych czasach byli znani z pochodzenia wendyjskiego. Potwierdzają to inne świadectwa, takie jak wzmianki o osiedlach ludzi o nazwach Wendów lub Vandali w kartach anglosaskich, o licznych nazwach miejsc w Anglii, które przybyły z odległej starożytności, o tożsamości najstarsze formy takich imion, z nazwiskami ludzi tej rasy. Czytamy także, że Edward, syn Edmunda Ironside, uciekł do” Ad Regnum ” Rugorum po śmierci ojca, quod melius vocamus Russiam. ” [16] Jest to również poparte dowodami filologicznymi. Jako wybitny amerykański filolog mówi: „Anglo-Saxon był takim językiem, jak można by przypuszczać, powstałym z połączenia starego saksońskiego z mniejszą proporcją elementów wysokoniemieckich, skandynawskich, a nawet celtyckich i sławiańskich”. [17] Migracja Wieletów z wybrzeży Bałtyku i założenie kolonii w okolicy Utrechtu jest z pewnością historyczna. Bede wspomina o tym w związku z misją Wilbrorda. Mówi: „Czcigodny Wilbrord wyruszył z Fryzy do Rzymu, gdzie papież nadał mu imię Klemens i odesłał go z powrotem do biskupstwa. Pepin dał mu miejsce na swoją wizytę biskupią w swoim słynnym zamku, który w starożytnym języku tych ludzi nazywany jest Wiltaburg, czyli miastem Wilti, ale w języku francuskim Utrecht. [18] Venantius również mówi nam, że Wieleti lub Wiltzi, między AD 560-600, osiedlili się w pobliżu miasta Utrecht, który od nich był nazywany Wiltaburg, a przez miejscowych Wiltenia. [19] Taka migracja była prawdopodobnie lądem, a niektórzy z Wilte mogli pójść dalej. Nazwa pierwszych osadników w Wiltshire została wyprowadzona przez niektórych autorów od migracji Wilte z okolic Wiltaburg [20], a nazwisko Wilsætan wydaje się być pewnym dowodem. Pewne jest, że Wiltshire osiedlił się w drugiej połowie VI wieku, a migracja ta mogła nastąpić bezpośrednio z Bałtyku lub Łaby lub z osady Wilte w Holandii. Nie należy przypuszczać, że istnieją dowody na osiedlenie się wszystkich Wiltshire przez ludzi wywodzących się z Wilte, ale nie jest nieprawdopodobne, aby niektórzy wcześni osadnicy w tym czasie byli oryginalnymi Wieletami. Roczniki anglosaskie dostarczają dowodów na istnienie w różnych częściach Anglii, na które będę się powoływały na dalszych stronach ludzi nazywanych Wille lub Wilte. W Anglii istniały plemiona o nazwie Willa Wschodnia i Willa Zachodnia; [21] i takie anglosaskie nazwiska jak Willanesham; [22] Wilburgeham, Cambridgeshire; [23] Wilburge gcmæro i Wilburge zwykle są w Wiltshire; [24]Wilburgewel w hrabstwie Kent; [25] Willa-byg w Lincolnshire; [26] Wilmanford, [27] Wilmanleáhtun, [28]wydają się, że wywodzi się z osobistych imion związanych z tymi ludźmi. Nie byłem w stanie odkryć, że inne plemię kontynentalne z okresu anglosaskiego zostało tak nazwane, z wyjątkiem tego wendyjskiego plemienia, nazwanego przez króla Alfreda mężczyznami z Havel, imię, które najwyraźniej przetrwało w nazwie Domesday Hauelingas w Essex. Wilte lub Willa, nazwa plemienna przetrwała w Anglii jako nazwisko, jak narodowe imię Szkot, i znajduje się w XIII wieku Hundred Rolls i innych wczesnych zapisów. W tych rolkach wymieniona jest duża liczba osób o tak nazwanej nazwie – Wiltes występuje w 17 wpisach, Wilton w 8, a Wilte w 4 wpisach. Wspomniano także o Willemenie jako o osobistym imieniu. [29] Znane jest stare nazwisko Scando-Gothic Wilia. [30] Wielkie wendyjskie plemię, które zajmowało kraj obok Duńczyków wzdłuż zachodniego wybrzeża Bałtyku w IX wieku, znane było jako Obodriti, znane również jako Bodritzer. Z ich bliskości powstało wczesne połączenie między nimi a Duńczykami lub Norsmenami. W połowie IX wieku czytamy o miejscu na granicach Północnych i Obodrytów ” w confinibus Nordmannorum et Obodritorum. ” [31] Prawdopodobieństwo, że Wendowie z tego plemienia osiedlili się w Anglii wśród Duńczyków, wynika z ich bliskiej bliskości na Bałtyku, ich związku politycznego w czasach Sweyna i Knuta, historycznych odniesień do Obodrytów w służbie Knuta w Anglii i podobieństwa niektórych nazw miejscowych w niektórych częściach Anglii skolonizowanych przez Duńczyków do innych na kontynencie o znanym wendyjskim lub sławiańskim pochodzeniu. Obodriti to nazwa sławiańska i według Szafarzyka, sławiańskiego etnologa, nazwisko to można porównać do Bodrica w rządzie Witepska, Bodrok i prowincjonalnej nazwy Bodrog w południowych Węgrzech i innych podobnych gatunków. W duńskich, osiadłych dzielnicach Anglii znajdujemy anglosaskie nazwy: Bodeskesham, Cambridgeshire; Bodesham, obecnie Bosham, Sussex; Boddingc-weg, Dorset; [32] Domesday nazywa się Bodebi, Lincolnshire; Bodetone i Bodele, Yorkshire; Bodehā, Herefordshire; Bodeslege, Somerset; Bodesha, Kent; i inni, [33] które mogły być nazwane po ludziach tego plemienia. Mapa Europy przedstawia dowody starożytnej migracji Sławian. Sławianie w kraju od Trentu do Wenecji byli znani jako Wenedi, stąd nazwa Wenecja lub terytorium Wenedian. [34] Czechy i Polska po VII stuleciu stały się zorganizowanymi państwami sławiańskimi na wyższych partiach Łaby i Wisły. („historia” mówi nam że dopiero od 966 roku – KVB) Sławiańskie plemiona na ziemi Moraw tworzyły królestwo Moraw w IX wieku. Inne rozproszone plemiona Słowian założyły królestwo Bułgarii pod koniec VII wieku; a na zachód od nich inne plemiona zorganizowały się w królestwa Chorwacji, Dalmacji i Serbii. [35] Na północy starożytne sławiańskie plemiona Pomorza, Meklemburgii, Brandenburgii i tych znajdujących się na brzegu Łaby, obejmujące Polabian, Obodrytów, Wieletów, znanych niegdyś jako Rugini, Lutitzes i północnych Serbów stopniowo zostały wchłonęte przez Niemców, którzy stworzyli nowe państwa na wschód od swoich dawnych granic. Od dawno są teutońskie, a ich język zniknął, ale sławiańskie nazwy miejscowe nadal istnieją. Co dotyczy nas szczególnie w związku z osiedleniem się w Anglii Vandali to fakt że ci ludzie byli Sławianami, a nie Teutonami lub Niemcami, jak to czasami jest mówione. Są oni w pełni uznani za Sławian przez historyka rasy gockiej, który mówi nam, że Sławianie różnią się od Vandali tylko imieniem. [36] Ważne jest również, aby zauważyć, że Rugianie wymienieni przez Bede byli wendyjskim plemieniem. Na zachód od Łaby sławiańscy Sorben z pewnością przepchnęli się, zanim ostatecznie zostali podbici przez Karola Wielkiego i jego następców. Niemieckie Annales z AD 782 [37] mówią nam, że w tym czasie Serby siedziały między Łabą a Saale, gdzie nazwy miejsc pochodzenia sławiańskiego pozostają po dziś dzień. Ci Wendowie, którzy znajdowali się na Dolnym Łabie, niedaleko Lüneburga i Hamburga, byli znani jako Polabianie, siedząc na rzece lub w jej pobliżu, z po , co znaczy „on”, i laba , sławiańskie imię Elby. Wschodni narożnik dawnego królestwa Hanoweru, a zwłaszcza to, że w obwodzie Lüchow, który nawet do dnia dzisiejszego nosi nazwę Wendland, był dzielnicą na zachód od Łaby, gdzie Wendy tworzyli kolonię, i gdzie połabska odmiana języka wendyjskiego przetrwała najdłużej. Nie zniknął aż do ok. 1700-1725 r., w późniejszym okresie tego czasu władca tej starożytnej krainy Wendland był również królem Anglii. W późniejszym okresie saksońskim w Anglii Wendy nad Bałtykiem miały swój główny port w Julinie (Wolinie – KVB) lub Jomsborgu, w pobliżu wyspy zwanej Wollin, w delcie Odry. Julin jest wymieniany przez Adama z Bremy jako największe i najbardziej kwitnące komercyjne miasto w Europie w XI wieku, ale został zniszczony w 1176 roku przez króla duńskiego Valdemara [38]. Jego największym rywalem był północnogocki port Wisby na Wyspie Gothland. Niezależnie od tego, czy Jomsborg przewyższył Wisby jako centrum handlowe, co, pomimo wypowiedzi Adama z Bremy, jest wątpliwe, to z pewnością oba te porty były głównymi portami odpowiednio Wendów i Gotów na Bałtyku. Obaj, nawet w okresie saksońskim, mieli stosunki handlowe z tym krajem, lub jakieś morskie połączenie, o czym świadczy liczba anglosaskich monet i ozdób z runami anglikańskimi znajdującymi się na Gotlandii lub Pomorzu. Związek sławiańskich plemion starożytnej Germanii z osadami w Anglii poparty jest także przetrwaniem w Anglii starożytnych zwyczajów, które były szeroko rozpowszechnione w krajach sławiańskich, przez świadectwo folkloru, ślady sławiańskich wpływów w anglosaskim języku i niektóre stare nazwy miejsc w Anglii, zwłaszcza te, które wskazują ogólnie na Wendów i inne odnoszące się do Rugian i do Wieletów. Wielka fala wczesno-sławiańskiej migracji została we wschodniej Germanii ale mniejsze fale pochodzące z niej były kontynuowane na zachód, co pokazują odosobnione sławiańskie kolonie pradawnego pochodzenia w Oldenburgu, Hanowerze i Holandii. Wydaje się, że ten sam ruch migracyjny w mniejszym stopniu rozszerzył się nawet na Anglię, przynosząc do naszego kraju osadników sławiańskich, prawdopodobnie w sojuszu z Saksonami, Anglami, Gotami i innymi plemionami, a niektóre później w sojuszu z Duńczykami. Istnienie odrębnych dużych plemion wśród Wendów jest prawdopodobnym dowodem na jakieś różnice rasowe, a alternatywne imiona, jakie mieli, to prawdopodobnie te, które znali sami i znane były ich sąsiadom. Resztki w obecnych czasach ciemniejszych (autorowi chodzi o karnację – KVB) Wenedów Saksonii, którzy nazywali się Łużyczanami, pokazują, że musiało być jakieś stare wendyjskie plemię o podobnej cerze, z którego pochodzą. Jako kraj w przeszłości okupowany przez Wiltzi obejmował Brandenburgię i dzielnicę wokół Berlina, i dochodził do granic starożytnej Saksonii na zachodzie. Istnieją dowody, wynikające z przetrwania nazw miejsc w i w pobliżu starego wendyjskiego kraju, aby pokazać, że Wilte (Wieleci) pozostawiły wyraźne ślady swego istnienia w północno-wschodnich Niemczech – na przykład Wiltschau, Wilschkowitz i Wiltsch są miejscami na Śląsku; Wilze to miejsce w pobliżu Poznania; Wilsen w Meklemburgii-Schwerinie; Wilsdorf nenr Dresden; Wilzken w Prusach Wschodnich; i Wilsum w Hanowerze. [39] Podobnie, nazwiska tego samego rodzaju, które wywodzą się z czasów saksońskich, przetrwały w Anglii. Istnienie tych nazw Wilte w starym wendyjskim kraju jest potwierdzającym dowodem istnienia w tej części Europy narodu lub plemienia znanego jako Wiltzi lub Wilte, istnienie podobnych nazw w Anglii, datowanych na okres anglosaski nie może być innym niż prawdopodobny dowód na osiedlenie się w Anglii niektórych z tych osób, ponieważ żadne inne plemię nie istniało w tym czasie, które miało podobne imię. Ta nazwa plemienna przetrwała także w innych krajach, takich jak Holandia, w której Wilte tworzyło kolonie. Polabian Wends lub Wilte znajdowały się na prawym brzegu Łaby, gdzie niektóre okręty saksońskiej inwazji musiały też istnieć. Na lewym brzegu znajdowali się Saksoni, a po prawej Wilte. W tych okolicznościach, gdybyśmy nie mieli żadnych dowodów Wilte ani innych Wends w Anglii, byłoby bardzo trudno uwierzyć, że niektórzy z nich nie przybyli do Saksonii. Ogólna nazwa Wenden przetrwała w wielu miejscach – imiona w starych wendyjskich częściach Niemiec, takich jak Wendelau, Wendemark, Wendewisch, Wendhagen i Wendorf. [40] Trudno jest uniknąć wniosku, że stare plemiona sławiańskie obejmowały nie tylko ludzi o różnych nazwach plemiennych, ale o różnych cechach etnologicznych, widząc, że w obecnych czasach są tacy wśród Sławian, oraz u Skandynawów. Wydaje się, że nie zachował się żaden zapis fizycznych postaci starożytnych Wendów, ale spostrzeżenia na temat pozostałości rasy, którzy nazywają się Łużyczanami w Dolnej Saksonii, zostały wykonane przez Beddoe. Wendyjscy chłopi badani przez niego i zapisani w jego tabelach [41] wykazywali najwyższy wskaźnik niedoboru (?) obserwowanych przez niego w Niemczech. Obserwacje te zostały potwierdzone wynikami oficjalnego badania etnologicznego tego kraju. [42] Wybrzeże Morza Bałtyckiego na wschodzie, jak ujście Wisły, i poza nią, jest niezwykłe, ponieważ było tak zwanym miejscem narodzin narodów. Goci siedzieli na wschód od Wisły przed upadkiem Imperium Rzymskiego. Wydaje się, że Vandale zajmują wielki obszar kraju wokół źródeł Wisły i Odry. W połowie V wieku Burgundowie siedzieli w znacznej liczbie między środkowymi ciekami tych rzek, podczas gdy plemiona sławiańskie znane jako Rugianie znajdowały się na wybrzeżu Bałtyku po obu stronach Odry. Nazwa Rugini lub Rugians w pewnym momencie wydaje się być wszechstronna i zawierała plemiona znane później jako Wiltzi. W sagach nordyckich królów, Vindland jest nazwą kraju Wend z Holsztyna na wschód od Prus, a już w połowie X wieku czytamy o duńskich i Vindish Wikingach w służbie Hakona, króla Danii. [43] W tym stuleciu Wendowie byli czasami sprzymierzeńcami, a czasami wrogami Duńczyków i Norsemenów. W nordyckich sagach znajduje się odniesienie do tłumaczy języka wendyjskiego. [44] Wendy byli piratami morskimi, podobnie jak ich sąsiedzi, i stanowili największą część starożytnego stowarzyszenia lub sojuszu znanego jako Wikingowie Jomsborga. [45] Przymierze zostało zawarte między Duńczykami i Wendami przez małżeństwo Sweyna, króla Danii, z Gunhildą, córką Boryslava, króla Wendów. Cnut, król Anglii i Danii, był w rzeczywistości królem starożytnego Wendland, a siła huscarli, którą utworzył w Anglii, częściowo składała się z Jomsvikingów, którzy zostali wygnani z własnego kraju. Dowody wendyjskich osadników z Kątami, Saksonami i Jutami w Anglii opierają się na stwierdzeniach Bedów, a ogólnie na przetrwaniu zwyczajów, nazw miejscowych i tradycji ludowej. Pewne jest, że duże kolonie Vandali osiedliły się w Wielkiej Brytanii przed końcem rzymskiej okupacji, a niektórzy z nich zachowali swoją odrębność do czasu osiedlenia się Saxonów. Pewne jest również, że w czasach Cnuta istniała imigracja. Anglo-saksońskie karty [46] mówią nam o Wendlesbiri w Hertfordshire, Wendlescliff w Worcestershire, Wændlescumb w Berkshire i Wendlesore, teraz Windsor – wszystko to najwyraźniej nazwano od osadników zwanych Wendel, od imienia ich rasy. W takim staroangielskim miejscu – nazwy plemienne wciąż pozostaje, podobnie jak podobne nazwy utrzymują się w północno-wschodnich Niemczech; i w nazwach Wilts, Willi, Rugen, Rown, Ruwan i inni, możemy nadal, najprawdopodobniej, śledzić plemiona Wilte i Rugians-Wendic w saksońskim wieku. W dawnych zapisach germańskich Rugianie są wymieniani pod podobnymi nazwami jak w kartach anglosaskich, Ruani i Rugiani. [47] Niektóre obyczaje, a szczególnie wyłączne dziedzictwo najmłodszego syna, można prześledzić z większą pewnością do starych słowiańskich narodów Europy niż do teutońskiego. Dziedziczenie przez najmłodszego syna, lub młodsze preferencje, było zwyczajem tak powszechnym wśród Słowian, że nie może być wątpliwości, że musiał to być niemal lub całkiem zwyczajowy zwyczaj rasy. Starożytne prawo najmłodszych przeżywa tu i ówdzie w niektórych częściach Niemiec – na przykład w Bawarii – ale w żadnym kraju teutońskim nie ma dowodów, które można znaleźć w starożytnych obyczajach lub w starych zapisach identyfikacji tego zwyczaju z Teutonami, ponieważ może być utożsamiany z rasą słowiańską. W starym wendyjskim kraju wokół Lubeka zwyczaj dziedziczenia przez najmłodszego syna przetrwał i nadal jest. („youngest” jest kilka razy – ciekawe, nie slyszałem nigdy o takim zwyczaju, Shore ma tu pomyłkę?- KVB) Istnieją dowody na inny rodzaj pokazujący połączenie Wendów z Duńczykami i Norsemenami. W Sondevissing, w Tyrsting herrad, w dzielnicy Scanderborg, znajduje się kamienny pomnik z napisem runicznym, który stwierdza, że ​​”Tuva spowodował, że to tężnie zostało zbudowane. Była córką Mistivi. (Chodzi o ten kamień i Tofę córkę Mścivoja Obodrzyckiego, była jedną z niewielu kobiet dla której zrobiono takie podziękowanie – KVB) Dotarła do matki, była żoną Haralda Dobra, syna Gorma. [48] Napis został przypisany do końca X wieku, a Worsaae mówi: „Wiemy, że w tym okresie istniał wendyjski książę o imieniu Mistivi,który w roku 986 zniszczył Hamburg, prawdopodobnie taki sam jak w inskrypcji. „ Odnosi się to do pokolenia wcześniejszego niż Cnut, do czasów Sweyna, który poślubił córkę Borislava, Króla Wendów. W okresie rządów duńskich w Anglii istnieje kilka historycznych odniesień do połączenia Wends z Anglią. W 1029 Eric, syn Hakona, został wygnany przez Cnuta. Hakon był podwójnie siostrzeńcem króla, będąc synem jego siostry i mężem jego siostrzenicy Gunhildy, córki innej siostry i Wyrtgeorn, króla Wendów. [49] Był w tym czasie wybitny słowiański książę, który był blisko związany z Cnutem i spędził z nim trochę czasu w Anglii – a mianowicie Godescalc (Gotszalk – KVB) , syn Uto, wendysjki książe Obodrytów, którego wyczyny są zapisane w dawnej historii sławiańskiej. Obodryty byli Wendami, których bohaterskie czyny są wciąż upamiętniane w Schwerinie. Godescalc prowadził wojnę z Sasami Holsztynu i Stormarii, ale został wzięty do niewoli. Po zwolnieniu wstąpił do służby Cnutowi, prawdopodobnie jako oficer huslerów, a później poślubił córkę króla. Jest jeszcze jeden ślad Wend w angielskiej liście AD 1026, której świadkami są Earls Godwin, Hacon, Hrani, Sihtric i Wrytesleof. Nazwa ostatniego z nich najwyraźniej jest sławiańska. [50] (Wrystleof do tej pory jest zagadką dla historyków – KVB – ) Istnieje również karta Cnuta, datowana na 1033 r., w której przyznał Bouige, swojemu huscarlowi, ziemię w Horton w Dorset. [51] Saxo, wczesny kronikarz z Duńczyków, mówi nam, że Wendyjskie królestwo Cnuta nazywało się Sembia. Wendland był w rzeczywistości częścią kontynentalnej dominacji Cnuta [52], w ten sposób łatwo można przypisać migrację Wendów do Anglii podczas jego panowania. Istnieją dodatkowe dowody na stosunek Wendów z Pomorza z ludami anglosaskimi Anglii w przedmiotach, które zostały znalezione. Złoty pierścionek znaleziony w Cöslin na wybrzeżu Pomorza, w 1839 r., Według Stephens był pierwszym przypadkiem odkrycia złotego brakteatu i północnych ruin na niemieckiej ziemi. [53] Napis dotyczy prowincjonalnych angielskich run, a rune ( ), yo , niewielkie zróżnicowanie ( ᛇ ), decydujące pod tym względem, ponieważ, jak mówi Stephens, znaleziono je tylko w Anglii. Pierścień musi być bardzo wczesny, ponieważ zawiera symbole pogańskie dla Wodena, a także dla świętego Triskele ( Y.). Stephens twierdzi, że nie później niż w V wieku, był noszony przez wojownika, „który był w Anglii, lub dostał go przez barter”. Jest to styl 6 wieków wcześniejszy niż XI czy XII wiek, kiedy Niemcy przybyli na Pomorze. Dobrze zachowane postacie na ringu wskazują na jego utratę we wczesnym terminie po jego wyprodukowaniu, a tym samym na wczesną komunikację między Anglią a Pomorzem. Być może była to ceniona, rzadka ozdoba wendyjskiego wodza, sprowadzona lub wysłana z Anglii. W każdym razie wiemy, że Wendy, którzy nie mieli wiedzy o runach, musieli mieć cenne ozdoby takie jak ta, których konstrukcja była poza ich umiejętnościami,[54] Z tym złotym pierścieniem angielskim były też dwie złote monety rzymskie, jedna z Teodozjusza Wielkiego (379-395) i druga z Leona I. (457-474), ustalająca prawdopodobną datę pierścienia jako V wiek. W tym czasie Goci osiedlali się w Kent, prawdopodobnie z Wendami. Można ich prześledzić zarówno w Essex, jak i w Sussex. Wybrzeże Morza Bałtyckiego było nie tylko Wendów w części najbliższej Łaby, ale także Gotów blisko Wisły. Odkrycie tego pierścienia na starym terytorium Vandali z monetami rzymskimi, a zwłaszcza z bardzo wczesnymi angielskimi postaciami runicznymi na nim, pozwala udowodnić, że wcześni Goci, którzy osiedlili się w Kent, byli z tego samego szczepu, co ci, którzy przejęli tak dużą część Europy podczas upadku Cesarstwa Rzymskiego. Rozważając to, należy również pamiętać, że wyryte kamienie odkryte w Sandwich, które są oznaczone bardzo wczesnymi runami, i są przypisywane do tego samego wczesnego okresu, nadal istnieją w Kent. [55] Posiadane przez nas dowody dotyczące połączenia starożytnego Wendland z zarówno wcześniejszymi, jak i późniejszymi Anglosasami wskazują na ciągłe współżycie między tym krajem a naszym własnym. Wiadomo, że Wendy byli bardzo znaczący w czasach Cnuta, który był królem lub władcą bałtyckiej Wendland. Miało miejsce duże odkrycie monet dokonano w Althofthen na Odrze, w prowincji Posen (Poznań – KVB), niedaleko Brandenburgii, w 1872 roku. Od 60 do 70 anglosaskich monet „Henhel i Cnut” oraz irlandzkiego „Sithrica” ​​znaleziono w tym skarbie. Te anglosaskie monety noszą znaki mennicze: Cambridge, Londyn, Canterbury, Shaftesbury, Cricklade, Oxford, Stamford, Winchester, York. i inne miejsca – w sumie 20. [56] Miejscowe ślady osadników wendyjskich w różnych angielskich okręgach są potwierdzone w różnych częściach Anglii. Wśród tych śladów są zwyczaje i ludowe tradycje, które miały wielką witalność wśród tych ludzi z Wendland. W tej sprawie Magnus, historyk Gotów i Vandalów, przekazuje nam pozytywne informacje. Mówi: „Albowiem jak Albertus Crantzius donosi o Vandalii : „Great is the ove men bear to their ancestors’ traditions „. [57] („Ci wspaniali ludzie prowadzą tradycje swoich przodków”- KVB) A ja o tych wspaniałych ludziach mam od cholery fajnych materiałów, i sporo z tłumaczeniami, mam „Vandalie” Krantza z polskim tłumaczeniem, mam Nugenta z tłumaczeniem, Jana Johanna Mackova, paru Niemców, Francuzów i Włochów, plus paru jest na celowniku, którzy też pisali o sławiańskich Vandalach, niektórzy pisali o germańskich ale dziś Strzelczyk czy Wilczyński też piszą o „germańskich wojownikach”, ważne że im więcej źródeł mamy tym więcej wiemy a interpretację tych źródeł trzeba połączyć z wiedza z zakresu genetyki i archeologią w XXI wieku, BĘDĄ ŁADNE POSTY PRZEZ CAŁY TEN ROK NAPEWNO 😉 KONIEC ROZDZIAŁU 6 NIŻEJ BIBLIOGRAFIA ANGLIKA A POD NIĄ LINKI Z MOJEGO „BANKU LINKÓW” W TEMACIE KSIĄŻKI : ↑ Morfill, „Literatura słowiańska”, 36, cytując Ptolemeusza. ↑ Procopius, „Wars of the Vandals” (wyd. Greckie, 1607). book i., p. 92. and Greek-Latin ed .. iii. 313. ↑ Latham, RG, „Germania of Tacitus”, Eplleg. lxxxix. ↑ Latham, RG, loc. cit. , Prolegomena, XXIV. ↑ Ibid. , Prolegomena, XXIV. ↑ Ibid. , xxvi. ↑ Ripley, WZ, „Wyścigi Europy”, 239. ↑ Germania, se. Xliii. ↑ Saxa Grammaticus. przetłumaczone przez O. Elton, 393-395. ↑ Zosimus, i., C. 68. ↑ Hodgkin, T., „Włochy i jej najeźdźcy” 217. ↑ Codex Dipl., Index. ↑ Bunbury, EH, „Hist. starożytnej geografii, „ii. 591. ↑ Pliny, „Hist. Nat., „Iv., Rozdz. xxvii., cytowany przez Eltona, CI „Origins of Engl. Hist., „40. ↑ Beda, „Eccles. Hist. „, Red. JA Giles, książka v., Rozdz. IX. ↑ Cottonian Liber Custumarum, Liber Albus, wol. ii., pt. ii., 645. ↑ Marsh, GP, „Wykłady o języku angielskim”, Druga seria. str. 55. ↑ Beda, loc. cit. , książka v., rozdz. ii. ↑ Hampson, RT, „Geografia u króla Alfreda”, str. 41. ↑ Schafarik, „Starożytności słowiańskie”, cytowany przez Morfilla, WR, „Literatura słowiańska”, 3 · 35. ↑ Koszyk. Sax., Edytowany przez Birch. i 416. ↑ Codex Dipl., Nr 931. ↑ Ibid. Nr 967. ↑ Ibid. , Numery 641 i 387. ↑ Ibid. , Nr 232. ↑ Ibid. Nr 953. ↑ Ibid. , Nr 1205. ↑ Ibid. ↑ Hund. Rolls, vol. ii., Index. ↑ Stephens. G., „Old Northern Runic Monuments”, iii. 122. ↑ Monumenta Germaniæ, Scriptores ii. 677, AD 851. ↑ Kodeks. Dipl., Index. ↑ Domesday Book, Index. ↑ Menzel, „Historia Niemiec”. 242. ↑ Rambaud, A., „History of Russia,” i. 23. ↑ Magnus, J., „Hist. de omn. Got. Sueon. reg., „wyd. 1554, str. 13. ↑ Monumenta Germaniæ, Ann. Einh., Edytowane przez Pertz, i. 163. ↑ Mallet, M., „Northern Antiquities”, wyd. Bohna, str. 139. ↑ Rudolph, H., „Orts Lexikon von Deutschland.” ↑ Rudolph, H., loc. cit. ↑ Beddoe, J., „Wyścigi Wielkiej Brytanii”, 207. ↑ Ripley, WZ, „Races of Europe”, Map. ↑ „The Heimskringla”, przetłumaczone przez Lainga, pod redakcją Andersona, ii. 12. ↑ Ibid. , iv. 201. ↑ Mémoires de la Société Royale des Antiquaires du Nord , 1850-1860, s. 422. ↑ Codex Dipl., Nr 826, 150, 1283, 816. ↑ Monumenta Germaniæ, III. 461. ↑ Worsaae , JJA ‚Puszczy Starożytności Danii,’ p, 118. ↑ Freeman, EA, „Hist. Podboju Normańskiego, „i. 475. ↑ Freeman, EA, loc. cit. , ja. 650. ↑ Codex Dipl., Nr 1318. ↑ Freeman, EA, loc. cit. , ja. 504, uwaga. ↑ Stephens, G., loc. cit. , ii. 600. ↑ Kolekcja, British Museum. ↑ Stephens, G., loc. cit. , ii. 542. ↑ Warne, C., „Ancient Dorset” str. 320. ↑ Magnus, O., „Hist. omn. Goth., „Cytując Albertus Crantzius, lib. IX., rozdz. xxxvii. ŹRÓDEŁKA : 1) ROZDZIAŁ 6 KSIĄŻKI Z OPCJĄ TŁUMACZENIA 2) WIKISOURCE JAK WYŻEJ, KSIĄŻKA Z TRANSATOREM ALE BEZ OKOŁO 120 OSTATNICH STRON 3) ROZDZIAŁ 6 JAKO ARTYKUŁ ALE NA DOLE MOŻNA COFNĄĆ DO 1, JEST CAŁA KSIĄŻKA 4) TAKI PDF 5) TU INNY 6) MASZYNOPIS Z OPCJĄ TŁUMACZENIA 7) NORMALNY FORMAT W JĘZYKU ANGIELSKIM Z PRZERZUCANIEM STRON 8) DUŻY ARTYKUŁ O KSIĄŻCE Kamil Vandal Nawigacja po wpisach

Snajper po problemach ze wzrokiem przestał grać w piłkę, ale pasji do niej nie porzucił. Jaruś usiłuje zwabić zapachami dziewczynę. Do Pączusia wciąż wypisują kobiety, co nie podoba się Agnieszce. Adrian po występie w programie nabrał odwagi i śmiałości w kontaktach z dziewczynami.

For faster navigation, this Iframe is preloading the Wikiwand page for Chłopaki do wzięcia (film). Connected to: {{:: Z Wikipedii, wolnej encyklopedii Chłopaki do wzięciaDate and Switch Gatunek komedia Rok produkcji 2014 Data premiery 14 lutego 2014 Kraj produkcji Stany Zjednoczone Język angielski, hiszpański Czas trwania 91 minut Reżyseria Chris Nelson Scenariusz Alan Yang Główne role Nicholas Braun, Hunter Cope, Dakota Johnson, Zach Cregger, Megan Mullally Muzyka Eric D. Johnson Zdjęcia David Robert Jones Scenografia Geoff Wallace Kostiumy Maria Livingstone Montaż Tia Nolan, Akiko Iwakawa-Grieve Produkcja David Blackman, Laurence Mark, Jai Stefan, Alan Yang (wyk.) Wytwórnia Dude Productions, Laurence Mark Productions Dystrybucja Lionsgate Chłopaki do wzięcia (tytuł oryg. Date and Switch) – amerykański film komediowy z 2014 roku w reżyserii Chrisa Nelsona. Koncentruje się wokół losów dwojga licealistów, z których jeden okazuje się homoseksualistą. W filmie w rolach głównych wystąpili Hunter Cope, Nicholas Braun, Dakota Johnson i Zach Cregger. Światowa premiera projektu odbyła się 14 lutego 2014[1]. 14 lipca tego roku obraz zaprezentowano widzom niemieckiego festiwalu Filmreihe homochrom[1]. Odbiór filmu przez krytyków był mieszany, lecz skłaniał się ku pozytywnemu[2]. Opis fabuły Michael i Matty są uczniami ostatniej klasy liceum. Jeszcze przed balem maturalnym chcą zasmakować, czym jest seks. Obaj mają jednak kłopoty w nawiązywaniu relacji damsko-męskich. Nieoczekiwanie Matty wyznaje koledze, że jest homoseksualistą. Michael jest zaskoczony − jego najlepszy przyjaciel nie wpisuje się w stereotyp geja. Akceptuje Matty'ego, zabiera go do klubów LGBT, stara się pokrzepić w nim odwagę. Przy okazji coraz więcej uwagi poświęca jego byłej dziewczynie, Em. Wkrótce Matty poznaje przystojnego i męskiego Grega − fana wrestlingu, ujawnionego homoseksualistę. Obsada Nicholas Braun − Michael Hunter Cope − Matty Dakota Johnson − Em Zach Cregger − Greg Megan Mullally − Patricia Gary Cole − Dwayne Nick Offerman − Terry Sarah Hyland − Ava Brian Geraghty − Lars Larry Wilmore − pan Vernon Adam DiMarco − Jared Ray Santiago − Salvador Aziz Ansari − Marcus Dreama Walker − Nicole (niewymieniona w czołówce) Produkcja Scenariusz filmu Alan Yang zaczął pisać już w 2009 roku, pod roboczym tytułem Gay Dude[3][4]. Skrypt znalazł się na liście najlepszych niezmaterializowanych scenariuszy roku[5]. Firma Lionsgate podjęła się realizacji projektu w ramach umowy, wedle której jej zarządcy kręcili filmy "mikrobudżetowe", niekosztujące więcej niż dwa miliony dolarów.[6] Zdjęcia do filmu ruszyły w sierpniu 2011 roku w Maple Ridge w Kanadzie[7]. O jedną z ról pierwszoplanowych ubiegał się aktor Christopher Mintz-Plasse, przyjaciel Huntera Cope'a[8]. Cope określił film jako wartościowy, pomagający w łamaniu negatywnych stereotypów, "niebędący częścią kina queerowego, a jednak przyczyniający się do zmian w postrzeganiu społeczności LGBT"[8]. Recenzje Odbiór filmu przez krytyków był mieszany, lecz skłaniał się ku pozytywnemu[2]. W recenzji dla pisma The New York Times Jeannette Catsoulis chwaliła obraz za "szczery humor" i "zwycięskie kreacje aktorskie" oraz za zabawę formułą, jakiej podjął się reżyser[2]. Przypisy ↑ a b "Date and Switch (2014) − Release Info". (ang.) [dostęp 2016-08-23]. ↑ a b c "Date and Switch (2014) − Critic Reviews". (ang.) [dostęp 2016-08-23]. ↑ Corcoran, Monica (2009-07-28). "Alan Yang: 10 Screenwriters to Watch". (ang.) [dostęp 2016-08-23]. ↑ Kramer, Gary M. (2014-02-11). "Straight Eye For The Queer Guy: On Chris Nelson’s 'Date and Switch'". (ang.) [dostęp 2016-08-23]. ↑ "Gay Dude". scriptshadow. 2011-04-04. (ang.) [dostęp 2016-08-23]. ↑ "Lions Gate Entertainment gives Vancouver a share of its low-budget success story". 2011-03-30. (ang.) [dostęp 2016-08-23]. ↑ Jagernauth, Kevin (2011-08-12). "Ron & Tammy From 'Parks And Recreation' Join 'Gay Dude'". (ang.) [dostęp 2016-08-23]. ↑ a b "Hunter Cope on His Breakout Gay Role Opposite Dakota Johnson in ‘Date and Switch’". 2014-02-14. (ang.) [dostęp 2016-08-23]. Linki zewnętrzne Chłopaki do wzięcia w bazie IMDb (ang.) Chłopaki do wzięcia w bazie FilmwebKategorie: Amerykańskie filmy komedioweAmerykańskie filmy o nastolatkachAmerykańskie filmy z 2014 rokuFilmy komediowe o tematyce LGBTFilmy kręcone w KanadzieFilmy wytwórni Lionsgate {{bottomLinkPreText}} {{bottomLinkText}} This page is based on a Wikipedia article written by contributors (read/edit). Text is available under the CC BY-SA license; additional terms may apply. Images, videos and audio are available under their respective licenses. Chłopaki do wzięcia (film) {{ of {{ Date: {{ || 'Unknown'}} Date: {{( | date:'mediumDate') || 'Unknown'}} Credit: Uploaded by: {{ on {{ | date:'mediumDate'}} License: {{ || || || 'Unknown'}} License: {{ || || || 'Unknown'}} View file on Wikipedia Thanks for reporting this video! ✕ This article was just edited, click to reload Please click Add in the dialog above Please click Allow in the top-left corner, then click Install Now in the dialog Please click Open in the download dialog, then click Install Please click the "Downloads" icon in the Safari toolbar, open the first download in the list, then click Install {{::$ {{:: {{:: - {{:: Follow Us Don't forget to rate us
„Chłopaków do wzięcia” Grzegorz, lepiej znany jako „Pączuś” przez lata był jednym z najpopularniejszych uczestników programu „Chłopaki do wzięcia”. Widzowie przez wiele sezonów mieli okazje śledzić miłosne perypetie Grześka. W pewnym momencie do „Pączusia” uśmiechnęło się szczęście.

Dom Ryszarda ''Szczeny'' Dąbrowskiego z ''Chłopaków do wzięcia''. Wielbiciele serialu dokumentalnego stacji Polsat Play "Chłopaki do wzięcia" na pewno znają "Szczenę". Ryszard "Szczena" Dąbrowski przechodził w nim różne perypetie, włącznie z pobytem w więzieniu. Po wyjściu z zakładu postanowił wiele zmienić w swoim życiu.

29-letni Łukasz. Wszyscy myśleli, że to jeden z najsympatyczniejszych uczestników, a prawda okazała się zupełnie inna. Strażak został skazany na 3 lata pozbawienia wolności za to, że próbował wykorzystać seksualnie swoją babcię. Wszystkich to ogromnie poruszyło, bo można było odnieść wrażenie, że to pracowity i rodzinny
Jarek jest jedną z najbarwniejszych i najbardziej lubianych przez widzów postaci "Chłopaków do wzięcia". Od wielu odcinków na ekranie fani oglądają jego starania, by znaleźć sobie Niestety nie są to dobre wieści dla widzów programu Chłopaki do wzięcia. Choć niektórzy już dawno podejrzewali, że w związku Roberta „Tancerza” i Zuzanny Uziel nie dzieje się najlepiej, to teraz informacje te się potwierdziły. Żona uczestnika programu stacji Polsat bez ogródek potwierdziła ich rozstanie. Robert i Zuzia z Chłopaków do wzięcia Program stacji Polsat, […] Uczestniczka przekazała smutne informacje. 14/03/2023. “Chłopaki do wzięcia” to program emitowany w telewizji Polsat od 2012 roku. Od pierwszego odcinka stał się niekwestionowanym hitem stacji. Niedawno fani show musieli się nieźle zaskoczyć, kiedy Zuzanna Uziel, żona jednego z uczestników poinformowała o rozpadzie swojego
\n\n\n chłopaki do wzięcia robert z podkarpacia
.